Nieporuszone mimozy
fot. Marta Ankiersztejn

7 minut czytania

/ Teatr

Nieporuszone mimozy

Stanisław Godlewski

Pomysł eksperymentu Klaudii Hartung-Wójciak był bardzo prosty: a gdyby „Święto wiosny” Igora Strawińskiego, legendarny balet, zatańczyły rośliny? Przecież właściwie ich „Święto wiosny” dotyczy

Jeszcze 2 minuty czytania

Świętym prawem eksperymentów – naukowych, laboratoryjnych, artystycznych – jest to, że mogą nie wyjść. Tak po prostu. Efekty okazują się inne niż te planowane, czasem sam proces przeprowadzania eksperymentu już dużo daje (czasem nie).

Taka jest też idea prowadzonego przez Instytut Teatralny im. Zbigniewa Raszewskiego programu „Placówka”, który pozwala na długofalowe poszukiwanie nowych form i języków teatralnych młodym artystom. Jednym ze zwycięskich projektów w tym roku było „Święto wiosny na aturi i mimozy wstydliwe” Klaudii Hartung-Wójciak.

Pomysł eksperymentu był bardzo prosty: a gdyby „Święto wiosny” Igora Strawińskiego, legendarny balet, zatańczyły rośliny? Przecież właściwie tego „Święto wiosny” dotyczy – budzenia się ziemi po zimie; pulsujących, żywotnych sił natury. Z muzyką Strawińskiego w teatrze i tańcu robiono już wszystko, dekonstruowano w najrozmaitszy sposób. Kolejni choreografowie mierzyli się z legendą układów Wacława Niżyńskiego. Skoro tyle się już mówi o podmiotowości roślin, o sposobach komunikacji między nimi i subtelnych choreografiach, jakie tworzą, to może należy im także oddać (zwrócić?) „Święto wiosny”? Cóż z tego, że premiera akurat wypadła na wrzesień i schyłek lata. W kontekście katastrofy klimatycznej pory roku to koncepcja, która i tak wymaga redefinicji.

Święto wiosny na aturi i mimozy wstydliwe, reż. Klaudia Hartung-Wójciak. Instytut Teatralny, Teatr Soho, premiera 18 września 2020„Święto wiosny na aturi i mimozy wstydliwe”, reż. Klaudia Hartung-Wójciak. Instytut Teatralny, Teatr Soho, premiera 18 września 2020Zespół pod wodzą Klaudii Hartung-Wójciak wszedł zatem we współpracę z Ogrodem Botanicznym Uniwersytetu Warszawskiego i wyhodował ponad setkę aturi (Desmodium motorium) i mimoz wstydliwych (Mimosa pudica). Wybór był oczywisty – obie rośliny potrafią poruszać listkami pod wpływem dotyku i światła (aturi także pod wpływem dźwięku).

Przed planowanym pokazem spektaklu artyści stworzyli także serial dostępny na YouTubie stanowiący prequel. Poznajemy w nim Małgorzatę (Małgorzata Biela) i Oskara (Oskar Malinowski), którzy pracują w Ogrodzie Botanicznym. Narracja serialu prowadzona jest głównie przez rośliny: kamera rejestruje doniczki i grządki, a z offu słychać przetworzony cyfrowo głos aktorów. Fabuły właściwie tu nie ma, wszystko utrzymane jest w lekkiej i (w zamierzeniu) dowcipnej formie. Realizatorzy bawią się konwencjami – Paweł Kuligowski pracuje kamerą i montażem w taki sposób, że momentami serial przypomina film sensacyjno-kryminalny, a momentami paradokument w stylu „Szpitala” czy „Szkoły”. Przygody Małgorzaty, Oskara i roślin zaczynają się i nie kończą, po drodze poznajemy wielu mniej lub bardziej ciekawych bohaterów, którzy pojawiają się i znikają – najciekawsza jest chyba, zupełnie niefikcyjna, inżynier Dorota Szubierajska, pracownica Ogrodu, kuratorka działu roślin ozdobnych i rosarium, która opowiada o swojej wielkiej miłości do Freddiego Mercurego. Czy cały ten serial ma jakiś związek ze spektaklem? Właściwie nie bardzo.

