WIEŚ: Ideały demokratyczne

24 minuty czytania

/ Obyczaje

WIEŚ: Ideały demokratyczne

Rozmowa z Ireną Rybczyńską – Holland

Robiliśmy dobrą gazetę, mogę to uczciwie powiedzieć. Czytaną też w mieście. W szybkim czasie osiągnęliśmy pół miliona nakładu, a mogliśmy sprzedawać dużo więcej, tylko nie starczało papieru. Na wsiach jeden egzemplarz czytało nawet parę osób. I tak do 1968 roku – mówi redaktorka naczelna „Nowej Wsi”

Jeszcze 6 minut czytania

EWA TATAR: Jak zostałaś redaktorką naczelną „Nowej Wsi” – pisma, które dziś śmiało można by określić jako lajfstajlowe? 
IRENA RYBCZYŃSKA–HOLLAND: Kierownictwo Związku Młodzieży Polskiej zwróciło się do mnie, bym założyła czasopismo dla młodzieży wiejskiej. Zgromadziłam zespół, w skład którego weszli: Jerzy Urban, Kazimierz Dziewanowski, Andrzej Berkowicz, Leszek Pijanowski, przez moment też mój brat, Bogusław Rybczyński (potem reżyser filmowy). Mieli wtedy po 18–19 lat, ja niewiele więcej. Później sekretarzem redakcji została Irena Waniewicz – inteligentna, fajna, ładna, dobra i bardzo dowcipna. Pisywali do nas fantastyczni ludzie, jak Barbara Tryfan. To był cudowny okres. Jak już założyłam ten zespół, wyrzucono mnie z redakcji za przynależność do AK w czasie okupacji. Berman się doszukał!

Zdążyliście wydać pierwszy numer?

Tak. Zaraz potem, w listopadzie [1948 roku – przyp. red.], urodziła się moja starsza córka, Agnieszka [Holland  – przyp. red.], więc fakt, że w październiku mnie wyrzucono, w ogóle mnie już nie obchodził, miałam ich wszystkich w nosie! Przynależność do AK okazała się moim atutem w radiu, tam chciano pracować z osobą o takiej przeszłości. Zygmunt Młynarski, dyrektor, i Jerzy Baumritter, jego zastępca, przyjęli mnie i, co zabawne, obsadzili na stanowisku kontrolera treści, czyli cenzora. Zapamiętałam z tej pracy jedno zdanie: „Nie istnieje walka między mężczyzną a kobietą, istnieje tylko walka klas” [śmiech]. Tyle. Tęskniłam za pracą w redakcji.

I w 1950 roku wróciłaś?
Po jakimś czasie przyszli do mnie Janusz Zarzycki i Jerzy Morawski z kierownictwa ZMP, przeprosili i zapytali, czy bym nie chciała wrócić do „Nowej Wsi”, bo pismo kompletnie upada. Więc wróciłam. Znów zrobiliśmy dobrą gazetę, mogę to uczciwie powiedzieć, czytaną też w mieście. W szybkim czasie osiągnęliśmy pół miliona nakładu, a mogliśmy sprzedawać dużo więcej, tylko nie starczyło papieru. Na wsiach jeden egzemplarz czytało nawet parę osób. I tak do 1968 roku.

WIEŚ

Nowy jesienny cykl tekstów i wywiadów w dwutygodnik.com. Jaka jest współczesna polska wieś? Jaka jest jej historia i kultura? W ostatnich latach rozmowa o polskiej kulturze zdaje się traktować ją coraz poważniej. Czy tak daleko nam do wsi? A co jeśli jest ona wciąż obecna – choć niezauważona – pod powierzchnią naszej codzienności?

