Czekamy na swoją kometę
montaż wystawy "Blind Self" Bartosza Wajera, New Roman, 2012

Czekamy na swoją kometę

Rozmowa z kolektywem New Roman

Czerpiemy z awangardowych, książkowych układów typograficznych, Polskiej szkoły filmowej, eksperymentalnej fotografii czy stylistyki lat 80. A wszystko przefiltrowane przez to, co „tu i teraz”

Jeszcze 5 minut czytania

 EWA TATAR: Czy chcecie odpowiadać kolektywnie, czy indywidualnie? Indywidualnie byłoby ciekawiej – uwidoczni się wówczas sposób, w jaki wypracowujecie swoją formułę. A zatem: czym dla milczącego zazwyczaj kolektywu New Roman jest wywiad dla dwutygodnik.com?
WOJTEK ORLIK:
Nie wiem, czy można powiedzieć, że milczymy. Tak naprawdę, to nikt nie pytał nas dotąd o New Roman, o to, co robimy, czym się zajmujemy.

JAGNA LEWANDOWSKA:
Jest to na pewno jeden z symptomów zwiastujących zmianę czy przewartościowanie w naszych dotychczasowych działaniach. I wyzwanie – bo milczenie, czy raczej zastępowanie słów komunikatem wizualnym, było dotychczas naszym znakiem rozpoznawczym.

new roman

Kolektyw i jednocześnie miejsce założone 17 lutego 2011 r. na krakowskim Podgórzu przez absolwentów krakowskiej grafiki. New Roman mapują migracje motywów i form, rewelacyjnie aranżują swoje propozycje. Już widoczni na mapie sztuki, m.in. dzięki bricolerskim wystawom także poza Krakowem (Muzeum Współczesne Wrocław, Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie), współpracy z Czarnym Neseserem i Sangolasmo Records z Wrocławia czy Czułością z Warszawy. Cechuje ich graficzna dyskrecja duchem z modernizmu i estetyki „robót ręcznych”, którą propagują przez różnego typu wydawnictwa i bloga (newrmn.tumblr.com).

MIKOŁAJ MOSKAL: Nie produkujemy tekstów. Ograniczamy je do przypisów towarzyszących wystawom. Tyle, ile potrzeba. Inni piszą świetne teksty. Chciałbym, byśmy porozumiewali się ponad językiem, może nie telepatią, ale strumieniem myśli swobodnie wylewającym się z uregulowanego koryta.

KAJA GLIWA: Im mniej chcieliśmy wyjaśniać, tym więcej musieliśmy się z tego tłumaczyć. Wywiad jest zawsze wyzwaniem, czasami nawet zaskoczeniem, że wspólna wizja, która wydawała się nam spójna, ma jednak swoje odłamy.

DAMIAN NOWAK: Wydaje mi się, że można pogodzić te dwa sposoby komunikacji: słowo i obraz, choć istotnie większość składu New Roman to ludzie obrazu. Są tacy, którzy intuicyjnie odbierają New Roman, przestrzeń galerii, konkretną wystawę, aktywność na blogu czy Facebooku. Ale odnosiłem wrażenie, że podczas wielu wydarzeń odbiorcom brakowało przewodnika. Dotychczas konfrontacje i rozmowy prowadziliśmy z osobami, które nas zaczepiły, na przykład podczas wernisaży. W innej sytuacji znaleźliśmy się podczas spotkania z kuratorami w ramach warsztatów „Curators Network” – opowiadanie tylko obrazem stało się niewystarczające. To, co udało się nam w wypadku komunikowania obrazem, staramy się teraz przełożyć na słowo, co nie jest łatwą sprawą.

