Ostatnio spotkały się w Warszawie dwie premiery: „Neron” Jolanty Janiczak w reżyserii Wiktora Rubina i „2118” Anny Karasińskiej. Obie odbiły się w mojej głowie rykoszetem od przedstawień upamiętniających Marzec '68 roku. Obok przedstawień ważnych i słusznych – nagle te dwa pozbawione pretensji strzały. Ani o polskim faszyzmie, ani o pamięci historycznej czy narodowym kanonie gestów. Dodać warto, że oba wzięły na warsztat sam temat teatru, konwencji, relacji widz–aktor, i to bez szczególnej ambicji, żeby cokolwiek w tych tematach redefiniować. To bardziej powrót do teatralnej bazy: wyobraźni, atrakcji, żywiołu fikcji, żartu. Bardzo tego w rodzimym teatrze brakowało.
„Neron” z Teatru Powszechnego to jedno z najlepszych przedstawień Rubina – przynajmniej jeśli chodzi o reżyserskie pomysły. Janiczak nieco poskromiła swój nasycony język, mniej tu oszałamiających piętrowych monologów. Mniej orzekania o świecie, dramaturgicznych zagadek i wigoru, który napędza zwykle frazę Janiczak. Skorzystał na tym Rubin, któremu pozostawiono znacznie więcej inscenizacyjnego oddechu. Znajdujemy się na uczcie w Rzymie wydanej przez niesławnego cesarza. W interpretacji Czachora nie jest on szalonym nieudacznikiem, mordercą, groteskowym artystą. Może nawet jest nieco wyblakły, ale też nie jestem do końca przekonany, czy chciałbym jeszcze raz oglądać w tej roli Michała Bajora. Czachor ma w sobie małość, strach, nijakość wybijające Nerona ze sztancy. Zresztą to wcale nie Neron gra tu główne skrzypce. Rubin władzę nad spektaklem oddaje widzom. To oni, taktownie i z wdziękiem angażowani do narracji przez aktorów, skutecznie pracują na ten spektakl. A interakcje między sceną i publicznością wreszcie nie żenują, nie są wymuszone, w czym wielka zasługa aktorskich improwizacji.
O dziwo, to one dają radość, przykuwają uwagę, może dlatego, że nie dążą za wszelką cenę do przekroczenia. Widzowie są partnerami i dzięki temu – chętną do pracy partyturą „Nerona”. Biorą udział w konkursach, w których zjeść mają jak najwięcej płodów (wiadomo, ten Neron!), wygrywają i z przyjemnością korzystają z zaciszy alkowy, gdzie mogą się pieścić z wykonawcą. Pomagają też stworzyć cyrk wypełniony ukrzyżowanymi chrześcijanami. A wszystko to dzieje się bardzo naturalnie. Może aż za bardzo, skoro widz poproszony przez aktorkę o klapsa zagrał na jej tyłku jak na szturm twierdzy.
Jolanta Janiczak, „Neron”, reż. Wiktor Rubin. Teatr Powszechny w Warszawie, premiera 23 marca 2018W „Neronie” dużo jest nagości tak zwanej „uzasadnionej”. W gruncie rzeczy każdy aktor świeci klejnotami, każda aktorka pokazuje piersi, a Świeżewski prawie prezentuje nam, na czym polega wynalazek kulek analnych. Dla wyobraźni pozostawiono tu niewiele. Mimo to ciężko nazwać spektakl Rubina odważnym. Jak wspomniałem, tej pretensji tu w odświeżający sposób nie ma. Nagość jest lekka, niezobowiązująca, jak kąpiel na golasa w rzece w trakcie ogniska. I, mam wrażenie, właśnie do tego zachęcają publiczność twórcy. Stawiają na sztubacki wybryk, zmysłowe bycie razem, na co pozwala teatr. Wreszcie nie ma tu Polski, w nawias ironii losów wzięty jest zbrodniarz i sprawca. Cieszy podana przez aktora obrana mandarynka. Jest szansa na masaż. A nawet krótką drzemkę pod pierzyną nagiego Świeżewskiego, delikatnie głaszczącego naszą szyję.
Spektakl, grany premierowo podczas piątkowego Czarnego Protestu, zadziałał jak lekarstwo. Na stres walki, maszerowania, liczenia głosów i podpisów. Był wreszcie czymś, co nie wbija nas w fotel, nie zmusza do analizy, nie pozostaje na długo… – co rozumiem tu jako zalety. Bez traum, przekroczeń dostajemy czysty surowiec teatru. I przez chwilę mamy tego szczeniaczka ku swojej egoistycznej radości.
Kilka dni później w Nowym Teatrze najnowszy spektakl pokazała specjalistka od humoru bycia człowiekiem – Anna Karasińska. Znów, spektakl wcale nie zabiera nas w szerokie konteksty kulturowe. Nikogo nie rozlicza, do niczego nie namawia, ociąga się z analizami codzienności. I dobrze mu z tym.
„Jak wyobrażasz sobie teatr za sto lat?” – to pytanie zadane przez kuratora Tomasza Platę otwiera cykl przedstawień, inicjowany przez Karasińską, która naturalnie o tym, czym będzie scena za sto lat, nie ma zielonego pojęcia. W „2118” pojawiają się kosmici, ale i tak najbardziej wzrusza scena z ośmiornicą wyrzuconą na brzeg, błagającą o pomoc. Nie będzie stu lat, jeśli ktoś nie ocali tego stworzenia. Może to i miałkie, ale ekologia, jak każda prawda, ma dość wątłe reprezentacje w słowie. Spektakl Karasińskiej po raz pierwszy wyposażono w scenografię. Zbudowana przez Annę Met srebrzysta bryła hipnotyzuje, drwiąc z futurystycznych oczekiwań widza. Brak grawitacji rozumie się tu metaforycznie, a metafory odgrywa z konsekwentnością drukarki 3D. I wychodzą z tego śmieszne rzeczy. Tak, „2118” to nie jest ani zastrzyk adrenaliny, ani lekcja.
„2118”, reż. Anna Karasińska. Nowy Teatr, 27 marca 2018Delikatny spektakl o spadaniu w dół, w krainę skaczących tu i tam robotów, które nie zapowiadają Armagedonu – chyba że w tańcu. Eksperymenty genetyczne w akwarium dla rybek. Nieistotna przebieżka po własnych odruchach bezwarunkowych. I ta srebrna pływająca bryła, która przykuwa uwagę tak, że aktorzy muszą o nią walczyć.
A walczy głównie Dobromir Dymecki. Doskonale czuje świat, w który go wrzucono, pieczołowicie wykonując każdy bezsens. Tak samo świetny jako pole grawitacyjne, ryba, ośmiornica, robot czy marzenie. Tak, Anna Karasińska to piekło dla aplikujących aktorów: pokaż lewą stronę, zatłoczoną windę, dziewiczy rumieniec. Z tego zwykle składają się jej spektakle, które – fakt – są egzaminem dla aktorów.
Dwie wspaniałe ekipy aktorskie dwóch najważniejszych w Warszawie teatrów, dezynwoltura, odklejenie od życia. Zabawa. „Neron” Rubina i „2118” Karasińskiej to wspomnienie o czymś takim, jak przyjemność teatru. W końcu nie można bezustannie o Polsce, traumach, Kordianie. I nie wybawi nas Maria Janion. Robić teatr dla teatru, frajdy, zabawy. I wciąż robić teatr ambitny, niebojący się własnego cienia. Teatr bezwstydny. Rubin i Karasińska to potrafią.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.