W latach 40. wspominaliście powstanie w getcie, pisaliście o odsłonięciu pomnika Rappaporta.
 Pamiętaliście.
Jak mogłabym tego nie dać? 1968, paskudny rok. Wyleciałam za mój stosunek do tak zwanej kwestii żydowskiej. Później pracowałam w „Ty i Ja”. To było wytworne, elegancko wydawane pismo prowadzone przez Marię Borowską. Dla elity, środowiska inteligenckiego i ludzi kultury. Jeden z numerów zaczyna się moim artykułem „Narodziny Katarzyny” – mojej wnuczki.
Wracając do „Nowej Wsi”… W 1968 zostałam wezwana na posiedzenie Związku Młodzieży Polskiej czy Związku Młodzieży Wiejskiej – już nie pamiętam… mniejsza z tym, w każdym razie powiedzieli, że muszę odejść, bo moja postawa jest nieakceptowana. A ja: „Tylko wiecie, szanowni towarzysze, wielu rzeczy się doczytałam w historii wiejskiego ruchu młodzieżowego, ale żeby tam kiedyś zakiełkował antysemityzm, to nie zauważyłam”. A Janek Bijak, członek redakcji obecny na tym spotkaniu, powiedział – a chciał mi jakoś pomóc – że moja postawa jest związana z moją sytuacją rodzinną. To ja mu mówię: „Janku, jak ci nie wstyd? Pomyliłeś skutek z przyczyną” [śmiech]. Bo przecież jednego męża miałam Żyda, drugiego męża miałam Żyda, dzieci mam półżydowskie, a jeszcze jeden mężczyzna, którego kochałam, też był Żydem. Tak się poukładało.

xxx

Bijaka, późniejszego naczelnego „Polityki”, wyłowiliście spośród korespondentów, pisał listy do „Nowej Wsi”.
Tak, pisał bardzo dobre i inteligentne listy, dlaczego do „Nowej Wsi”, nie wiem. Był już wtedy w Warszawie, studiował prawo i mieszkał w akademiku. Wciągnęłam go do redakcji. Bardzo mu ufałam, mieliśmy dobry kontakt intelektualny, świetny człowiek. Trzeba tu zaznaczyć, że do redakcji przychodziło mnóstwo listów, ogromne ilości. Dział listów był u nas najmocniej obsadzony. Tam pracowały trzy czy cztery osoby, prowadziła go Marysia Bijakowa. W wielu wypadkach w ślad za listem jeździliśmy w teren, do jakiegoś zdarzenia czy do ludzi, którzy się objawili jako fajni, ciekawi, których się od razu polubiło z tego, co pisali. Żaden list nie został wyrzucony do kosza.

Trochę się zachowało w Archiwum Akt Nowych.
Wiele listów zainspirowało nas, robiliśmy z nich temat czy po prostu pomogliśmy ludziom. Np. udało mi się zdobyć prawie za darmo dom dla rodziny, która przez parę pokoleń mieszkała w ziemiance – trzy ściany w ziemi i tylko drewniane wejście. Nie wyobrażasz sobie, jaka była władza dziennikarza w tamtych czasach, a jeszcze redaktora naczelnego! Jeżeli angażowałam się w jakąś sprawę, w obronę jakiejś osoby, i jeśli jeszcze pojechałam z tą sprawą w teren, do jakiegoś urzędu, to wszystko było załatwiane. Z miejsca! Jeździłam dużo. I zawsze z fotografem. Bardzo ważną osobą w redakcji był też Kazio Kopczyński, nasz kierowca.

W teren jeździliście też na wizje lokalne.
Raz albo dwa razy do roku wyjeżdżaliśmy całą redakcją do konkretnej miejscowości. Telefonicznie umawiane było spotkanie z mieszkańcami. Rozmawialiśmy o wszystkim, co ich interesowało. Najczęściej pytali o to, jak powstaje gazeta, jaki to jest wysiłek, ilu ludzi do tego potrzeba, jak wyglądają poszczególne etapy… Ludzi przede wszystkim interesowała organizacja pracy i technika. Często jeździliśmy na północ Polski, gdzie animatorem był mój znajomy Janek Czuła [autor „Z pamiętnika pioniera” – przyp. red.]. Byliśmy też na przykład w Białej, z której pochodziłam, i w sąsiedniej wsi, w której udało nam się powołać klubokawiarnię.

xxx

Obok zielonych świetlic plenerowych była to chyba wasza najfajniejsza inicjatywa!
To był nasz największy sukces! Gdy w 1950 roku wróciłam do redakcji, dyrektorem RUCH-u był świetny człowiek, Herbst. Zarządzał gazetami i kioskami. Weszliśmy w komitywę, urządzaliśmy mnóstwo rzeczy. Najważniejsze były kawiarnie wiejskie jako alternatywy dla piwiarni, żeby ludzie nie stali przy budce z piwem, tylko usiedli w miejscu, w którym im podadzą elegancko kawę, gdzie mogą poczytać gazety, książki itd. To się bardzo dobrze udało. Lokalne władze dawały przestrzeń, RUCH wyposażenie. W krótkim czasie powstało bardzo dużo klubokawiarni, przez które prowadziliśmy mnóstwo akcji, np. popularyzujące poezję.