New Roman, pomiędzy wystawami, 2012

Wyjaśnijcie więc, kim jesteście i w jaki sposób ukształtował się ów kolektywny podmiot zwany New Romanem.
MM:
Zaczęło się od zwykłej potrzeby serca, brakowało nam miejsca, gdzie moglibyśmy dać upust naszej twórczości. New Roman miał być pracownią, miejscem, wokół którego gromadzą się ludzie, swobodnym, otwartym, ale jednocześnie takim, w którym sami dyktujemy warunki. Chcieliśmy pokazywać efekty naszej pracy, zapraszać innych artystów, współpracować z nimi i wymieniać myśli. Chcieliśmy więc, żeby Roman trzymał poziom, ale był miejscem bez zadęcia i sztucznie kreowanej rzeczywistości – tego, co nas męczy w Krakowie.
Nie byliśmy (i chyba do dzisiaj nie jesteśmy) w stanie zbliżyć się do żadnej z grup krakowskiego środowiska artystycznego. Nie wynika to z naszego egoizmu, z braku wiary czy szacunku, bo lubiliśmy Artpol i Goldex Poldex, ale nigdzie nie czuliśmy więzi, nie czuliśmy, że możemy coś wspólnie zrobić czy do nich przeniknąć. Temu oczywiście towarzyszyła myśl, że przy ogólnie nieciekawej sytuacji kulturalnej w mieście chcesz wypełnić jakąś lukę, bo wiążesz z tym swoją przyszłość.
New Roman otworzyliśmy we czwórkę, jako grupa przyjaciół: Kaja, Damian, Paweł Olszczyński i ja. Z czasem przyszli Wojtek i Jagna, a Paweł się wycofał. Z początku Romana oparliśmy na idei wspólnej pracy – hasło ukute w antyku, w naszym wydaniu nie ma nic wspólnego z socjalizmem, dotyka braterstwa, wyraża poczucie, że razem możemy więcej, i na sentencji „praca karmi umysł”. Pracowaliśmy bez budżetu, bez wsparcia instytucjonalnego, realizując projekty na miarę naszych możliwości finansowych.

Samoorganizacja, część 2: New Roman

wystawa New Roman w galerii BWA Warszawa, w ramach cyklu „Samoorganizacja”, 23 marca – 13 kwietnia 2013.

A geneza nazwy?
MM:
Droga kompromisu. New Roman wydało nam się adekwatne. W relacji do czasu, jest metaforą powtarzalności. Nowi Rzymianie, więc na przykład nowi nad przepaścią. Nazwa miała być otwarta na interpretacje, Roman to także powieść,  w języku tureckim, francuskim, rumuńskim, niemieckim, w ogóle europejskim… Przyporządkowanie jej popularnej czcionce Times New Roman to pójście na łatwiznę.

DN: Nowi Rzymianie lub Nowy Rzymski – tłumacząc dosłownie i żartobliwie przez translator. Pierwszym chyba zdaniem, które sformułowaliśmy o NR, było coś w stylu „inspiracji szukają w sztuce antyku i w google images”. Do kierunku nouveau roman raczej nie mieliśmy bezpośredniego odniesienia, jednak pewne charakterystyczne gatunkowe cechy – choćby posługiwanie się techniką kolażu czy nieprzejrzystość narracji – chyba można odnieść do naszej pracy.

MM: Myślę że dobrze się stało, że mówimy o nouveau roman w kontekście New Roman, bo tak jak tam w powieści, tu w wystawie odchodzimy od problematyki „filozoficznej”, koncentrując się na samym gatunku, jego konwencji, konstrukcji itd.

New Roman, 2011Wspomnieliście o różnych środkach wyrazu artystycznego, którymi posługuje się New Roman.
JL:
Żadne z naszych działań nie jest zaprojektowane na posługiwanie się jednym językiem (wizualnym). Korzystamy równocześnie z różnych środków wyrazu, które niejednokrotnie zazębiają się tak silnie, że trudno je wyodrębnić i nazwać.
W projektach jest dużo odwołań do „starej szkoły”, „klasycznych technik”. W pracach i aranżacjach wystaw widać podziw dla tradycyjnego rzemiosła. Co jakiś czas odezwie się echem jakaś inspiracja. Wszystko jednak przefiltrowane jest zarówno przez to, co „tu i teraz”, jak i przez wizje oraz upodobania wszystkich członków kolektywu, a każde z nas prywatnie działa na innym polu.
To symultaniczne, kolektywne działanie (którego odbicie widać w każdym projekcie) wyróżnia nas spośród innych grup artystycznych, w których zazwyczaj każdy ma swoje wydzielone miejsce. Nasze projekty powstają albo z potrzeby chwili, spontanicznie, albo pączkują wokół pewnego źródła. Zaczynając pracę, opracowujemy zazwyczaj tylko pojęciowe czy wizualne ramy, nie wiemy do końca, w którą stronę wszystko się potoczy i gdzie tym razem ulokowany będzie środek ciężkości.

