MICHAŁ SOWIŃSKI, KATARZYNA TRZECIAK: Czy na ostatni długi weekend wyjechali państwo za miasto?
JULIA FIEDORCZUK: Ja zostałam w Warszawie.
Z wyboru czy z konieczności?
JF: Tak się akurat w tym roku ułożyło. Ale nie mam nic przeciwko spędzaniu wolnego czasu w mieście, wręcz lubię to. Dużo podróżuję i mam mało czasu na zwiedzanie Warszawy, a buszowanie po mieście sprawia mi dużą przyjemność.
STANISŁAW ŁUBIEŃSKI: Ja wyjechałem nad Bałtyk. Jestem dzieckiem mazowieckich pól i łąk, więc każdy wyjazd nad morze jest dla mnie dużym przeżyciem. Gdy poważniej zająłem się ptakami, zacząłem szczególnie doceniać morze. Właśnie Bałtyk, bo południe Europy mniej mnie interesuje – tamta przyroda jest dla mnie obca i nieciekawa… Niemniej również uwielbiam wszelkie święta czy dni wolne w mieście – robi się wtedy pusto.
JF: Tak, wszędzie było pusto!
To samo odkryliśmy w Krakowie – okazuje się, że może to być miłe miejsce do życia, o ile wszyscy wyjadą.
SŁ: Wtedy ujawnia się zupełnie inna postać miasta.
JF: Bo ludzie wyjeżdżają na „łono natury”, tak jakby to łono znajdowało się zawsze „gdzie indziej”, gdzie trzeba pojechać, a nigdy tu, nigdy pod domem. Pan często pisze o dzikości natury w mieście. Ludzie nie rozumieją, jak ważna jest taka forma przyrody. Miejska ekologia to ważny i zaniedbany temat.
SŁ: Dla mnie dużym odkryciem był fakt, że przyroda jest wszędzie – to absolutnie cudowne! Ale ta przyroda miejska jest kompletnie niedoceniana i domaga się dowartościowania. Często traktowana jest jako dodatek bez znaczenia, czasem nawet jako uciążliwość. Pewnie dlatego, że jest już opatrzona, oswojona. Jest też aseptyczna: ogrodzona i wygrabiona. Dlatego wiele osób uważa ją za nieprawdziwą.
Warszawa pod tym względem jest szczególnym miastem. Jest tu dużo dzikich miejsc w samym centrum. Michał Cichy pisał o tym ostatnio. W Krakowie chyba trudniej o takie miejsca…
SŁ: W każdym mieście są takie miejsca.
Ale nie w centrum. Warszawa wydaje się szczególna ze względu na specyficzną historię urbanistyczną.
JF: Dzikie miejsca... Tu pewnie trzeba by uruchomić pewne kategorie filozoficzne czy ekokrytyczne – bo co to znaczy „dzikie”? Często takie pojęcia, jak choćby „natura”, błędnie traktowane są jako zrozumiałe same przez się. Weźmy na warsztat upraszczającą opozycję: natura–kultura. Ludzie często zadają sobie pytanie – czy lubię naturę? A może jej nie lubię? A może wolę kulturę? Tak jakby rzeczywiście istniał tutaj wybór, jakby mogło istnieć coś, co jest całkowicie wyjęte z owej natury. Miasto to oczywiście sprawa złożona – zawiera ono w sobie także dzikie miejsca, gdzie rozwija się przyroda: zrujnowane budynki czy opuszczone tory kolejowe. Nawet w najbardziej zurbanizowanej przestrzeni obecna jest przyroda. Jeże, owady, gryzonie, wiewiórki – te zwierzęta lubią mieszkać w mieście, w pobliżu ludzi. W tym przypadku chyba nie można już mówić o (naturalnej) ewolucji i rozwoju kultury jako dwóch oddzielnych zjawiskach. Wielu naukowców używa pojęcia koewolucji naturo-kulturowej, co lepiej opisuje hybrydyczne przestrzenie, z którymi coraz częściej mamy do czynienia.