Wydawaliście wspólnie z Ludową Spółdzielnią Wydawniczą pięknie zaprojektowaną serię.
Tak. Ale wiesz, jeszcze czytanie powieści na wsiach uchodziło, ale czytanie poezji to już była wyższa szkoła jazdy. Założyliśmy tę serię – książki oczywiście były dostępne we wspomnianych klubokawiarniach – a jeszcze wcześniej klub poetów na łamach „Nowej Wsi” prowadzony przez Tadeusza Chudego. Takie inicjatywy skupiały grono fajnych ludzi.

Z klubokawiarniami związany był też Klub Książki, czyli księgarnia wysyłkowa.
Otrzymywaliśmy sygnały o ukazujących się nowościach i mogliśmy zabezpieczyć pewną ilość dla naszych czytelników, którzy z kolei zamawiali je przez formularze z gazety. To była bardzo dobra akcja i dobry czas.

Inicjowaliście też inne akcje, np. Młody Mistrz Plonów. Które z nich były według ciebie najważniejsze?
Klub Motocyklistów i walka o Złoty Kask. Parę razy organizowaliśmy zjazdy. Dużo dobrej roboty w trosce o poziom wiedzy nowych użytkowników dróg. Mówiliśmy w sumie o prostych rzeczach: żeby zwracali uwagę na pieszych, żeby pomagali innym na drodze, np. jak się jedzie samemu, można wziąć kogoś na siodełko… żeby byli ludzcy, uczynni. W ogóle staraliśmy się wpływać wychowawczo na ludzi.

xxx

Związana z chłopską tradycją była rubryka „Jarmark sensacji”. Pojawiła się pod koniec lat 50., a pisaliście w niej o ludowej medycynie, też romskiej, różnych podaniach i legendach. Były tam na przykład opowieści obyczajowe nadesłane przez czytelników i pisane gwarą.
Tego w ogóle nie pamiętam. Natknęłaś się na to?



Tak. Zaintrygowało mnie to, jak obok pracy u podstaw w duchu modernizacyjnym i obok ludowości w duchu oficjalnym (obchodów dożynkowych, wystaw sztuki ludowej w Domu Chłopa czy działalności Cepelii) staraliście się szukać pamięci o zanikających tradycjach i wierzeniach. W ciekawy sposób wasz stosunek do czytelników pokazują też poradniki obyczajowe związane z etykietą, obyciem, awansem społecznym. Co ważne, redakcji udawało się unikać – poza sprawozdaniami ze zlotów ZMP – partyjnej nowomowy, teksty były pisane trochę literackim, a trochę żywym, potocznym językiem. Porozmawiajmy chwilę o życiu redakcji. Jak wcześnie się przygotowywało kolejny numer?

Jakieś 10 dni wcześniej.


A jak wyglądały wasze zebrania?

Rozpoczynały się prasówką. Codziennie. I wokół tych zdarzeń i sytuacji toczyła się rozmowa, wybierało się tematy.

Obok licznych korespondencji z czytelnikami zwraca uwagę liczba stron poświęconych kulturze oraz jakość wydarzeń, jakie przykuwały waszą uwagę. Pojawia się np. recenzja z Teatru Osobnego Białoszewskiego.
Pisało się o tym, co się lubiło. Sporo osób z zespołu było bardzo zainteresowanych życiem kulturalnym i nie wyobrażaliśmy sobie, że możemy nie pójść na jakąś sztukę, która według opinii naszych przyjaciół czy gazet jest godna obejrzenia albo po prostu ciekawi nas

Czyli zawartość pisma brała się z waszych zainteresowań?

