Po szalonym „Twerk like a teen spirit” Marta Ziółek wraca do teatru ze swoją bandą. Agnieszka Kryst jako Beauty, Ramona Nagabczyńska – Coco, Robert Wasiewicz – Glow, Katarzyna Sikora – Lordi i Paweł Sakowicz jako High Speed, najmocniejszy w „Zrób siebie” bohater zbiorowej wyobraźni i najbardziej magnetyczny tancerz choreografii. Wszyscy oni są tu po to, by nas kusić. Stanowią ucieleśnienie marek i reklamowych haseł. Wyrwani z siłowni, modowych magazynów, teledysków i terapii behawioralno-poznawczych stworzą kolaż aspiracji, stylówek, technik tanecznych i lajfstajlowych sloganów połączonych we frenetyczny seans gotowych produktów. To właśnie widowisko czy widowiskowość jest ich wspólną cechą – wszyscy ci superbohaterowie oddadzą się wizażowemu szaleństwu i jak strachy z dziecięcych opowieści będą pożerać naszą energię, urastać w naszych oczach, żywić się naszym podnieceniem. Każdy z nich dysponuje niesamowitymi umiejętnościami i ma wyrazistą osobowość sceniczną, co choreografka i dramaturżka spektaklu wykorzystują zręcznie jak światowej klasy team z agencji reklamowej.
Wbrew pozorom, Marta Ziółek i dramaturżka Anka Herbut nie krytykują w „Zrób siebie” konsumpcjonizmu – w końcu sama intelektualna fala, którą spiętrzyła Naomi Klein, wydając w 2000 roku „No logo”, już dawno została przejęta przez firmy odzieżowe i napędziła kolejną modę. Dlatego w spektaklu pojawia się ironiczny taniec podaży i popytu, który sprowadza mechanizmy rynkowe do kilku baletowych póz. Główną rolę w spektaklu odgrywa ostateczny produkt w społecznym obiegu, modowy second hand, spektakl podróbek, powrót ortalionu na offowe salony – to zresztą Ziółek już jakiś czas temu w swoich choreografiach podarowała seledynom Adidasa drugi żywot. Nie ma drugiej tak ortalionowej, fetyszyzującej logo choreografki. Chamsko złote półkola Chanel eksponowane są w Komunie z uciechą, a bumerang Nike’a wraca tu w co drugiej scenie.
„Zrób siebie”, chor. Marta Ziółek. Komuna // Warszawa, premiera 20 maja 2016Sama Ziółek jako mistrzyni ceremonii w lśniącej masce z koszmarów Swarovskiego opowiada ten świat serią reklamowych haseł, a jej głos oscyluje między kaprysem małej dziewczynki a psychopatycznym basem rzeźnika z telewizyjnej serii „Bez skazy”, w której dzielni chirurdzy plastyczni walczą z czarnym charakterem masakrującym twarze ich pacjentek. To zresztą piosenkę z czołówki serii zaśpiewa Maria Magdalena Kozłowska, poruszając się w swoim magnetycznym aranżu między utopijnym pragnieniem piękna a dystopią stylu zmienionego w masowy brak gustu. Przetworzenie, przegięcie, moda przerasowiona, przewalająca się daleko poza horyzont odzieżowej użyteczności hałdą lycry, tygrysich cętek i różowych sportowych fraków – wszystko to tworzy monstrualną stylizację na sam styl. Trochę jest w tym straszenia, bardzo dużo fascynacji dziwactwem wymyślnych fasonów wprzęgniętych w to przedsięwzięcie. W podobny sposób funkcjonują w „Zrób siebie” joga, choreograficzne ustawki z muzycznych klipów, lajfstajlowy urok joggingu czy modowy wybieg – wszystko to jest autoreferencyjne, wytwarza własną mitologię, a jednocześnie spowite jest psychodeliczną, mroczną aurą filmów Davida Lyncha.
Odzieżowa mitologia, loga jako totemy, housowe remiksy smakujące jak pieśni z „Ogrodów koralowych i ich magii” Malinowskiego – Ziółek komponuje z nich spektakl o ogromnej sile rażenia, z nieodłącznym dla współczesnego społecznego rytuału elementem autoironii. W Komunie oglądamy duchowe karaoke i seans cudów: Glow z fantomowym kotkiem, Beauty, Coco czy High Speed to komponenty teatralnej psylocybiny, którą „Zrób siebie” uwalnia powoli do krwiobiegu widowni. Marki jako tripy, bez wyraźnego opowiedzenia się za lub przeciw – to od nas zależy, czy ta przygoda zakończy się odlotem, czy paranoją.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.