Inaczej jednak pracujecie w internecie, na waszym blogu, inaczej, gdy posługujecie się medium wystawy. Wprowadziłabym jeszcze jedno rozróżnienie: na medium wystawy (nie zawsze w waszej siedzibie) i medium galerii. Do niektórych odbiorców dociera jedynie strzęp proponowanej przez was całości, na przykład w formie plakatu czy innego druku. Ta wielość mediów wpływa na dużą dynamikę przekazu. Od czego uzależniacie ów dobór środków wyrazu artystycznego?
WO:
Wydaje mi się, że przede wszystkim pracujemy „wystawami” – na ogół nie skupiamy się na obiektach samych w sobie (używamy raczej zastanych, znalezionych przedmiotów), tylko na pracy z przestrzenią (nie żadne site-specific, ale wręcz fizyczne zmaganie się z nią), oprawą graficzną, publikacjami, sposobem komunikowania itd. Bardzo upraszczając, można powiedzieć, że traktujemy te wszystkie elementy na równi, stąd może wynikać dynamika, o której mówisz.

JL: Właśnie. Oprócz obecności w internecie, która tworzy stałą narrację budowaną przez obrazy, działamy „zdarzeniowo”, za każdym razem od nowa konfrontując się z aktualnym wyzwaniem, od nowa konstruując wielowątkową, intermedialną całość.

MM:
Na pewno praca z przestrzenią staje się charakterystyczną formą naszej wypowiedzi, ale myślę, że nie dominującą – New Roman ciągle morfuje, nie potrafię jednoznacznie określić nadrzędnego środka wyrazu artystycznego. Każdy z nas chyba widzi to inaczej, na przykład układ sił między tym, co wytwarzamy, a tym, co pozyskujemy w postaci gotowych elementów. Nie zgodzę się, że nie kładziemy akcentu na autorską konstrukcje przedmiotów/obiektów, jak również, że nie są one ważnym składnikiem naszych realizacji.
W naszej pracy staramy się konfrontować i przepracowywać różnorodne podejścia do tematu, więc efektem jest kompromis, na który wspólnie przystajemy. Dynamika prawdopodobnie stąd się bierze, że New Roman to połączenie czegoś, co z natury rzeczy jest trudno połączyć, New Roman porusza się w pięciu kierunkach równocześnie.

KG: W związku z tym, że obecnie część z nas plasuje się bardziej po stronie „twórców”, a część po stronie „teoretyków”, operowanie istniejącymi obiektami bywa bardziej elastyczną formą wypowiedzi.

Z wystawy „Lost Beauty”, Alexis&Pony,
New Roman, 2011
WO:
Nie chodzi mi o marginalizowanie obiektów czy traktowanie ich instrumentalnie. Raczej o to, że w naszej praktyce i myśleniu o wystawach zwyczajowe granice między obiektem, który jest pokazywany, a tym, co ma mu towarzyszyć (architektura, publikacja itd.) potrafią się zamazywać. Na przykład postument na album na wystawie zbiorowej „Najlepsze wystawy, które nie miały miejsca” w Muzeum Współczesnym we Wrocławiu można potraktować jako osobną rzeźbę, w dodatku mocno określającą przestrzeń całej wystawy. Publikację towarzyszącą wystawie „Blind-Self” Bartosza Wajera z kolei trudno nazwać katalogiem.

Zawsze uwodził mnie wasz formalizm. Czy opowiedzielibyście nieco więcej o waszych fascynacjach i tych czysto artystycznych, i tych formacyjnych (w sensie grupy), i tych wizerunkowych?
DN: Sporą częścią tych fascynacji dzielimy się z odbiorcami za pośrednictwem naszego profilu facebookowego: inspirujące nas postaci, ich twórczość, plakaty, książki, fragmenty filmów, muzyka

JL: Fascynacji jest bez liku. Skompilowane są z naszych prywatnych pasji i mutują w nowe całości w kontekście kolektywu (gdzie najczęściej łączą się kazirodczo, tworząc dziwne hybrydy). Wspólny jest szacunek do tego, co było, oraz pewna nostalgia, tęsknota za przeszłością. Uciekamy jednak od panujących mód i „oldschoolu”. Czerpiemy ze wszystkiego naraz. Z awangardowych, książkowych układów typograficznych, polskiej szkoły filmowej lat 60, eksperymentalnej fotografii, stylistyki lat 80. itp. Pracując nad wystawą, rzucając pomysły, równolegle posługujemy się zarówno hasłami, fragmentami tekstu, jak i obrazami: skanami, screen-shotami z filmów, grafikami znalezionymi w internecie.