Tak. Ale trzeba pamiętać, że na wsi wówczas byli nie tylko hreczkosieje, też nauczyciele, ludzie pracujący w administracji, wykształceni. A często przecież tzw. zwykli ludzie interesowali się kulturą, byli inteligentni i chcieli czegoś więcej.

xxx

Pojawiało się też bardzo dużo sztuki: plastyki profesjonalnej i nieprofesjonalnej, dizajnu, rzemiosła. Na ostatniej stronie drukowaliście reprodukcje klasyki malarstwa z krótkim komentarzem.
Z tym wiąże się zabawna historia. Pierwszy numer zrobiliśmy z „Mają nagą” Goi. Zostałam wezwana na dywanik, że na okładce, wprawdzie tylnej, ale naga postać! Wyszłam z biura prasy KC, a za mną pracownik biura, opiekun „Nowej Wsi”, Józio Śmietański, i mówi: „Nie martw się, Goya namalował też Maję ubraną. Oni też mieli swoją inkwizycję” [śmiech]. Nawet w tym środowisku byli fajni ludzie.

Czy współpraca z cenzurą był trudna?
Każdy tekst trzeba było posyłać do cenzury. Czasami był mądry człowiek, czasami bałwan, bo wiadomo, żeby pracować w cenzurze, trzeba mieć jakieś predyspozycje [śmiech]. Inna historia. Przez kilka lat płaciłam za zniszczony nakład, bo dałam artykuł ze zjazdu ZMW, a w nim napisałam, że uczestnicy wypracowali własny program na najbliższe lata. Zostałam wezwana, że jaki własny, że to niezgodne z linią partii. I kazano mi zniszczyć cały nakład! 30 000! [śmiech]

Dawaliście przedruki z prasy zagranicznej, głównie reportaże albo ciekawostki, np. ze świata nauki.
To Henryk [Holland – przyp. red.] na ogół wynalazł coś. Nawet kiedy już nie byliśmy małżeństwem, coś podrzucał, bo czytał po angielsku, niemiecku, francusku, rosyjsku… Był to bardzo oczytany, bardzo inteligentny człowiek. Żadne pismo wydawane dla wsi nie było tak poczytne jak „Nowa Wieś” właśnie dlatego, że wyszliśmy poza opłotki.

Kto wymyślił szatę graficzną „Nowej Wsi”?
Szata graficzna miała znaczenie, jak przeszliśmy na rotograwiurę [przemysłowa odmiana druku wklęsłego stosowana do kolorowych czasopism – przyp. red.]. Wcześniej wydawaliśmy pismo na papierze rotacyjnym, takim zwykłym, charakterystycznym dla dzienników. Wygląd pisma był rezultatem wielu namysłów, ale pomógł też przypadek. Henryk pojechał po coś do Otwocka, wraca i mówi: „Słuchaj, znalazłem jakiegoś starego kumpla, ja się poznałem z nim kiedyś w Wiedniu, jest malarzem, żyją w nędzy, co robić?”. A ja miałam akurat wakat redaktora technicznego w gazecie. Przyszedł Hofcio, Ozjasz Hofstätter. Dobroć w sobie taką miał. Został redaktorem graficznym i przygotowywał każdy tekst do druku, szkiełko i oko, wymierzone wszystko co do centymetra. Nad każdą stroniczką pracował jak artysta. Wszyscy go lubili, nawet antysemici, bo i tacy byli w redakcji. Ze względu na zdrowie żony – astma – wyjechał z Polski w 1957 do Izraela. Ale to wtedy nie było proste, nie dawano w ogóle paszportów.

xxx

Jak im się udało?
Poszłam do tego łobuza, ministra od spraw bezpieczeństwa, taki najgorszy łobuz, w tej chwili zapomniałam, jak się nazywał. Poszłam i powiedziałam, jaka jest sytuacja i że bardzo proszę, żeby wydał paszporty do Izraela. A on na to, że z przyjemnością. Był takim antysemitą, że tylko to mogło mu sprawić przyjemność.

W twojej pracy redakcyjnej zdarzyły się na pewno jeszcze jakieś historie związane ze służbami bezpieczeństwa. Byłaś werbowana do współpracy?
Oczywiście. W samej redakcji mieliśmy dwóch facetów, których rozpoznałam: byli ubekami. Poszłam do KC, do biura prasy i powiedziałam, że albo oni, albo ja. To ich zabrali. Gdy dostałam status pokrzywdzonej i dostęp do akt Instytutu Pamięci Narodowej… co tam wyczytałam… Inna zabawna rzecz, zaczęła mnie nachodzić ubecja. Miły chłopak ciągle mnie męczył, wyciągał na spacer do Łazienek, i to, i śmo. Znalazłam w aktach jego notatkę: „Mimoza – taki nadali mi pseudonim – okazała się zbyt przywiązana do ideałów demokratycznych i odmówiła wszelkiej współpracy” [śmiech].

