W „Lśnieniu” Stanleya Kubricka zachwyca przede wszystkim dezynwoltura, z jaką reżyser tworzy niezobowiązujący widza rezerwuar możliwych sensów, które wyczytać można z powieści Stephena Kinga. Kubrick nie jest czytelnikiem nachalnym, nie pokrywa marginesów książki gęstymi notatkami. Swój film kręci jakby w trakcie pierwszej lektury, mocno zakorzeniając wyobraźnię Kinga we własnej intuicji. Przede wszystkim jednak nie czyta w tej książce o sobie, nie jest to lektura egotyczna. To, co uniwersalne, to, w czym mogę się sam przejrzeć, majaczy groźnie na obrzeżach kadru.
Tomasz Bazan i Marcin Cecko postanowili przeczytać „Lśnienie” w inny sposób. Jako „Lśnię” – to ważna zmiana. Znacznie dalej idąca, niż przeniesienie historii Kinga w polskie realia. Zamiast hotelu „Panorama” lądujemy w zamkniętym studiu filmowym „Ogląd”. Zamiast Jacka Torrance’a mamy Jacka Króla – miszmasz autora powieści i jej bohatera. Zresztą Jacek pozostaje – jak w książkowym oryginale – pisarzem. Fakt, że trafia do studia filmowego, a nie hotelu, ma doprowadzić do spiętrzenia cytatów: oto literatura cytowana przez film, cytat w cytacie zacytowany w teatrze. Taki układ ma zadziałać jak elektryczna spirala – tylko że teatr to nie doświadczenie z dziedziny fizyki. Postmodernistyczne spiętrzenie zwykle prowadzi do dowcipu, o czym wiedział i Sterne, i Potocki, nawet jeśli postmodernizm im się nawet nie śnił. Pynchon, guru postmodernizmu, mieszając gatunki, wkładając medium w medium, doskonale zdawał sobie sprawę, że seria wzajemnych odbić musi doprowadzić do nadwyżki sensów w stężeniu komicznym. Na tym polega jego proza: ujarzmia naszą zdolność rozumienia, obezwładnia nasze ego, które chce koniecznie dotrzeć do meritum sprawy za pomocą kolejnych dodawań, mnożeń, dzieleń tropów. Problem polega na tym, że – matematycznie rzecz ujmując – jeden dodać jeden zawsze równa się dwa. A to jest strasznie nudne i niczego nie wnosi.
Marcin Cecko „Lśnię”, reż. Tomasz Bazan. Teatr Nowy
w Łodzi, premiera 17 stycznia 2014Bazan i Cecko postanawiają dodawać, dzielić. Ich przedstawienie jest może poetyckie, może ekscentryczne, ale pozostaje nieznośnie metodyczne. Szaleństwo Jacka jest tu uporządkowane: ze względu na wspomnianą arytmetykę współistniejących mediów, które zawsze wykrzywią obraz, ale z pewnością znajdzie się na to jakiś wzór. Bo od początku wiemy, że o szaleństwo tu chodzi – a nie ma nic zimniejszego, niż rozgrywanie bohaterów w zgodzie z analizami (nieocenionego!) Kępińskiego. Bo taniec współczesny jest własną parodią, gdy ukazuje szaleństwo na scenie dramatycznej, a Bazan jako w pierwszej kolejności tancerz i choreograf powinien takich sztuczek naturalnie unikać. Na marginesie: w przedstawieniach Krzysztofa Garbaczewskiego, gdzie Bazan zwykle występuje, nigdy taniec nie jest głosem z drugiej strony przedstawionego, nie wyraża tego, co słowami nijak powiedzieć się nie da.
Słowa to zresztą kolejny problem „Lśnię”. Słów jest tu mnóstwo. Jeśli we frazie filmowej Kubricka pamiętny „redrum” był tylko subtelnie zakamuflowanym słowem „murder”, to u Cecki wszystko zostaje nieznośnie dopowiedziane, jakby autor zapomniał o swoich neolingwistycznych korzeniach, choćby wspaniałej frazie „kopie i klisze kalki” z tomiku „Pląsy” (2003), z której więcej można wyczytać niż z całych tyrad scenicznych bohaterów. Tymczasem w „Lśnię” organoleptyczna poetyka osiąga poziom tyle poetycko kunsztowny, ile dramatycznie bezbarwny. Cecko nie jest nigdy pretensjonalny, ale – okazuje się – może być nijaki. Niestety pretensjonalny może być Bazan.
Szaleństwo jako choreograficzna walka z piachem, idiotyzm salonu zaklęty w kamienne
głowy-maski, teatrzyk lalkowy. Czego tu nie ma? Jeśli ktoś szukałby arsenału estetycznych środków wyrazu, by ukazać na scenie postulowany przez Hertę Müller punkt szaleństwa w sztuce – w Łodzi znajdzie ich cały podręcznik. Tylko że Bazan, w przeciwieństwie do Müller, nie daje za wygraną po witrynie sklepowej ze szklanymi oczami protetyka. Tu oszołomienie musi być totalne: wykrzyczane z psychodelicznym efektem nałożonym na mikrofon, musi być spazmatycznie wytańczone, histeryczne i erotyczne.
I chyba na tym polega problem. Twórcy „Lśnię” przede wszystkim chcą pokazać własne szaleństwo, własne doświadczenie punktu granicznego, dlatego „Lśnienie” zyskuje tu formę osobową. Jeśli miała to być historia o przekroczeniu w trakcie budowania spektaklu – nie powiodła się. Jeśli miał to być przyczynek do zapośredniczonego w zbiorowej wyobraźni filmu i książki work in progress – okazał się jałowy. W pokazywaniu szaleństwa w sposób szalony czuć twardą, betonową logikę umysłu całkiem przytomnego.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.