SŁ: Te ruderalne przestrzenie: porzucone place budowy czy bocznice kolejowe, które pięknie opisuje wspomniany Michał Cichy, to są nieuczęszczane, a przez to bardzo dzikie enklawy przyrody. Takich miejsc oczywiście z każdym rokiem ubywa. Jeżeli chodzi o krajobraz Warszawy, to w ogóle ciężko stwierdzić, gdzie jest to centrum. W tym administracyjnym zieleni jest akurat jak na lekarstwo.
Julia Fiedorczuk
Poetka, pisarka, tłumaczka i wykładowczyni literatury amerykańskiej. Opublikowała pięć tomików poezji, zbiór opowiadań („Poranek Marii i inne opowiadania”, 2010) i powieść („Biała Ofelia”, 2010). Laureatka nagród: PTWK za najlepszy debiut (Poznań, 2003) i Huberta Burdy (Wiedeń, 2005). Autorka tłumaczeń dzieł amerykańskich poetów, m.in. Wallace'a Stevensa, Johna Ashbery'ego i Forresta Gandera. Jest stałą współpracowniczką feministycznego pisma „Zadra”. Jej zainteresowania naukowe obejmują dwudziestowieczną poezję amerykańską, teorię literatury, ekokrytykę i feminizm.
Wróćmy na chwilę do wątku morskiego. Woli pan polskie morze, bo inne są obce i nieciekawe? Bałtyk jest bardziej swojski?
SŁ: Nie, chodzi przede wszystkim o rodzaj wegetacji, jaki występuje nad Bałtykiem. Na południu jest gorąco, okresy rozkwitu są intensywne, ale bardzo krótkie. Wszystko momentalnie zamienia się w busz i ma kolce. To miłe miejsce, żeby pojechać na tydzień, ale naprawdę fascynują mnie te skomplikowane, piętrowe układy roślinności, które występują w naszym klimacie. Polskie wybrzeże ma też interesujący klimat – lata są krótsze, ale zimy łagodniejsze. W związku z tym występuje tam inna roślinność, np. wspaniałe lasy. Rzadko o tym myślimy, ale wybrzeże to także wspaniałe lasy sosnowe i bukowe.
MS: Pochodzę z Trójmiasta i wiem coś o tym. Półwysep Helski zimą to jedno z bardziej niesamowitych miejsc na Ziemi. Nie tylko ze względu na morze. Fascynujące jest to, jak bardzo wszystko jest tam zamknięte, zahibernowane – niczym w powieściach Witkowskiego. Na całym półwyspie otwarta jest jedna pizzernia, a i tak nie ma połowy menu.
SŁ: Dokładnie! Przez kilka lat jeździłem na sylwestra do Krynicy. Zatrzymywaliśmy się w olbrzymim pustym ośrodku wczasowym, gdzie przyjeżdżała tylko jedna starsza para z jamnikiem, więc klimat był jak ze „Lśnienia”. Tylko my, oni i recepcjonistka. Pustka nadmorskiego krajobrazu jesienią i zimą jest bardzo malarska.
W „Cyborgu w ogrodzie” pisze pani o Miłoszu i jego koncepcji natury, która jest wyznacznikiem nieosiągalnej harmonii i z tego powodu staje się zwornikiem nostalgii. Jak ekologia ma się do harmonii?
JF: Wiersz, o którym tu mowa, zaczyna się od słów: „Kochałem się w Tobie Naturo, aż zrozumiałem kim jesteś”. W swoim tekście staram się wytłumaczyć, że marzenie Miłosza, wbrew temu co sam twierdzi, nie jest ekologiczne. Istniał kiedyś w ekologii nurt akcentujący harmonię i balans, ale opierał się na wyidealizowanym wyobrażeniu na temat pozaludzkiej przyrody. Osobiście wolę myślenie Gary’ego Snydera, który zamiast naturalnego balansu czy harmonii mówi o dzikości (wildness). Jego myślenie jest niedualistyczne, bo odrzuca opozycję natura–kultura, a zamiast tego posługuje się właśnie kategorią dzikości, która oznacza między innymi zdolność systemu do samoregulacji. Na przykład nasze organizmy są dzikie, bo, jak na razie, nikt nas nie hoduje. I w tej samoregulacji można dopatrywać się pewnych elementów harmonii. Ale żaden balans nie jest stały – w ewolucji stała jest tylko zmiana, a harmoniczne są tylko pojedyncze elementy. W naturze również wydarzają się katastrofy – na skutek jednej z nich powstał węgiel kamienny. Harmonia to marzenie człowieka, ludzka projekcja, która czasami wyrządza więcej szkody niż pożytku. Miłość do natury, nienawiść do natury… kogo to obchodzi?