Czy obserwowałaś, jak wieś zmienia się pod wpływem akcji oświatowych, na przykład takich jak waszej gazety?
Oczywiście, nawet w swojej rodzinie. Na pewno bardzo wzrosło zainteresowanie światem. Ale do tego przede wszystkim przyczyniło się radio. À propos radia, pamiętam też ciekawą przedwojenną historię. Raz pojechaliśmy do Białej, wsi ojca, miałam 5–6 lat i ojciec przywiózł ze sobą zbudowane własnoręcznie przez siebie radio z głośnikiem. Za domem była ogromna łąka. Ogłosił, że w każdą niedzielę będzie o 12 transmisja mszy świętej, na oknie będzie stało radio i ludzie nie muszą zapychać 7 km do kościoła. Z początku było wielkie poruszenie: „Co ten Władek Rybczyński znowu wymyślił? On na nas sprowadzi pioruny, będzie nieszczęście”. Najpierw z oporami, ale potem cała łąka zapełniła się ludźmi. Widzę dokładnie ten obraz, bo połknęłam wtedy muchę [śmiech].

Irena Rybczyńska-Holland

ur. 1925, dziennikarka i redaktorka, nauczycielka. Odznaczona m.in. Warszawskim Krzyżem Powstańczym i medalem Sprawiedliwy wśród Narodów Świata. Twórczyni i redaktorka naczelna czasopisma „Nowa Wieś” (1948, 1950–1968), pracowała także w redakcjach „Ty i Ja” i „Magazynu Rodzinnego”. Współzakładała Komitet Ochrony Praw Dziecka (1981). Autorka trzech poradników: „Jak kochać córkę” (1995), „Jak sobie radzić z małym dzieckiem” (wspólnie z Marią Vorbrodt, 1984), „Jak być kochaną babcią” (1976, 1977, 1994). Mieszka w Warszawie.

A kiedy po raz pierwszy w życiu byłaś na wsi?

Gdy miałam trzy lata. Właśnie w Białej, powiat Sulejów. Tam, w biednej rodzinie chłopskiej, urodził się mój ojciec. Studnia została zbudowana dopiero w 1950 roku, a jak w gospodarstwie, w którym musi być i koń, i krowa, i świnie, nie ma studni, to za każdy kubełek wody od sąsiadów trzeba płacić. Higiena była tylko latem, jak biegaliśmy nad Pilicę. Ciotka Michalina – och, jaka wspaniała była, pokażę ci zdjęcie, bo jest na co popatrzeć. To widać po buzi, jaki kto ma charakter. Fajna, nie? Świetna gęba, ona dokładnie wiedziała – a była chyba niepiśmienna, tylko czytała – kiedy jej córki mają okres bezpłodności i tylko wtedy im pozwalała spać z mężami [śmiech]. Wszystko trzymała w ręku. Dyrygowała całym interesem. Jak przyjeżdżaliśmy, wyciągała ze skrzyni złotówkę i robiła marmoladę tylko dla Reniusi. Oczywiście nic takiego nie było, zjadałyśmy wszystkie i potem to już tylko leśne grzyby smażone na blasze z chlebem. To moje najodleglejsze wspomnienia. Że my nigdy nie pomyliliśmy żadnego grzyba. Ale nie, dzieci wiejskie znają się na grzybach [śmiech].

Urodziłaś się w Łucku?
W Łucku na Wołyniu, gdzie mój ojciec pracował jako inspektor szkolny. Miał na mnie duży wpływ. Gdy miał 14 lat, został posłany do bogatego stryja, miał być parobkiem. A mój dziadek stryjeczny miał 50 hektarów – to było dużo –  i wychowanicę, i ustalono, że młodzi się pobiorą. Ale ojciec uciekł stamtąd, kształcił się, żył z korepetycji, stopniowo skończył wyższe studia. Był nauczycielem, potem pracował jako kierownik szkoły i inspektor. Mam nawet wydane tam przez niego rozporządzenie, że do szkoły przyjmuje się sześciolatki, bo ukształtowane są już ich zdolności intelektualne, psychiczne i fizyczne i mogą podjąć nauki w szkole.

