Bydgoska Łuczniczka powstała w 1908 roku. Rzeźbę z brązu wykonał niemiecki artysta Ferdinand Lepcke. Stoi w parku vis-à-vis miejscowego Teatru Polskiego. Była zresztą jedną z bohaterek „Opowieści bydgoskich” wyreżyserowanych swego czasu przed dyrektora teatru, Pawła Łysaka. Łuczniczka mierzy 175 centymetrów, jest naga i atletyczna, napina łuk. Lepcke ubrał ją jedynie w rzymskie, sznurowane za kostkę buty. Dużo wody w Brdzie od czasów rzymskich upłynęło, więc w choreografii Agnieszki Kryst i Katarzyny Sikory modne za czasów Cezarów obuwie zastąpiły modne w polskim tańcu adidasy – również za kostkę.
To jeden z kilku żartów, które delikatnie przetykają zwartą strukturę „Łuczniczek”, dodając do choreografii obu artystek elastyczność i lekkość cięciwy z dzieła niemieckiego rzeźbiarza. Dzięki napiętemu łukowi jego rzeźba, zresztą bardzo piękna, równoważy ciężką sylwetkę sportsmenki czystym powietrzem, obietnicą lotu strzały. Obie tancerki, choć bardzo różnie, odwołują się do tej równowagi w pierwszej części performansu. Niebezpiecznie literalne figury, w których zastygają, jak nie przymierzając statuy, uwalnia jednak ironicznie użyte, zsamplowane, ledwie rozpoznawalne „Clair de Lune” Debussy’ego zaaranżowane przez Kamila Tuszyńskiego. Monumentalność gestów lekko rozmywa, choć wcale nie ośmiesza – raczej wytrąca ze zbyt dosłownego konturu właśnie Debussy i trzecia część jego suity wydanej mniej więcej w tym czasie, kiedy w Bydgoszczy ustawiono najsłynniejszy pomnik miasta. I jeśli Łuczniczka jest emblematem Bydgoszczy, to „Światło księżyca” jest największym hitem francuskiego kompozytora, właśnie hitem, który uwielbia popkultura – od dzwonków w smartfonach, przez młodzieżowe filmy o lśniących jak diament wampirach z sagi „Zmierzch”, po viralowe filmiki z pianistami amatorami i ich popisami z lotnisk całego świata. Czy to kicz? I czemu mu ulegamy? Właściwie o to samo można by spytać obrazy Van Gogha i Mona Lisę. Nie potrafimy już inaczej na nie patrzeć, niż poprzez popkulturowe klisze. To samo dotyczy Debussy’ego. Oraz marmurowych czy brązowych rzeźb z muzeów, które ociekają klasycznością jak rożki lodami we Florencji. A skoro tak, to o kiczu nie może być mowy. To burzliwa, chłonna, zaskakująca kontekstami współczesność.
„Łuczniczki”, koncepcja i choreografia Agnieszka Kryst. Pokaz w ramach STS w Teatrze Studio w Warszawie, 31 lipca 2018
Na pierwszą sekwencję „Łuczniczek” patrzy się też trochę jak na pierwsze zdjęcia z fotograficznych atelier, gdzie królował ruch uchwycony niby w trakcie, ale przecież oszukany – zapozowany przez, no tak, greckich olimpijczyków i rzymskie westalki z paryskich ulic i barów. Trochę musiało minąć czasu, zanim w obiektywie mógł znaleźć się koń w galopie. Czasu i techniki. Wcześniej wszystko by się zwyczajnie rozmazało. Jak w drugiej części choreografii, kiedy Kryst, jakoś smutnej, zamyślonej, zaczyna drżeć prawa ręka zmęczona strzelaniem, a Sikora – gwałtowna jak poruszony obraz, skupiona i nerwowa, wprowadza w swój taniec psychodeliczny ładunek. Wspaniale komunikują się między sobą i dopełniają te dwie osobowości. To jakby początek i koniec transowego ciągu, ale też dwa sposoby na wychodzenie z brązu Lepckego: introwertyczny, załamujący się pod ciężarem klasycyzmu, i wyłamujący się z niego buntowniczym ruchem na zewnątrz. W obu przypadkach antyczna rzeźba doprowadzona jest do skrajności: konwencji, surowca, epoki. O dziwo, taniec artystek nie traci w ten sposób na klasycznej szlachetności, wręcz przeciwnie – w ten sposób harmonia ruchu jakoś się dopełnia, nabiera kolorów. I wciąga.