Z drugiej strony ingerencja człowieka zaburzyła pewne elementy funkcjonowania systemów naturalnych. To w pierwszym rzędzie kwestia tempa – ilu milionów lat trzeba było, żeby powstał węgiel kamienny, a ludziom wystarczyło 300 lat, żeby go prawie w całości spalić. To pokazuje dysproporcję między tymi dzikimi systemami a kapitalizmem. Moim zdaniem ukazanie tych dysproporcji dowodzi ludzkiej pazerności i szaleństwa naszej ekspansji. To bardziej praktyczne niż rozmawianie o jakiejś tajemniczej harmonii.
SŁ: Nasz świat jest tak skonstruowany, że będziemy tak długo czerpać z natury, aż ją całą zeżremy. Tu jestem skrajnym pesymistą. Wszystkim rządzi rynek i pieniądze, więc zawsze będzie interes w tym, żeby korzystać ze środowiska do granic całkowitego wyeksploatowania. Marzenie o harmonii to utopia – nigdy jej nie było i nie będzie. To trochę tak, jak z klasycznym anarchizmem – żeby mógł zaistnieć, wszyscy musieliby wykazać dobrą wolę, wyzbyć się zysków itd. Podobnie nigdy nie wypracujemy sytuacji, w której nakłonimy całą ludzkość do harmonijnych działań.
Co do miłości do natury, podam taki przykład. W XIX wieku istniało towarzystwo miłośników Szekspira, którego członkowie w różnych miejscach globu wypuszczali na wolność ptaki, których gatunki występują u Szekspira. Na przykład w Central Parku wypuszczono szpaki – w sumie kilkadziesiąt. Dzisiaj w Stanach jest ich kilkaset milionów. Okazało się, że robią one bardzo duże szkody w przyrodzie amerykańskiej – prawdopodobnie doprowadziły do wyginięcia wielu gatunków zwierząt, a inne wypchnęły z ich naturalnego areału. Założenie było rozkosznie naiwne i niewinne. Ale to są wszystko skomplikowane ekosystemy, przy których nie można tak swobodnie majstrować. Często widzę też, że ludzie, szczerze kochając przyrodę, wyrządzają jej ogromną krzywdę. Chodzi mi na przykład o fotografię przyrodniczą. Teraz niemal każdy może sobie pozwolić na niezłej klasy sprzęt fotograficzny, ale w większości ludzie nie mają żadnego przygotowania do takiej pracy, wchodzą bezmyślnie do rezerwatów, niepokoją rzadkie, wrażliwe gatunki w ich środowisku. To taki rodzaj miłości, w którym tak bardzo się ściska, że aż się dusi. To pewnie wynika też ze źle rozumianej troski.
JF: Wydaje mi się, że skuteczniejsze i mniej destrukcyjne niż mówienie o abstrakcyjnej miłości byłoby podejście bardziej realistyczne – podobnie jak w przypadku relacji międzyludzkich. Gotowość do przyjęcia drugiej osoby taką, jaka ona jest, wraz z jej zaletami i wadami, akceptacja faktu, że ukochany lub ukochana różnią się ode mnie, że trzeba im zostawić miejsce na ich własne istnienie, to chyba podstawa każdej przytomnej relacji. Taka miłość dużo lepiej rokuje niż obsesyjne uczucie, które idealizuje swój obiekt.
Ekologia jest nauką z pogranicza hard science i polityki społecznej. Jeśli chodzi o „twarde dane”, to chyba wiemy już sporo. Teraz problemem jest uczynienie tych problemów elementem debaty publicznej.