MM: Na pewno imponuje nam dorobek polskiej sztuki lat 60., choć rozpatruję go głównie poprzez pryzmat skali i bezkompromisowości: dla mnie to był czas „ultrasów”, a większość z nich odeszła w zapomnienie.
Mamy wszystkie numery czasopisma „Projekt”, do których lubimy wracać. Przy okazji researchu do „Warszawy w budowie 4” natrafiliśmy na niezwykle plastyczne realizacje scenografii teatralnych, metaloplastykę, papieroplastykę, tkaninę. Ale to wszystko jest zmiksowane. Trochę dobrej polskiej szkoły, trochę rapu, do tego trawestacje literatury, filmu, fotografii, szczypta sproszkowanych antycznych rzeźb i roztwór otaczającego nas syfu współczesnego świata, z którego po odparowaniu otrzymujemy niezwykłe kryształy.

Z wystawy „Tarcie”, New Roman, 2011

Skoro sami dotknęliście nouveau roman, pójdźmy dalej. Mój ulubiony fragment z „Dżinu” Robbe-Grilleta to kolacja z opowieścią o snuciu opowieści, wyznaczanie jej charakteru. Czy zrobiliście już swoją idealną metawystawę?
JL:
Każda z romanowych wystaw składa się na większą metaekspozycję.

DN: Księgę-album przygotowaną dla Muzeum Współczesnego można wskazać jako próbę takiej metawystawy. Proces powstawania innego projektu, „Tarcie” (2011) sam w sobie był dla nas zaskakujący. Fascynujące było to, jak krok po kroku tworzyła się w tle pewna opowieść. Od wyboru mozaiki KS Korona, poprzez próbę dotarcia do źródeł i namierzenia autorów: Heleny i Romana Hussarskich, po odkrycie sztuki „Jacht Paradise. Sztuka w czterech aktach” autorstwa Lema i wspomnianego Hussarskiego. Jej treść i tytuł natchnęły nas do kolejnych pomysłów (niezrealizowanych). Tych linków myślowych było znacznie więcej. Taki jest trochę proces powstawania naszych realizacji, zarówno gdy pracujemy w gronie NR, jak i z zaproszonymi artystami.

KG: Myślę, że nie zrobiliśmy jeszcze idealnej metawystawy. Mimo że większość z nas mieszka w jednym mieście (a nawet prawie jednej dzielni), komunikujemy się głównie zdalnie. Roman mocno wplótł się w nasze życie, codzienne obowiązki przetykane są ciągłymi dyskusjami, namnażaniem wątków i dygresji, a mimo to mamy poczucie niedosytu. Powraca pytanie o możliwość i formę pełnego zaangażowania.

Printscreen z newrmn.tumblr.com, 2013

MM: Myślę, że najpełniejszym przykładem metawystawy był pomysł, z którym przyszedł do nas Marek Stuczyński. Zaproponował nam niezwykłą, piętrową instalację niemożliwą do zrealizowania – rydwan słońca, przestrzeń, po której podróżuje się w narkotycznym tripie, przechodząc przez wszystkie szczeble wtajemniczenia.
Metawystawy powstają również na tumblrze, oczywiście w innej skali. Tylko tam mogę budować narracje sięgając po obrazy, przedstawienia, których nigdy w realu nie mógłbym dotknąć. Nie ma też instrukcji, pod zdjęciami nie ma podpisów, nie wiem, czy ktoś odczytuje narracje, które buduję, więc dla mnie odbywa się to na poziomie meta. Zdjęcia pochodzą nieraz ze skrajnie odległych źródeł, a ja dobieram je w pary, porządkuję, odnajduję konotacje, układam tak, jakby jedno wynikało z drugiego, ale mogę sięgnąć po dowolne obrazy i złożyć z nich rodzaj wystawy, i to jest bardzo wciągające.
Najlepszym przykładem są dwa niedawne wrzuty. Pierwszy układa się w tryptyk – pietę. Ciemnym postaciom matki z synem (syryjskim powstańcem) asystują postaci z trochę innej rzeczywistości – jednak wszystkie trzy zdjęcia układają się w bardzo współczesną wersję obrazu Caravaggia. Drugim przykładem jest zestawienie dwóch zdjęć z ekspozycji rzeźby antycznej w którymś z europejskich muzeów. Na jednym widać umieszczoną (wśród antycznych) współczesną rzeźbę Tony’ego Craigga, a na drugim wręcz powtarzającą układ rzeźby, rozmazaną postać zwiedzającego. Oba zdjęcia pochodzą z różnych źródeł, ten układ chyba najlepiej ilustruje ów mechanizm.