Atutem „Łuczniczek” jest dramaturgia Anki Herbut, która ostatnio stoi za najlepszymi realizacjami tanecznymi, jakie miałem okazję oglądać. Jeśli w teatrze może zbyt często stosowała mocne, nawet zbyt mocne, dyskursy, to jako dramaturżka taneczna odkryła w sobie nie mniej angażujące i zagadkowe lekkość i humor. Jak choćby w „Privie” Izy Szostak z Gniezna, do którego napisała jeden z najbardziej zaskakujących i dowcipnych tekstów ostatniego sezonu. Dzięki jej wyczuciu kolejne sekwencje spektaklu Kryst i Sikory kończą się dokładnie wtedy, kiedy powinny. I kontrowane są świetnie pomyślanymi antytezami. Po grze z odlewem Łuczniczki i wskazaniem na pęknięcia odsłaniające wnętrze zimnej bryły, w trzeciej części „Łuczniczek” nadchodzi czas na uwolnienie wewnętrznego napięcia. Przez szczeliny zaczyna wydobywać się sprężone, ludzkie powietrze. I to dosłownie: Łuczniczki dyszą jak wściekłe, uwalniają się ze swojej pozy, hieratyczności. Zaczynają przedrzeźniać własną klasyczność. Rządzi tym fragmentem komiczna przesada, jakby Kryst i Sikora musiały odreagować poprzedni monumentalizm i jego schizę. Strzała została wreszcie wypuszczona, napięcie cięciwy zwolnione. I następuje finał. Intymny, liryczny. W końcu nie chodzi tu o odkrycie, czy tym bardziej wyśmianie tego, że każda forma obecności jest pozą, a gesty mają swoje kruche jak odlewniczy gips, ale wypełnione ciężkim metalem formy. Kim jest łuczniczka? Czego pragnie poza byciem?
Nie odchodzimy tu wcale od klasyczności, wręcz przeciwnie – łuczniczka, już z małej litery, uderza w tony antycznych dramatów, zapośredniczonych przez utwór Xiu Xiu „Faith Torn Apart” – i podniosły, i psychodeliczny, i – tak – histeryczny. Herbut, bardzo słusznie, wycina z tekstu piosenki wszystko to, co otwierałoby ten finał na zbyt rozległą narrację, ogólniki i metafory (może szkoda tylko wersu „My posture is by demand”, choć byłoby to tylko powtórzenie tego, co już zostało powiedziane). Koniec „Łuczniczek” to intymna rozmowa między Kryst i Sikorą, a to, co w tekście Xiu Xiu mogłoby drażnić, w ich wykonaniu zostaje sprowadzone najpierw do intymnego wyznania, a później erotycznie zabarwionej rozmowy bliskiej ziemi i zgodnej z jej mechanizmami przyciągania. A na ziemię nie spada już kawał brązu. Jest lżej, uruchamia się familiarność i rodzaj porozumienia zawiązanego między performerkami po czterdziestu minutach walki z ciężarem.
W rezultacie powstała choreografia bardzo spójna, logiczna, ale nie wolna od szaleństwa, które logikę sprowadza do ludzkiego wymiaru. Popis Agnieszki Kryst, Katarzyny Sikory i Anki Herbut. A przede wszystkim bardzo czysta i – za przeproszeniem – piękna struktura, w której liryzm przeplata się z humorem, by ostatecznie nie tyle rozbić i zanegować klasycyzm, ile zrozumieć go na nowo. Temu samemu służy towarzysząca choreografii seria zdjęć, na których, inaczej niż na scenie, wykonawczynie są nagie, i komponują się znów w bardzo klasyczne akty. Niestety w Warszawie na STS zrezygnowano z włączenia zdjęć w wydarzenie. Szkoda, bo zdradzają intencję artystek. To pochwała antyku i jego wrażliwości, także w klasycyzujących wydaniach na przykład Lepckego. Rzymski marmur czy grecki brąz stają się nagle bardzo pojemne. Zapowiadają różnym ciężarem surowca i renesans, i, paradoksalnie?, dzisiejsze pęknięcie podmiotu. Może „Łuczniczki” należałoby oglądać od końca. Żeby zobaczyć, jak przesada, dzikość i współczesne rozbicie, mogą być wciąż w klasyczny sposób opowiedziane. Od nieodwracalnego rozerwania, jakie wkrada się w postrzeganie świata i siebie, do możliwości jego powtórzenia, w harmonijnej strukturze, która daje coś w rodzaju ukojenia. W marmurze, brązie, ciele. I plastiku z logiem adidasa.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.