JF: Ekologia jest i społeczna, i polityczna, ale jest też kwestią kulturową, związaną z wyobraźnią, z metaforami, którymi się posługujemy, by objaśniać swoje miejsce w świecie i swoje relacje z innymi istotami. Książka pana Łubieńskiego zwraca uwagę na fakt tylko z pozoru oczywisty: w mieście są ptaki. Te fragmenty dotyczące dzikiej przyrody w mieście są najmocniejsze.
SŁ: W miejscu, w którym siedzimy [kawiarnia na warszawskiej Ochocie – przyp. red.], tuż nad nami jest stropodach – taka pusta przestrzeń między dachem a sufitem. Jeżeli się wsłuchamy, to usłyszymy młode wróble. W całym budynku jest sporo gniazd. Wróble są w dosłownym sensie naszymi sąsiadami.
JF: Moim zdaniem napisanie książki, która może zmienić myślenie o dzikiej przyrodzie i mieście, jest już bardzo ważną interwencją w rozmowę o ekologii.
SŁ: Na sam koniec swojej książki dodałem, z premedytacją, rozdział o zabijaniu ptaków. I sporo ludzi ma do mnie pretensje. Chciałem czytelników trochę zbuntować, zaktywizować, bo bierność jest najstraszniejsza. Tym bardziej, że ochrona przyrody jest zajęciem niewdzięcznym, wiążącym się z różnymi nieprzyjemnościami, począwszy od urzędów, a skończywszy na niezrozumieniu przez najbliższe osoby. Aktywna ochrona przyrody prowadzi często do bardzo nieszczęśliwego życia.
Birdwatching i ekologia oczywiście nie wiążą się bezpośrednio. Dla wielu ludzi obserwowanie ptaków to zajęcie bezrefleksyjne. Przypomina zbieranie znaczków i polega wyłącznie na tym, że się gdzieś jeździ, by odhaczyć na swojej liście jakiś gatunek, nawet bez specjalnego rozglądania się po miejscu, do którego się trafiło. Podobnie fotografia przyrodnicza – nie wynika z żadnej wrażliwości, ale z marzenia, żeby mieć zdjęcie danego ptaka. I to jest czynność zupełnie mechaniczna.
Stanisław Łubieński
Absolwent Filologii Ukraińskiej i Instytutu Kultury Polskiej UW. Autor reportażu historycznego „Pirat stepowy” (Czarne, 2012) o ukraińskim anarchiście Nestorze Machno oraz zbioru esejów „Dwanaście srok za ogon” (Czarne, 2016). Publikował m.in. w „Lampie” i „Nowych Książkach”. Ornitolog amator. Prowadzi bloga Dzika Ochota, poświęconego przyrodzie miasta.
Kolekcjonerstwo?
SŁ: Dokładnie. Wielu moich znajomych ptasiarzy nie interesuje się ochroną przyrody, nie ma takiej woli, zapału i pewnie nigdy się w to nie zaangażuje. Nie wszyscy mają taką wrażliwość. A sama przyroda może nie budzić w ludziach żadnych uczuć, ani lepszych, ani gorszych.
A jaką rolę pełni ekologia w pani opowiadaniach?
JF: Ekologia jest w moim pisarstwie przede wszystkim kwestią poetyki. Staram się uprawiać ekopoetykę w praktyce. Ekologia nie wchodzi do moich tekstów w formie postulatu, uważam, że postulatywność w literaturze nie działa. Ludzie nie lubią, kiedy się im mówi, co mają robić. Bo kim jest pisarz czy pisarka, żeby takie zalecenia formułować? Staram się integrować wrażliwość artystyczną i naukową. To nic nadzwyczajnego, poeci, których wszyscy znamy, często mieli podobnie syntetyczne zapędy. Jestem głęboko przekonana o wzajemnych powiązaniach pomiędzy różnymi elementami rzeczywistości, pomiędzy istotami, zjawiskami i procesami. Odczuwam to czasem bardzo silnie. Myślę też, że twórczość natury, naturalna poesis – sztuka pająka tkającego sieć, twórczość rzeki rzeźbiącej koryto – jest krewniaczką ludzkiej wyobraźni, która tworzy obraz, wiersz, a może nawet wizję polityczną.
