Nocne światełko
fot. Josh Hild, www.unsplash.com

17 minut czytania

/ Obyczaje

Nocne światełko

Wołodymyr Rafiejenko

Najgorsza była absolutna nierealność wyjazdu. Nawet z całkowicie zrujnowanych miast ewakuowano ludzi. Ale nie nas – mieszkańców zapomnianego przez Boga osiedla – esej z antologii „Wojna 2022”, wydanej przez Centrum Mieroszewskiego i pismo „Nowa Polszcza”

Jeszcze 4 minuty czytania


O wszystkim, co widziałem i słyszałem w dniach, kiedy Ukraina stawiła zbrojny opór rosyjskiej inwazji na pełną skalę, należałoby napisać powieść. I jeśli będę żyć, to ją napiszę. Czuję całym sobą, całym sercem, że udokumentowanie sytuacji i rozmów, suchy, ale rzetelny zapis tego, czego świadkiem mimo woli się stałem, nie odzwierciedli niestety wrażenia, które ogarniało mnie za każdym razem, gdy w ciągu ostatnich tygodni obok mnie zachodziły prawdziwe zdarzenia lub ktoś wypowiadał prawdziwe słowa. Niemal codziennie następowało coś, pod wpływem czego w moich oczach zbierały się łzy. Wiele wysiłku kosztowało mnie, żeby je powstrzymać i zapędzić z powrotem do głębi serca. Wszystko to wymaga artystycznego podejścia – kto wie, może Bóg pozwoli mi napisać coś odpowiedniego.

Przyznaję, że przez cały ten czas raz jednak się rozpłakałem. Powód nie był wcale podniosły czy heroiczny, nie był nawet tragiczny, był po prostu bardzo, ale to bardzo bolesny. Stało się to drugiego tygodnia wojny. Niechcący rozbiłem lampkę.

Nie była to zwyczajna lampka, lecz cudowna latarenka, która ładowała się na słońcu. Tania, chińska, autonomiczna. Dzięki niej nie zostawaliśmy nocą bez światła. A noce na terenach okupowanych w pierwszych tygodniach wojny przeciągały się w nieskończoność, były czarne i zupełnie obłąkane, wypełnione świstem pocisków, szumem samolotów unoszących się nad budynkami, bliskimi i odległymi seriami z karabinów. Dzięki tej lampce nocami widzieliśmy się z żoną, kiedy kładliśmy się obok siebie w lodowatym łóżku. Narzucaliśmy na siebie stertę zimnych i twardych jak kamień kołder i zaczynaliśmy rozmawiać o wszystkim. O przeszłości i przyszłości, o naszych wadach i wspólnych marzeniach. O tych, których znaliśmy, i o tych, których zapomnieliśmy. Lampka stała pomiędzy nami i świeciła słabiutkim światełkiem. Okna zasłanialiśmy na amen: obawialiśmy się nie tyle ataków lotniczych – wątpliwe, czy kogoś mogło obchodzić nasze osiedle domków letniskowych – ile żołnierzy rosyjskich stacjonujących w okolicznych wsiach.

Wojna 2022: eseje, wiersze, dzienniki, Centrum Mieroszewskiego, Nowa Polszcza, 424 strony, w księgarniach od października 023 roku„Wojna 2022. Eseje, wiersze, dzienniki”, oprac. Wołodymyr Rafiejenko. Centrum Mieroszewskiego, Nowa Polszcza, 424 strony,
w księgarniach od października 2023 roku
I oto wyniosłem ją, żeby się podładowała, a ona wyślizgnęła mi się z rąk, spadła i rozleciała się na kilka części. Nie macie pojęcia, jak wielka rozpacz mnie ogarnęła! Nie płakałem, kiedy pierwszej doby wojny nie udało mi się wywieźć żony z daczy w bezpieczne miejsce i stało się jasne, że to zupełnie niemożliwe w panujących warunkach. Trzymałem się, kiedy tuż przed wojną, dosłownie kilka dni przed najazdem, zadzwonił mój ojciec i powiedział, że matka nie jest w stanie pójść do toalety, więc musi się czołgać. Czołgać, rozumiecie? Moja matka. W Doniecku. W mieście, które musiałem opuścić przed ośmioma laty, bo wkroczyły tam rosyjskie bojówki. I nic nie mogę na to poradzić. Nie mogę tam pojechać, żeby być obok, bo z miejsca wyląduję „w piwnicy”. Nie płakałem. Wyobrażałem sobie, jak moja mama czołga się do ubikacji, i myślałem, że tego Rosjanom, choćby nie wiem co, nie daruję przenigdy. Byłem tutaj, pod Kijowem, a tamci staruszkowie, moi niemal zupełnie zniedołężniali rodzice – tam, w Doniecku. Myślałem o tym, że od ośmiu lat nie widziałem mamy i słabo pamiętam jej twarz. Ale nie płakałem.