100 lat temu dyskusja, która toczy się dzisiaj…
Wtedy ludzie chętnie na to przystawali, bo to wygoda była większa i ten rok wiele znaczył. Ojciec był światłym i prawym człowiekiem. Polecono mu przeprowadzić ankietę, w jakim języku miejscowa ludność chce mieć uczone dzieci. A to był żywioł ukraiński, jeśli chodzi o wieś. Więc posłano polecenie na piśmie i sekretny liścik, że ponieważ ludność ta była prawie w stu procentach niepiśmienna, trzeba pouczyć nauczycieli, żeby wstawiali krzyżyk w rubryce „język polski”. Wie pani, nawet przeciętnie uczciwy człowiek czegoś takiego nie zrobi. No więc mój ojciec oczywiście tego nie zrobił, wypadł fatalnie i został przeniesiony. To przypomina mi, jak przed laty wracałam z pracy autobusem. Na Batorego od strony wschodniej zobaczyłam, że moja córka, Magda Łazarkiewicz – wtedy w drugiej liceum czy coś – biegnie ulicą i płacze. Więc dojechałam do przystanku, cofnęłam się, złapałam ją w ramiona, przytuliłam i pytam, o co chodzi. A to było zaraz po tym, jak czeski student, Jan Palach, się samospalił na znak protestu przeciwko polityce władz. A Madzia mówi, że nauczycielka od polskiego powiedziała, że Palach to zrobił, bo był chory umysłowo.
 Powiedziała takie straszne świństwo! Mam poczucie, że nasza inteligencja nie wywiązuje się należycie ze swojej roli w społeczeństwie.

Twojego ojca przeniesiono do Biłgoraju?

Tak, co nie było bolesne, bo Biłgoraj jest uroczym miastem. Ale tam dostałam lekcję od ulicy. Dzieci na podwórku doniosły mi, że moja matka nie jest moją matką. Że to jest moja druga matka, a moja biologiczna matka, Teofila Kowalczewska, nie żyje. Po śmierci mojej matki ojciec wziął do domu jej najmłodszą siostrę. Mój ojciec, chociaż był wykształcony, to też był tylko mężczyzną [śmiech]. Ukrył przede mną, że moja matka nie żyje. Nie był na tyle przytomny… dziwne, bo to jednak pedagog… Nie powiedział mi tego, zrobił bardzo źle, dlatego że mi to powiedziała ulica.


1. Jeziorna Fabryczna, 1932.   2. Ciotka Michalina z Białej.   3. i 4. Irena Rybczyńska, l. 50.  Zdjęcia z archiwum Ireny Rybczyńskiej-Holland

Ile miałaś lat?

Jakieś 8–10 lat. Wpadłam wtedy w trans religijny. W nocy modliłam się do Boga i wzywałam go, żeby mi pokazał matkę, żeby moja zmarła matka do mnie przyszła… Ale Bóg mnie nie wysłuchał… Wtedy stałam się bardziej krytyczna wobec rzeczywistości, najpierw obserwowałam, zanim się zaangażowałam w jakąś sytuację. Przestałam przyjmować wszystko na wiarę. Straciłam wiarę. A jeszcze jak przyszedł Holocaust i wszystko… Gdzie jest miejsce dla Boga w tym świecie?

Jeszcze coś takiego pamiętam z dzieciństwa, bardzo istotny dla mnie moment. Jesteśmy w Biłgoraju, mieszkanie na parterze, ładne, duże, ale między kuchnią a pokojami jest stopień, kuchnia jest troszeczkę niżej. Zwykle siadałam na tym stopniu, bo wszystko, co ciekawe dla małego dziecka, się rozgrywało w kuchni. Przychodziła baba z jajami, baba z mlekiem… tak się mówiło: „Baba przyszła i przyniosła”. No i pewnego dnia przyszła baba i przyniosła straszliwą wiadomość: znów Żydzi zamordowali chrześcijańskie dziecko… Nabili beczkę gwoździami, wrzucili tam chrześcijańskie dziecko, zabili tę beczkę, turlali, żeby utoczyć jak najwięcej krwi na macę. A maca jest ich podstawowym jedzeniem i to w dodatku takim, które Bóg im kazał zawsze robić.
 To było niesamowite, posiało we mnie straszny niepokój, ciekawość i grozę. Ojciec powiedział mi, że to nieuczona baba, że wielu prymitywnych, prostych ludzi bez wykształcenia wierzy w różne gusła, a to wszystko nieprawda. Ale ten incydent w jakimś stopniu mnie naznaczył.