Printscreen z newrmn.tumblr.com, 2013

Często wchodzicie we współpracę z innymi artystami i instytucjami. Co decyduje o przyjęciu propozycji bądź wystosowaniu przez was zaproszenia? Która z kooperacji cieszyła was najbardziej i dlaczego, a która była porażką?
MM
: Do Romana zapraszamy artystów, których twórczość zwyczajnie nas interesuje, nie mamy określonego programu. Oczywiście są pewne warunki: nie dysponujemy żadnym budżetem, przedsięwzięcia realizujemy za tyle, ile mamy z naszych prywatnych środków. Ów brak elastyczności finansowej determinuje nasze działania o tyle, że nie jesteśmy w stanie finansować śmiałych, rozbudowanych instalacji, o jakiejkolwiek formie honorarium dla artystów nie wspominając. Ale jest też druga, dobra strona tego układu. Ograniczenia powodują, że za każdym razem staramy się w kreatywny sposób je obejść, szukając nowych rozwiązań. To jest bardzo fajna część naszej pracy i jednocześnie ważna – wiąże się z naszym statutowym odwołaniem do pracy, również fizycznej.
Występowanie jako kolektyw na zaproszenie instytucji z zewnątrz (głównie poza Krakowem) przynosi nam chyba satysfakcję. Jest okazją do zmierzenia się z większą publicznością, pracy w oparciu o wyznaczone ramy, temat i budżet. Tu również wiele się uczymy, możemy przeniknąć w strukturę instytucji, zobaczyć, jak działa od środka. Jest to też okazja do spotkania z ludźmi, do których prywatnie nie mielibyśmy śmiałości czy potrzeby się dobić. Ale też łatwiej o porażkę...
Ciesząc się ze współpracy z MSN przy „Krzyku mody” kuratorowanym przez Marcina Różyca („Warszawa w budowie 4”), nie zauważyliśmy albo nie przewidzieliśmy, że z tego projektu wyjdzie wielka kupa. Brakowało chociażby podstawowej opieki kuratorskiej. Doszło też do pierwszego poważniejszego zgrzytu w New Roman. W skrócie: nie tak to sobie wyobrażaliśmy.
Zupełnie inaczej przebiegała współpraca z Ewą Łączyńską z BWA Tarnów i Galerią Kolonie Kuby Banasiaka, z którymi wspólnie przygotowaliśmy wystawę „Nie chcemy malować pejzaży, chcemy je tworzyć”, poświęconą twórczości Bolesława Książka. To przedsięwzięcie w pełni odpowiadało naszym oczekiwaniom, było bliskie naszemu sposobowi pracy. Chętnie angażujemy się w działania nastawione na research, które są otwarte na pojawiające się po drodze odkrycia.

Z wystawy „Nie chcemy malować pejzaży, chcemy je tworzyć”, Galeria Kolonie, 2012

JL: Wystawy czy akcje wyjazdowe są w naszym przypadku dość skomplikowane. Najczęściej nie mamy gotowych prac, które wystarczy przetransportować i powiesić w nowej przestrzeni (choć tak było w przypadku Kolonii, dlatego całość poszła sprawnie). Większość elementów powstaje na miejscu, z materiałów, które przywieźliśmy i tych, które uda nam się zdobyć. Często pierwotna wizja rozmywa się w zderzeniu z realną przestrzenią czy brakiem koniecznych do jej zrealizowania elementów. Projekty, które organizujemy w różnego rodzaju kolaboracjach, często owocują bardzo miłymi kontaktami i znajomościami. W ten sposób zaprzyjaźniliśmy się z Czułością (Janek Zamoyski i Witek Orski byli kuratorami wystawy Łukasza Rusznicy w Romanie), Beatą Wilczek z Czarnego Nesesera, Lubomirem Grzelakiem (Lutto Lento z Sangoplasmo) czy Bartkiem Wajerem, który niedawno miał u nas swoją debiutancką wystawę. Współpraca z tymi ludźmi na pewno nie zakończy się pojedynczym wydarzeniem.

Jakie plany na nowy sezon? W jaki sposób będziecie rozwijać swoją praktykę, co się skończy, co się zacznie?
KG: 
Czeka nas znowu stawianie czoła decyzji, w jakim kierunku powinniśmy ewoluować i mam nadzieję, że dane nam będzie jak najczęściej działać w ramach projektu o otwartej formule, czyli New Roman on tour.

MM: Na pewno chcielibyśmy zacząć budować własną kolekcję, mamy kilka pomysłów na kolejne wystawy, które zrealizujemy w tym roku. Poza tym pracujemy cały czas na miejscu (New Roman, pracownia) – w tym układzie nic się nie zmienia. Czekamy na swoją kometę, o której wiemy, że leci, ale nie wiemy, kiedy spadnie.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.