Po kilku dniach wybuchła wojna. Dniem i nocą biła ciężka artyleria. Ziemia jęczała od wybuchów, co chwila zdawało się, że nasz chybotliwy stary domek złoży się do wewnątrz. Usiłowałem się uśmiechać. Prowadziłem dziennik, czytałem Szekspira. I kiedy kadyrowcy weszli do chutoru kilometr od nas – po prostu na nich czekałem. Nie umiałem sobie wyobrazić, co i jak będę robił, jeśli wejdą na podwórze, ale to były jedynie ograniczenia mojej wyobraźni. A tu – lampa. Tania chińska lampa solarna.

Uniosłem ją ostrożnie, jak dziecko, i zaniosłem do domu. Żona mnie przytuliła, jakoś odwróciła moją uwagę, nie pamiętam już, co dokładnie powiedziała, a potem wzięła to chińskie cudeńko i je skleiła. Lampka zaczęła świecić. Taka to historia. Ale, rzecz jasna, nie tylko o tym zamierzam opowiedzieć. Chcę wspomnieć kilka dni z mojego życia, które poprzedzały nasz wyjazd z okupowanej strefy. I najważniejsze, co wówczas zaszło – cud naszego ocalenia.

Ale zapewne warto podkreślić, że nie jesteśmy z żoną zwyczajnymi uchodźcami, jesteśmy uchodźcami podwójnymi. Po raz drugi w ciągu ośmiu lat byliśmy zmuszeni zostawić wszystkie rzeczy, dom, w którym mieszkaliśmy, całe nasze życie. Po raz pierwszy wypędziła nas z ojczystego Doniecka „rosyjska wiosna”. Tak nazywali wtedy okupację Krymu i części terenów na wschodzie Ukrainy rosyjscy najemnicy, bojówkarze, którzy zajęli nasze miasto latem 2014 roku.

W czerwcu przeprowadziliśmy się do Kijowa. Dwie torby z rzeczami i kilkaset zielonych w kieszeni. Nic więcej nie mieliśmy. Przez parę lat wynajmowaliśmy mieszkanie. A potem przyjaciele zaproponowali nam lokum niedaleko Kijowa – własny dom na osiedlu dacz, między dwiema szosami prowadzącymi na zachód, mniej więcej między Buczą a Borodzianką. Te miasteczka dziś praktycznie nie istnieją. Zrujnowali je doszczętnie Rosjanie w lutym i marcu 2022 roku.

Mieszkaliśmy w cichym miejscu. Między dużym sztucznym jeziorem Gloria a sosnowym lasem. Warunki, prawdę mówiąc, takie sobie, bo dacze nie są przystosowane do zamieszkiwania na stałe. Ale cisza i powietrze są tam wyśmienite. I chociaż żona zawsze powtarzała, że wojna się nie skończy, chciałem wierzyć, że już więcej nie będziemy musieli porzucać całego dorobku. Chciałem wierzyć, chociaż tak naprawdę rozumiałem, że żona ma rację. Mało tego, już od 2014 roku wiedziałem, że Rosjanie tu przyjdą, że Europa jest na krawędzi wielkiej i potwornej wojny. Mówiłem o tym w wywiadach, pisałem w książkach.

Ale powieści powieściami, historia układa się tak, jak się układa. Dwudziestego czwartego lutego Rosjanie zaczęli bombardować duże ukraińskie miasta. Po kilku dniach na terenach między nami a Kijowem toczono zaciekłe walki. Po kolejnych kilku nasz rejon był już otoczony przez wojska okupacyjne. Kiedy w domu zabrakło wody, znalazłem dość czystą studnię, ale, oczywiście, całe nasze osiedle ruszyło do niej z wiadrami. Po paru dniach zauważyłem, że studnia wysycha. Deszcz nie padał. Ściął mróz. Było sucho i bezśnieżnie.