Ta historia mówi przede wszystkim o lęku przed innym, na którym bazował przedwojenny antysemityzm i na którym żeruje każda ksenofobia. Ostatnio słyszałam opowieść, jak przed wojną dzieci z podhalańskiej wsi przy pomocy wiórów z zakładu stolarskiego dorabiały sobie pejsy ku uciesze gapiów. Taka swoiście rozumiana poprawność polityczna. Mówiłyśmy już o zaniku pierwiastka religijnego w twoim życiu, o dostrzeżeniu zróżnicowania etnicznego Polski. Kiedy zdałaś sobie sprawę ze zróżnicowania klasowego w Polsce i z nierówności klas?

Z nierówności klas? Jak miałam 5 lat. Jak już mówiłam, jeździliśmy do Białej, ojciec bardzo lubił, mama – pochodziła z Krakowa – nie znosiła tego, no ale na krótko wytrzymywała. Nie przestępowała progu domu rodzinnego ojca, tylko wynajmowała u najbogatszego gospodarza mieszkanie, choć ja wolałam być zostawiana na lato u moich ciotek na wsi. Do Sulejowa chodziło się na targ po sprawunki. I tam te panie, paniusie, jak je nazywałam, klientki podchodziły do wiejskich kobiet, które przyjeżdżały ze swoim towarem, i tak: wsadzały palec w masło, lizały, wsadzały palec w śmietanę, lizały.

Totalny brak szacunku.

Jakiego szacunku! Higieny przede wszystkim! No i kultury minimalnej! Moja mamusia też. Tak mnie to wkurzało, że chciałam je w dupę kopnąć, za przeproszeniem. Co ja tam widziałam? Moje ciotki siedzące ze swoimi produktami! Ich tam nawet nie musiało być, ale ja je widziałam oczyma duszy! Każda ta pani musiała mówić od razu do wiejskiej kobiety na „ty”, per gosposiu: „A co ty tam masz, gosposiu”, „Co ty robisz” itd. Jak się widzi chamstwo takie bezwstydne, to co się w człowieku budzi? Wściekłość wręcz! Nie znosiłam tych paniuś! No i kształtował się mój światopogląd. Inna sytuacja: w Jeziornej Fabrycznej, gdzie mieszkałam, zbudowano mieszkania dla urzędników i robotników. Pierwsze miały kanalizację, drugie nie. Przyszedł moment, że mała rzeczka wylała, potem wszystko zamarzło, a ponieważ nie było kanalizacji… możesz sobie wyobrazić, co się znajdowało w tym lodzie. Tak fabrykanci w Jeziornej Natansonowie traktowali swoich pracowników. A ja studiowałam nauki społeczne, obserwując różnice. Musiała się we mnie budzić lewicowa świadomość, nie było innego wyjścia. W dodatku rozmowy z ojcem, który bardzo szanował Piłsudskiego, ale sprzed Berezy Kartuskiej. No i przyjaźnie z czasu wojny. Brat mojej przyjaciółki Danki, czyli aktorki Bohdany Majdy, przyjaźnił się z Jankiem Strzeleckim. Wspaniała postać, cieszył się dużym autorytetem w naszym środowisku. Przez brata Danki przekazywał nam różne wytyczne, np. „Co robić”, taki bryk, uproszczony wykład o komunizmie. To była ewangelia dla ludzi, którzy chcieli się czegoś dowiedzieć. Sam Strzelecki był socjalistą. Mówił tak: „Komunizm zajmuje się masami ludzkimi, ale socjalizm jest w stanie się pochylić nad każdym człowiekiem”. Zapamiętałam, to było trafne.

Warszawa, czerwiec 2016


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.