A spektakl wyszedł naprawdę piękny. Zwłaszcza dzięki światłom Aleksandra Prowalińskiego, które budowały dramaturgię całego przedsięwzięcia. W surowej przestrzeni hali w Soho Factory reflektory oświetlały pole gry najpierw oślepiającą bielą, potem dyskretnymi szarościami, by w finale otoczyć wszystko różami i fioletami. Mobilne doniczki z aturi i mimozami (scenografia Barbary Hanickiej) poruszane były przez Małgorzatę Bielę i Oskara Malinowskiego w nieco nabożnym skupieniu. Performerzy mieli na sobie piłkarskie korki – ścierające się z piskiem po betonowej podłodze. Z głośników leciała przetworzona muzyka Strawińskiego (za sferę dźwiękową odpowiadał Paweł Peszat), a umieszczone w kątach hali telewizory informowały, która część baletu właśnie jest rozgrywana. Były to informacje wyłącznie orientacyjne – ruch performerów i animowane przez nich rośliny jedynie we fragmentach nawiązywały do fabuły baletu i przetwarzały słynną choreografię Niżyńskiego. Klaudia Hartung-Wójciak wielokrotnie mówiła, że w swojej twórczości lubi pracować z archiwum – jest to jednak praca specyficzna. Przeszłość objawia się w „Święcie wiosny” na zasadzie nagłych reminiscencji, efemerycznych przebłysków, delikatnych asocjacji – które można dostrzec, ale nie trzeba.

fot. Marta Ankiersztejnfot. Marta Ankiersztejn

W ogóle wszystko można i nic nie trzeba. Można w trakcie spektaklu chodzić, można przysiąść lub przystanąć. Można robić zdjęcia. Można patrzeć na ludzi, można też na rośliny. Można budować sobie jakąś tam interpretację całości, ale takich interpretacji może być tysiące i każda w równy sposób (nie)ważna. Projektowane przez artystów doświadczenie bardzo upodmiotawia i emancypuje widzów, niemal aż do granicy pozostawienia ich samym sobie. Być może zresztą to mieli na myśli artyści, pytając w opisie spektaklu: „W jaki sposób sztuki performatywne mogą opowiedzieć nowych «aktorów» oraz jak organizować wspólne bycie w przestrzeni performerów, roślin i widzów?”.

Ale – spektakl jest naprawdę piękny. I bardzo instagramowy. Zjawiskowo oświetlone rośliny, które ostatnio wszyscy namiętnie hodują i poznają ich sekretne życie; lekka forma oparta na współczesnej choreografii. Eksperymentalny projekt performatywny mający u podstaw dzieło, które stało się fundamentem nowoczesnej sztuki. Nielinearność, afabularność. Ludzkie i nie-ludzkie. Trochę nostalgii, trochę gorączki archiwum. Patos łamany ironią. Hasztagi same się piszą.

Problem jest tylko taki, że spektakl, który miał w tytule, temacie i zamierzeniach eksplorowanie świata nie-ludzkiego, okazał się bardzo ludzki. Rośliny są poruszane przez performerów – na ruchomych platformach. Jeżeli ich liście „tańczą”, to nie dlatego, że aturi i mimozy zareagowały tak entuzjastycznie na światła, lecz z powodu dyskretnie podwieszonego wiatraka. Nie są to zresztą zarzuty, tak po prostu wyszło. Widać rośliny wolą tańczyć na łące i w szklarni, a nie w teatrze – ich prawo. Mi się zresztą ten bunt roślin jakoś podoba. Bo dlaczego niby mają tańczyć, jak im ludzie zagrają?

fot. Marta Ankiersztejnfot. Marta Ankiersztejn

Rośliny zostały w tym projekcie użyte, zaanimowane, trochę jak lalki w teatrze lalkowym. Już sam tytuł – „Święto wiosny na aturi i mimozy wstydliwe” – eksponuje ten „wykonawczy” charakter obecności roślin. Twórcy jak gdyby chcieli połączyć dwie sprzeczne rzeczy: widowiskowość teatru, tej najbardziej antropocentrycznej ze sztuk, z podmiotowością roślin, których taniec w ogóle nie mieści się w kategoriach widowiska. Pytanie, jak „opowiadać” w „sztukach performatywnych” o tym, co nie-ludzkie, bez antropocentrycznej perspektywy, pozostaje otwarte. Czekamy na wyniki kolejnych eksperymentów.