Najgorsza była absolutna nierealność wyjazdu. Nawet z całkowicie zrujnowanych miast ewakuowano ludzi. Ale nie nas – mieszkańców zapomnianego przez Boga osiedla. Dotrzeć do dróg ewakuacyjnych dało się tylko własnym transportem, bo komunikacja zbiorowa przestała funkcjonować. Do wyjazdu niezbędny był samochód, którego nie mieliśmy, a praktycznie niewykonalne było umówienie się z kimkolwiek na wspólną podróż. Brakowało benzyny, a ci, którzy na własne ryzyko, mimo strachu, usiłowali wyjechać, rzadko zabierali kogoś z tych, którzy całe doby sterczeli przy drogach z uniesionymi rękoma.

A walki wokół nie ustawały. Potwornie dudniło gdzieś przed nami i z tyłu, po lewej i po prawej. Nasz jednopiętrowy domek kołysał się niczym łódeczka na falach oceanu. Pewnego ranka przy ogrodzeniu znaleźliśmy resztki rakiet czy pocisków – szczerze mówiąc, do dziś nie wiem, co to właściwie było i jak to nazwać. Na jednym – ciężkim, ogromnym, poczerniałym, wygiętym, z ostrymi krawędziami o długości około siedemdziesięciu centymetrów, widniało coś w rodzaju numeru seryjnego, jakieś cyfry i litery. I choć nic mi nie mówiły, długo się w nie wpatrywałem. Litery same w sobie niosą zwykle pewien sens, więc umieszczone na narzędziu śmierci zdawały mi się kompletnie absurdalne.

Słyszeliśmy już kiedyś wybuchy – w Doniecku w 2014 roku. A jednak tych z końca lutego pod Kijowem, wybrzmiewających jednocześnie ze wszystkich stron, nie da się z niczym porównać.

Dom się chybotał, ale stał. Czasem wychodziliśmy zaczerpnąć świeżego powietrza, bo nie było sensu w nieskończoność przesiadywać w środku. Zwłaszcza że nie mieliśmy piwnicy. Zwłaszcza że cienkie ściany wcale i przed niczym nie chroniły. Może jedynie przed wiatrem i zimnem, ale i tę funkcję pełniły raczej symbolicznie, bo budynek wzniesiono przecież jako letnią daczę.

Sytuacja z każdym dniem stawała się gorsza, choć co dzień zdawało się, że gorzej już być nie może. Ale na szczęście nie zostaliśmy sami. Wokół mieliśmy innych ludzi, którzy zjechali się tu w pierwszych dniach wojny. Myśleli, że tutaj, na daczach, będzie bezpieczniej niż w mieście. Właśnie dlatego w pierwszych dniach działań wojennych tylko na siedmiu uliczkach naszego małego osiedla letniskowego mieszkało niemal półtorej setki ludzi, z czego jedna trzecia to były dzieci.

Ale nadszedł dzień, kiedy w Błyżnich Sadach – tak nazywa się osiedle domków na brzegu jeziora Gloria – niemal w jednej chwili zniknęły prąd, łączność mobilna oraz internet. A ogrzewanie w naszym domku w dużej mierze zależało od elektryczności, bo do części pomieszczeń ciepłą wodę dostarczały elektryczne pompy. Jasne, że bez łączności nasze tkwienie w tym koszmarze stało się jeszcze bardziej dotkliwe. Co prawda, po kilku dniach okazało się, że w niektórych miejscach lasu można złapać zasięg. I porozmawiać z jakże odległym i jakże ważnym dla nas wszystkich Kijowem, z przyjaciółmi i krewnymi. Po śniadaniu (dla wielu kwestia wyżywienia stawała się coraz bardziej paląca, bo już piątego dnia wojny nie funkcjonował ani jeden lokalny sklep) „letnicy” ruszyli w las i próbowali złapać zasięg. Jeżeli w jakimś miejscu fala dawała się złapać, ściągały tam tłumy. Stawałem się mimowolnym świadkiem dziesiątek rozmów, które jednocześnie toczyły się wokół mnie.