SŁ: Też mam taką intuicję. W Słowińskim Parku Narodowym jest takie miejsce na plaży, gdzie leży dużo kamieni i one z daleka wyglądają jak ciemna masa. Ale gdy podejdzie się bliżej, widać, że to są kamienie, które nawet nie leżą blisko siebie. Każdy ma inny kształt, mają różne kolory, rysunki. To impresjonizm w najczystszej postaci! Bardzo to lubię obserwować.
JF: Bo nasza wyobraźnia jest materialna – powiedziałabym, że jest częścią ciała, organem. Ekopoetyka to sposób na wyartykułowanie materialności wyobraźni. Ekologia w moim pisaniu polega na wydobywaniu tak rozumianej ekopoesis. Poesis będącej wspólną domeną ludzi i nieludzi, impulsem tworzenia wypływającym ze wspólnego źródła. Staram się dogrzebać do tego materialnego, pulsującego źródła, bo tam bije serce wyznaczające rytm wiersza, akapitu, opowieści i losu: synteza i rozpad, wydech i wdech, początek, koniec, początek…
To jest też kwestia języka i urefleksyjnienia go. W „12 srokach za ogon” sugeruje pan na przykład, że lepiej jest powtarzać słowo „ptak” niż zastępować je metaforami, takimi jak „skrzydlaty wędrowiec” czy „nawiewnik parowca”.
SŁ: „Skrzydlaty wędrowiec” to językowa pokraka. „Nawiewnik parowca” to akurat bardzo udane określenie z dobrego atlasu, które opisuje sylwetkę puszczyka mszarnego. Żadne z tych określeń nie jest naukowe, ale „skrzydlaty wędrowiec” to po prostu klisza, jak „pierzasty przyjaciel” i inne podobne wspaniałości. A zdziwiło mnie, że właśnie w atlasie, w tym sztywnym języku, ktoś umieścił właśnie taki „nawiewnik parowca” i ta żywa metafora do mnie przemawia.
JF: Nauka też przecież posługuje się metaforami, choć o tym zapominamy.
SŁ: Teksty naukowe, które ludzie piszą o ptakach, są często nieprzyswajalne. Mam niską odporność na coś, co trudno mi się czyta. I dużo czasu potrzebuję, by przebrnąć przez takie teksty. Widzę głęboki wysiłek naukowców włożony w kurczowe trzymanie się tego, co uznają za naukowe, a to właśnie sprawia, że ich teksty są nie do czytania. Nie ma w nich żadnego polotu, tak jakby autora zupełnie nie obchodził czytelnik. Posługują się kilkoma słowami w różnych konfiguracjach. Praca nad językiem jest niezbędna, żeby popularyzować naukę o przyrodzie.
JF: Wracamy do kwestii polaryzacji dwóch kultur – nauk o przyrodzie i nauk humanistycznych. Wina leży po obu stronach. Nauka posługuje się suchym językiem, udając, że nie potrzebuje metafor, bo rzekomo interesuje się czystymi faktami. A humaniści łapią się za głowę przy matematyce. Potrzebna jest więc trzecia kultura, integrująca te dwie pęknięte części ludzkiej duszy. I to też jest ekologiczny projekt.
SŁ: Ja się czuję trochę pomiędzy. Mam głęboki problem z posługiwaniem się antropomorfizacją zwierząt. Jak daleko możemy posunąć się w pokazywaniu wspólności, a jednocześnie nie popadać w infantylizowanie?
