Problem jest już z samą sztuką Franka McGuinnessa – luźną fantazją na temat pobytu szwedzkiej ikony w prowincjonalnej irlandzkiej rezydencji angielskiego malarza. Doskonały pomysł, by tę po części autentyczną wizytę wziąć na warsztat, grzebie dramaturgiczna mielizna tekstu. Sztampowy konflikt między gospodarzem Anglikiem i irlandzką służbą. Sama Garbo – magnetyczna osobowość, która w sentencjonalnych kwestiach przyciąga do siebie co najwyżej frazesy i wątpliwej jakości kalambury, od jakich roi się w zwyczajowych portretach tajemniczej gwiazdy. Wreszcie symboliczny krzyk pawia, klamra spinająca realność sceny z mitotwórczym blaskiem kinowego ekranu – koncept, który zbyt nachalnie (i nieskutecznie), daje do zrozumienia, że w tej komedii chodzi o wielkie coś, że pod podszewką wątłej narracji umieszczono jakieś halo. Narracja krąży wokół malarza i jego kochanka (wystylizowanego na ślicznego parobka) oraz czteroosobowej służby: Jamesa, jego żony, siostry Paulie oraz córki Colette.
Kobiety są w dramacie Irlandczyka ofiarami: ich niespełnione marzenia, ambicje, życie miłosne oraz seksualne skonfrontowane zostaną z legendą kina. Wszystko to jest dość prosto i zbyt symetrycznie pomyślane. Gorzej, że sama Greta Garbo ma w sztuce (i na scenie) dramatyczną wartość zerową.
Frank McGuinness, „Greta Garbo przyjechała”,
reż. Anna Augustynowicz. Teatr Współczesny
w Szczecinie, premiera 19 kwietnia 2013Augustynowicz zaufała McGuinnessowi. Tam, gdzie dialogi mają śmieszyć, powstała komedia, a gdzie śmiech ma zbalansować homeopatyczna dawka refleksji – komedia zwinnie przechodzi w dramat ludzkich postaw, dla których postać Grety jest egzystencjalną antyfoną. Trudno jednak przejąć się komentarzami Garbo, jej niezwykłość jest – za tekstem – rozbrajająco tandetna. I nie pomaga tu wcale – skądinąd świetny – pomysł, by w postać Grety Garbo wcielił się mężczyzna. Nie pomaga wielki ekran, na którym Maciej Wierzbicki nakłada makijaż boskiej. Jego transgresja błyskawicznie zaprzęgnięta zostaje w przemysł rozrywki. Pierwszy drag king ekranu, androgyniczna bogini z genderowych (nieco już wysłużonych) analiz w przedstawieniu Augustynowicz zmienia się w barczystego łysego facecika pozującego w czarnych szpilkach.
Może więc chodziło o rozbrojenie ikony – wtedy sztuczny krzyk pawia byłby jak iskra strzelająca z kabli zapalnika. Może Garbo jest obca, a sceniczny transwestytyzm ma tę obcość – na planie płci – uwypuklić? Jeśli tak, to wtargnięcie Grety-obcego do malarskiej pustelni, gdzie wiele jest dramatów i interpersonalnych zawiłości, niestety nie wykracza poza miałką, psychologicznie wątpliwą nawet już nie demaskację, co pokazowy demontaż (dramaturgicznie siłowy) stosunków panujących w irlandzkiej posiadłości angielskiego malarza.
Zarówno w przypadku mitotwórczego uwikłania bohaterki dramatu, jak i na planie obyczajowo-psychologicznym przedstawienie Augustynowicz zawodzi. Jak pawi ogon, który na końcu przedstawienia ciągnie za sobą Paulie/Garbo, z gracją przesuwa się po scenie, znacząc coś, pół żartem, pół serio, tajemniczo i bez zobowiązań.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.