Ktoś krzyczał do mamy, żeby się nie martwiła, mama nie słyszała, a ten ktoś krzyczał i krzyczał. Ktoś inny próbował pocieszyć dzieci, które zostały same w mieście. Ktoś prosił, żeby go wyciągnąć z tego piekła, ale z drugiej strony nie mogli pojąć, jak to możliwe, że nie można wyjechać. Pamiętam, jak sam darłem się do słuchawki, usiłując dokrzyczeć się do mojego przyjaciela Lubomyra: „Co z Kijowem? Mamy Kijów? Kijów nasz?”. W odpowiedzi nie słyszałem nic, bo łączność wciąż się urywała, na nic płacze i krzyki. Jakaś starsza pani przytuliła mnie i powiedziała cicho: „Nasz jest Kijów, syneczku, nie drzyj się tak. Przed chwilą zapewnili mnie o tym syn i synowa. Zostali w Kijowie – nasi się trzymają”.

Zapamiętałem też mężczyznę, siwego jak ja. Krzyczał do kogoś: „Kocham cię! Ja cię kocham! Słyszysz? Kocham cię!”. Krzyczał tak i krzyczał do zdarcia gardła. Mówili, że następnego dnia próbował pieszo opuścić strefę okupacji. Nikt nie wie, co się z nim stało.

Ze względu na brak elektryczności szybko stało się oczywiste, że nawet zupełnie symboliczna łączność zostanie wkrótce zerwana. Bateria telefonu szybko się wyczerpywała, powerbank udało mi się naładować tylko raz – dzięki generatorowi sąsiadów, którzy nazajutrz postanowili własnym samochodem przebić się przez rosyjskie posterunki. Dobrzy ludzie. Proukraińscy, weseli, przyjaźni – duża rodzina. Kiedy pojechali, poczułem coś w rodzaju rozpaczy. Bo wszyscy, którzy mieli jak, wyjeżdżali. Niezmiernie długie kolumny samochodów z białymi chorągiewkami mijały nasz dom, a my musieliśmy zostać.

W drugiej połowie marca władze naszego rejonu poinformowały, że prądu na daczach nie będzie do końca wojny. Rosyjskich oddziałów okupacyjnych, które terroryzowały sąsiednie wsie, zrobiło się więcej. Stało się jasne, że wkrótce przyjdzie także kolej na nas. Rozumiałem, że szanse na ewakuację są mizerne. Ale mogły spaść w ogóle do zera, gdybym utracił łączność z Kijowem, z Lubomyrem Dereszem, moim przyjacielem, który w tamtych dniach pozostawał dla mnie niemal ostatnią nadzieją. Prosiłem, żeby zrobił wszystko, co w jego mocy. Lubomyr dał słowo, zwięźle przekazywał wiadomości, pytał, na ile dni wystarczy mi energii w powerbanku. A ja wracałem do domu, usiłowałem wymyślić coś, co mogło dać nadzieję żonie. Obok mnie jedna za drugą przejeżdżały prowizoryczne kolumny humanitarne – setki samochodów z białymi chorągiewkami.

A jednak nie wszystkim udało się wyjechać. W pierwszych dniach na miejscowym cmentarzu pochowano rodzinę – dorosłych i dzieci, ich samochód w punkcie kontrolnym ostrzelali żołnierze rosyjscy. Mimo ryzyka, gdybyśmy mieli samochód, nie wahalibyśmy się z żoną ani chwili, pojechalibyśmy ze wszystkimi. Kiedy z półtorej setki mieszkańców dacz pozostały dwadzieścia trzy osoby, uwięzienie w szarej strefie stało się nie do zniesienia.

Ale nastał dzień, kiedy Lubomyr nareszcie znalazł wolontariuszy, którzy zgodzili się nas wywieźć. Zorganizowali miniaturową kolumnę złożoną z trzech aut i przywieźli do naszego rejonu pomoc humanitarną. Znaliśmy już datę, kiedy po nas przyjadą. Spakowaliśmy torby i czekaliśmy od rana. Czekaliśmy tak, jak nie czekaliśmy pewnie nigdy i na nikogo. Jednak nikt po nas nie przyjechał. Chłopaków zatrzymali na ukraińskim posterunku. Akurat tamtego dnia nastąpiła kolejna eskalacja. Jestem wdzięczny żonie, że nie płakała, przeciwnie – próbowała się uśmiechać. To nic, powtarzaliśmy, jest wojna, niczego nie można być pewnym. Należy wierzyć i czekać.