JF: Moim zdaniem nie ma innego wyjścia niż antropomorfizacja. Nasza perspektywa jest ludzka, a antropomorfizm jest cechą języka. Z drugiej strony, kiedy liście, poruszając się, „interpretują” wiatr, to też jest jakiś morfizm – liściomorfizm, by sparafrazować Timothy’ego Mortona, filozofa związanego z ontologią zorientowaną na przedmiot. Język jest ograniczony, co nie znaczy, że jest do niczego. Trzeba po prostu respektować inność tych istnień i fakt, że nigdy nie będziemy mieli pełnego dostępu do ich sposobów przeżywania świata.Julia Fiedorczuk, „Bliskie kraje”.. Marginesy, 288 stron, w księgarniach od kwietnia 2016
W dzisiejszych czasach dostęp do natury, w formie choćby czystego powietrza i pitnej wody, o byciu samotnie w lesie czy na plaży nawet nie wspominając, staje się luksusem. W Polsce jest to jeszcze mniej zauważalne, choć ostatni raport pokazuje, że jesteśmy w absolutnej unijnej czołówce, jeśli chodzi o zanieczyszczenie powietrza. Niemniej jesteśmy beneficjentami naszego umiarkowanego klimatu – na południu Europy te zmiany są odczuwalne dużo dotkliwiej.
JF: Problem ocieplania się klimatu jest dla mnie szczególnie frustrujący i bolesny. Jak to możliwe, że boimy się, dajmy na to, zamachów terrorystycznych, a nie boimy się katastrofalnych, nieodwracalnych zmian dotyczących całego systemu ziemskiego? Ostatnie raporty klimatologów pokazują, że ze względu na fizykę topnienia lodowców sytuacja jest o wiele poważniejsza, niż się wydawało jeszcze parę lat temu. Szczyt klimatyczny w Paryżu wzbudza mieszane uczucia – właściwie nie wydarzyło się tam nic oprócz składania deklaracji, a zdaniem wielu naukowców nawet ich pełna realizacja nie wystarczy, aby zatrzymać pustynnienie dużych obszarów Ziemi, podnoszenie się poziomu wody w oceanach czy ekstremalne zjawiska pogodowe. Wiele osób bije na alarm. Jeśli teraz nam się wydaje, że doświadczamy kryzysu migracyjnego w Europie, to za parę lat okaże się, że to jedynie preludium do wielkiego exodusu ludności z Afryki Północnej i części Azji. To są problemy par excellence polityczne, ale w powszechnej opinii nie są za takie uważane. Nie przestaje mnie to szokować.
A może zmiany klimatyczne, tak jak to opisuje Naomi Klein w swojej ostatniej książce, będą właśnie okazją do przeformułowania polityki? Zmiany klimatu dotkną wszystkich po równo.
JF: No właśnie nie wszystkich i nie po równo. Decydujące będą tu podziały ekonomiczne – bogaci sobie jakoś poradzą. Zmiany klimatyczne będą w pierwszym rzędzie odczuwalne w biedniejszych krajach.
SŁ: W państwach mniej rozwiniętych gospodarki są oparte w dużej mierze na eksploatacji środowiska, co prowadzi do patologii zarówno w gospodarce, jak w środowisku. Warunki, w jakich żyją ludzie w wielu miejscach na świecie, są autentycznie przerażające. Poprzednia władza w naszym kraju była oczywiście irytująca, ekologia mało ją obchodziła, ale teraz cofnęliśmy się do starożytnych modeli korzystania z przyrody – obecna ekipa jest całkowicie głucha na wszelkie głosy ekspertów. To, co dzieje się wokół Puszczy Białowieskiej, jest tego najlepszym przykładem. Najbardziej irytuje mnie, że nie potrafimy się nawet uczyć na cudzych błędach. Choćby powracające betonowanie, prostowanie i pogłębianie rzek, które poskutkuje po prostu katastrofą ekologiczną. Na Zachodzie usiłuje się teraz olbrzymim kosztem renaturyzować rzeki, przywracać do stanu sprzed tych wątpliwych ulepszeń.
JF: Szokująca jest w tej postawie antynaukowość. Coś podobnego czasem pojawia się w USA wśród niektórych środowisk republikańskich. Stanisław Łubieński, „Dwanaście srok za ogon”. Czarne, 176 stron, w księgarniach od lutego 2016
Analogia jest celna – zarówno u nas, jak w USA pojawiają się co jakiś czas w głównej debacie publicznej głosy mówiące, że globalne ocieplenie to mit. To nie do pomyślenia w zachodniej Europie.
