Czasem dawne estetyki i idee powracają w kulturze w sposób nieoczekiwany. Coś, co wydawało się zapomniane, nawet skompromitowane, może zostać użyte w nowy sposób. Współczesna optyka pozwala korzystać z dziedzictwa przeszłości w sposób potencjalnie twórczy. I z tego czerpie „Larva” Marty Ziółek – „koncert ciała”, jak dookreśla artystka razem z dramaturżką Teresą Fazan.
„Larva” to po łacinie maska, widmo. I właśnie w maskach (wykonał je Mateusz Bidziński) niemal przez cały spektakl występuje Ziółek. To właściwie solo – choć na scenie towarzyszy artystce Bartosz Szabłowski grający na perkusji (za muzykę odpowiadają Wojtek Blecharz i Natan Kryszk). Ziółek tańczy i śpiewa, krzyczy, szepce, bełkocze. Na wyświetlanych projekcjach naga artystka w masce tańczy dookoła ognia. Miesza różne techniki choreograficzne – trochę dawnych tańców z różnych kultur, trochę współczesnej choreografii, trochę elementów sztuk walki. Całość ma bardzo rytualny, transowy charakter. W miarę trwania spektaklu taniec i okrzyki Ziółek nabierają intensywności. Zresztą kolejne sceny performansu twórczynie nazywają „rozdziałami” – być może dla podkreślenia „mitycznego” i narracyjnego charakteru spektaklu, być może po prostu z chęci monumentalizacji i uwznioślenia całości. Z każdym kolejnym rozdziałem Ziółek pozbywa się części kostiumu, wreszcie w finale jest naga i już bez maski – wykonuje ekstatyczny taniec, tarza się w ustawionej na scenie sadzawce z wodą (scenografia – Natan Kryszk i Pola Czunikin-Krasowicka, światło – Aleksandr Prowaliński). W dodatku – jest to wszystko bardzo serio.
Trudno nie pomyśleć podczas oglądania „Larvy” o dokonaniach polskiego teatru alternatywnego spod znaku Jerzego Grotowskiego i Gardzienic. Tam również były rytuały, transe, mieszanie różnych „nie-zachodnich” technik i tradycji, bliski związek z ziemią, dziwny, ekologiczno-erotyczny panteizm i mistycznie rozumiana ekologia, praca z głosem i wyczuwalny brak zdroworozsądkowego dystansu do wszystkich tych kwestii. Z tą różnicą, że Ziółek jest współczesną artystką – a to zmienia bardzo wiele.
Po pierwsze – jest feministką, co zasadniczo odróżnia ją od Grotowskiego, Staniewskiego i antenatów. „Larva” w założeniu i w praktyce afirmuje kobiecość, kobiecą siłę i moc, także eksponując jej „groźny” czy niebezpieczny wymiar. Gniewne okrzyki i wykorzystanie elementów sztuki walki wytwarzają na scenie postać wojowniczki. Być może właśnie temu ma służyć odprawiany rytuał – przywołaniu ducha nieposkromionej kobiecej siły.
„Larva”, reż. Marta Ziółek. Komuna Warszawa, premiera 12 listopada 2021 Feminizm widoczny jest także w innym – niż ten, do którego przywykła widownia – sposobie eksponowania i traktowania kobiecego ciała na scenie. Nie tylko dlatego, że Ziółek zręcznie unika klisz i stereotypów wizualnych wywiedzionych spod „męskiego spojrzenia”, ale również z powodu braku wirtuozerii. W przeciwieństwie do technik stosowanych we wspomnianych teatrach alternatywnych Ziółek nie dąży do osiągnięcia technicznej doskonałości, nie katuje się morderczymi treningami dla stworzenia efektownej choreografii. Jest w jej ruchach płynność, otwartość na improwizację i zmianę. Korzystanie z różnych technik i tradycji nie służy rekonstrukcji ani poszukiwaniu „autentycznego rdzenia”, „praźródła”, „istoty” czy „arche”, nie ma także na celu wytworzenia własnego, unikalnego stylu. Jest raczej świadomie tworzonym kolażem. Ale czego właściwie? Co by było tutaj głównym tematem?
Trudno powiedzieć. Zastanawiałem się, dlaczego właściwie artystka, która największe sukcesy odnosiła, tworząc spektakle zanurzone we współczesności, świecie Instagrama, marketingu i późnego kapitalizmu, dokonała zwrotu w kierunku form dużo bardziej tradycyjnych, mistycznych, rytualnych, afirmatywnych. Ale w gruncie rzeczy nie widzę w tym niekonsekwencji, a raczej przedłużenie poprzednich poszukiwań. Podobnie jak w „Zrób siebie” czy „To”, niedawne projekty Ziółek, „Larva” czy „Monstera”, krążą wokół tego samego tematu – próby znalezienia form ekspresji, które w sposób najbardziej autentyczny pozwoliłyby na wyrażenie siebie. Nie chodzi jedynie o prostą historię egzystencjalno-tożsamościową („kim jestem?”). Ziółek jest świadoma, że tożsamość jest wiecznym performansem. Kreujemy się poprzez swoje ubrania, wizerunek w social mediach, ćwicząc takie, a nie inne sporty lub praktykując takie, a nie inne „techniki somatyczne”, wierząc w takie, a nie inne ideologie. Potrafimy w ten sposób łączyć najróżniejsze sprzeczności, tworzyć miksy, by były możliwie jak najbardziej oryginalne (bo wtedy będą „indywidualne”, „nasze”, „wyjątkowe”). Ziółek robi coś podobnego, tylko wykorzystuje inne narzędzia. Przytulanie drzew, medytacja, różnego rodzaju techniki mindfulnessowe, długo odrzucane wzorce i figury (np. wiedźmy, czarownicy) składają się na próbę stworzenia autonomicznej i autentycznej wypowiedzi.
Możliwe oczywiście, że trafiam kulą w płot, ale wydaje mi się, że o to w tej twórczości chodzi. Z tym że autentyzm przejawia się w nagłych błyskach, jest nieuchwytny – to, co jest w nas najbardziej szczere, nam samym nieustannie się wymyka. Choć Ziółek jest już chyba innego zdania. Wynikałoby to z finału „Larvy”, kiedy artystka zrzuca maski, tańczy w wodzie, a na nagraniu naga leży w trawie – tak jakby sednem, końcem i początkiem wszystkiego były ekspresja cielesna i złączenie z naturą.