Ale śmiałkowie, którzy jechali po nas za pierwszym razem, postanowili spróbować ponownie. Wstaliśmy z żoną o trzeciej rano, bo wiedzieliśmy, że mogą zjawić się o świcie. Umyliśmy się w ciemnościach, ubraliśmy, wypiliśmy kawę, sprawdziliśmy dokumenty i torby. Na dworze było jeszcze ciemno, kiedy wyszedłem na drogę, żeby czekać. Zasięgu nie było, więc uzbroiłem się w cierpliwość i po prostu stałem przy bramie osiedla.

Zdawało się już, że i tego dnia nic się nie uda, kiedy nagle zobaczyłem trzy samochody. Nasi wybawcy jechali powoli wzdłuż dacz i nas wypatrywali. Późnym popołudniem wyruszyliśmy w kierunku rosyjskich punktów kontrolnych.

Aksel i Mark Frost – dwóch młodziutkich chłopaków z pierwszego auta – znali okolicę i jechali na przedzie naszej malutkiej kolumny. Tym samochodem strefę okupacji opuszczało starsze małżeństwo, ich dom w Hostomelu Rosjanie zrujnowali w pierwszych dniach wojny. Chłopcy już kilka razy przyjeżdżali tu i wywozili ludzi. Prawdziwych imion nie znam do dziś, bo podali nam tylko ksywki. Drugim i trzecim wozem kierowali Iwan i Denys – odważni młodzieńcy, kijowscy aktorzy. Z zachowania – cyborgi, z rozmowy – uśmiechnięte, życzliwe, miłe i nader otwarte dzieciaki. Nigdy nie zapomnę ich twarzy.

Jechaliśmy powolutku przez posterunki kontrolne, patrzyliśmy na okupowane wsie, rosyjski sprzęt między domami. Widzieliśmy ostrzelane seriami z karabinów budynki. Okupanci sprawdzali nasz samochód. Do dziś nie mogę pojąć, jak przejechaliśmy wszystkie ich posterunki i zachowaliśmy życie. W pewnej chwili Rosjanie niemal zaczęli do nas strzelać. I tylko dzięki opanowaniu i odwadze naszych kierowców przeżyliśmy.

Aż wreszcie zjechaliśmy na postój w przydrożnym barze. Właściciele, Ukraińcy, karmili tu wszystkich wyjeżdżających. Wszystkich kierowców. Wszystkich ukraińskich żołnierzy. Namawiali mnie, żebym jadł, ale nie byłem w stanie przełknąć choćby kęsa. Długa droga do Kijowa zdawała mi się przyjemnym snem, najbardziej bałem się przebudzenia. Więc przez całe sześć czy siedem godzin do stolicy nieustannie o czymś rozmawialiśmy. Nie pamiętam już o czym. Ale w pamięć wryło mi się, jak nasi kierowcy, kiedy zagrożenie minęło, wyszli z samochodów i w milczeniu padli sobie w ramiona. Trudno sobie wyobrazić, ile ich kosztowała ta podróż.

* * *

W Tarnopolu, gdzie obecnie mieszkam, wybuchów nie ma. Pewnego razu przyleciała rakieta. I mimo nieustannych alarmów przeciwlotniczych zaczynam się uspokajać. Żona wyjechała do Czech, bo nasi dobrzy znajomi obiecali ją odebrać, zakwaterować, pomóc z językiem i znalezieniem pracy. A ja dniami i nocami pracuję, piszę. W tym tygodniu na pewno zacznę powieść. O Iwanie i Denysie, o Akselu i Marku Froście. O przewodniczącym naszej spółdzielni Stepanie Iwanowyczu Synyczce, który odmówił zawieszenia na bramie wjazdowej białej flagi, kiedy do sąsiedniego gospodarstwa przyjechali kadyrowcy. O dwóch mężczyznach i dwóch kobietach idących piechotą z okupowanej wsi do swoich krewnych w pobliskim miasteczku. Rosjanie obrócili ich dom w ruinę. Ze starego życia pozostały im tylko dzieci, małe dzieci, które siedziały na ich kolanach i były tak zdezorientowane, że jednocześnie śmiały się i płakały. O tych dniach i rozmowach, zielonkawej wodzie w studni, tegorocznych orzechach, które na wszelki wypadek zbierałem pod drzewem sąsiada, bo nie wiedziałem, co będziemy robić, jeśli jedzenie się skończy. O nadziei na to, że Kijów jest nasz i że nasza Ukraina nigdy nas nie opuści, o światełku, które rozjaśniało nam noce.

Tłumaczył Marcin Gaczkowski