SŁ: Tam też się pojawiają, ale nikt ich nie traktuje poważnie, to margines. U nas głosy specjalistów i kretynów traktuje się właściwie równorzędnie. Wracając do tematu polityczności samej ekologii: usłyszałem niedawno, że moja ostatnia książka jest przyjemna, bo daje wytchnienie od bieżących spraw czy politycznej gorączki. Trochę mnie to zdenerwowało, bo to brzmi tak, jakbym uciekał od rzeczywistości w poczciwy świat przyrody. Jakbym znalazł sobie bezpieczną, eskapistyczną niszę, a pisanie o ptakach miało być trochę śmieszne, trochę niepoważne. To chyba najlepszy dowód na powszechny stosunek do przyrody. A przecież ekologia jest tematem wybitnie politycznym. I do tego trudnym, drażliwym, bo idącym raczej wbrew głównemu nurtowi polityki.
JF: Doświadczam bardzo podobnych reakcji. Moja praca naukowa w dziedzinie ekokrytyki do pewnego momentu wzbudzała sprzeciw (w ostatnich latach to się zmienia). Natomiast wątki ekologiczne w pisarstwie literackim rzadko są brane na serio. Mam wrażenie, że kiedy ludzie słyszą o ekologii albo pozaludzkiej przyrodzie, to od razu wyobrażają sobie, że wiedzą, o czym to będzie: jakieś pastorałki-dyrdymałki, w najlepszym razie wytchnienie od prawdziwych polskich problemów.
SŁ: Problem jest bardzo poważny i sięga głęboko. Nie chodzi tu o obecną czy poprzednią władzę. Żadna partia w Polsce nie podejmuje na poważnie tematu ekologii. Temat ekologii w ogóle nie pojawia się w debacie publicznej – nie przypominam sobie, żeby jakiś polityk zabierał głos w tej sprawie. Media natomiast opowiadają o przyrodzie najchętniej w stylu: „Ten pingwin jest niesamowity. Musisz to zobaczyć (5 zdjęć)”.
Z jednej strony, w skali makro nie ma ekologii, z drugiej, w skali mikro pojawiają się coraz częściej różne wątki w rodzaju zdrowej żywności.
JF i SŁ: No nie!
Oczywiście, że to ma niewiele wspólnego z ekologią, a dużo z lajfstajlem. Taki zdrowy sposób życia staje się też wyznacznikiem klasowym. Na Zachodzie organiczne jedzenie, czyli takie, które nie jest wysoko przetworzoną masą, kosztuje majątek – to towar właściwie luksusowy. W Polsce jeszcze tak nie jest – ciągle można pójść do warzywniaka i kupić dobre produkty w sensownej cenie.
JF: To na pewno jest kwestia klasowa, ale też problem mody. Dla mnie określenie „organiczne jedzenie” jest śmieszne, bo czy istnieje jedzenie nieorganiczne? Związek między dbaniem o swoje zdrowie a ekologią jest bardzo odległy. Doprowadzając tę logikę do ekstremum, bardziej ekologicznie byłoby żyć krócej, nie dłużej, ale oczywiście nie o to chodzi. Utożsamienie pewnego lajfstajlu z ekologią to tylko jeden z wariantów logiki konsumpcyjnej.
SŁ: Zdrowe jedzenie to bardziej pilnowanie własnego nosa. Ekologia jest czymś zupełnie innym. Gdyby chcieć roboczo sformułować jakąś definicję, to w ekologii chodziłoby o zajmowanie się relacjami między rozmaitymi formami istnienia – rozumianymi szeroko i globalnie, a nie tym, jak się czują nasze jelita.
JF: Można się oczywiście zastanawiać, czy produkcja danego artykułu spożywczego odbywała się w zgodzie ze środowiskiem naturalnym. Jeśli jemy organiczne produkty sprowadzone samolotem z drugiego końca świata, to na pewno nie jest to ekologiczne. Etymologia tego słowa pochodzi od greckiego oikos, czyli domu. Dokładnie tak samo jak w przypadku słowa ekonomia. Jeśli oikos to dom, a logos to jakaś wiedza czy rozumienie, to ekologia oznacza rozumienie pewnych relacji, jakie zachodzą w naszym domu, czyli na świecie.