Oto bajka teatralna na Zoomie – grupa aktorów z różnych krajów Europy (European Ensemble) w czasie rzeczywistym opowiada zgromadzonym przed ekranami widzom o Janku (Jan Sobolewski). Janek jest gejem, który bardzo długo grał w grę i teraz chciałby znów dotknąć rzeczywistości (niewirtualnej). Więc wyszedł z domu na spacer. Tak się złożyło, że wędruje sobie przez Kobyłkę – podwarszawską strefę wolną od LGBT. Obserwujemy, jak Janek idzie z kamerą przez puste ulice miasteczka, a w okienkach Zooma przemawiają do niego duchy: Duch Zadawania Pytań, Duch Prawdy, Duch Zooma i wiele innych (Duchy grają aktorzy, ubrani w zoomowe maski i mówiący przez filtry). I choć Kobyłka nie wydaje się miejscem przesadnie groźnym – ot, Polska przydrożna, to Duchy uświadamiają Jankowi, że strefy wolne od LGBT to nie żart: pokazują mu zdjęcia pobitych osób nieheteronormatywnych (Janek od razu krzyczy, że to manipulacja), przestrzegają, żeby na siebie uważał, apelują do wartości europejskich. Oczywiście bajkowa konwencja jest co jakiś czas łamana, aktorzy wychodzą z przypisanych ról, a cały projekt ma tak naprawdę jeden temat, rozwijany w kilku wariacjach.
„Enter Full Screen”, reż. Wojtek Ziemilski. Nowy Teatr w Warszawie, premiera 29 września 2020Tym tematem jest tzw. poczucie rzeczywistości – kiedy i w jaki sposób wiemy, że coś jest rzeczywiste, a kiedy nie? Czy spektakl na Zoomie jest mniej realny niż spektakl w teatrze? Czy fakt, że codziennie w mediach widzimy przemoc – te pobite twarze, krew, zapuchnięte oczy, biedę, głód, cierpienie i wycieńczenie – sprawia, że uznajemy ją za rzeczywistą czy przeciwnie, oddalamy ją od siebie w poczuciu bezradności? Czym jest owa „rzeczywistość” i jak się ją ustanawia? Gdzie jest to słynne „prawdziwe życie”? Poza internetem? Poza Warszawą? Jak odróżnić prawdę od manipulacji, fakty od interpretacji, rzeczywistość od przedstawienia?
Nie są to oczywiście pytania nowe. Doświadczenie lockdownu tylko pogłębiło te siermiężne ontologiczne rozterki. Pewnie, że Ziemilski w charakterystyczny dla swojej sztuki sposób nadaje całości lekki, niemal niezobowiązujący ton, a najpoważniejsze tematy przeplata żartem. Bardzo wyrafinowane intelektualne i egzystencjalne pytania potrafi zadać widzom w sposób nienachalny, niemal niepostrzeżenie. Oczywiście, Ziemilski jest za dobrym artystą, by udzielać jednoznacznych odpowiedzi.
W „Enter Full Screen” jest kilka świetnych momentów – jak choćby ten, gdy aktorzy grają w płakanie. Zakładając, że nośnikiem autentyzmu są emocje (teza dyskusyjna, ale łatwa do przyswojenia), aktorzy chcą przeżyć coś prawdziwego i jednocześnie poruszyć widzów – dlatego każdy z nich wybiera piosenkę, przy której płacze. Ustawione na Zoomie koło fortuny zostaje wprawione w ruch. Na którą piosenkę wypadnie – tej słuchamy. Aktor, który się najszybciej rozpłacze, wygrywa i zaczyna recytować fragmenty dramatu Sary Kane (któż z nas na niej nie płakał?). Widok szóstki aktorów, którzy naprędce próbują doprowadzić się do płaczu w takt smutnej muzyki, był jednocześnie zabawny i wzruszający: przyspieszone oddechy, koncentracja wzroku na jednym punkcie, coraz szybsze mruganie, a potem smętne frazy Kane o depresji, samobójstwie i niskim poczuciu własnej wartości. I od razu można by zacząć myśleć o technikach manipulacji, o napięciu między cielesnością a wirtualną obecnością, o tym, czy faktycznie emocje są zawsze autentyczne i czy teatr ma jeszcze siłę afektywnego oddziaływania.
Jednak o tym projekcie dużo lepiej się myśli, niż się go ogląda. Rozumiem zresztą, że pewien rodzaj bierności, zniechęcenia i obezwładnienia był przez artystów wliczony w projekt. Na Zoomie, jak wiadomo, trudno się skupić, spektakl zresztą też ten specyficzny rodzaj odbioru jakoś tematyzuje. Tyle tylko, że niewiele z tego ostatecznie wynika.
Być może problem tkwi w samym wykorzystaniu medium – wbrew pozorom „Enter Full Screen”, mimo drobnych momentów interakcji z widzami (ankieta, prośba o włączenie kamerek) i działaniu w czasie rzeczywistym, niewiele różnił się od transmisji dowolnego spektaklu online. W dodatku Ziemilski razem z dramaturżką Sodją Zupanc Lotker świadomie obrali kierunek klasycznej konwencji narracyjnej (bajka), nie siląc się na to, co kojarzy się z artystycznymi projektami „nowomedialnymi”. Interakcje były znikome, wariantywność żadna, doświadczenie immersji nieobecne. Nie jest to zresztą zarzut, ale tak obrana strategia artystyczna w przypadku projektów online dużo mniej angażuje odbiorców. Nie tylko emocjonalnie.
Coś dziwnego dzieje się także na poziomie poruszanych wątków politycznych – stref wolnych od LGBT i Unii Europejskiej. Być może konwencja godzinnej bajki na Zoomie nie udźwignęła ciężaru poruszanych problemów. Jeśli chodzi o polską przemoc wobec mniejszości, to wszyscy (a przynajmniej wszyscy widzowie projektu Ziemilskiego) po ostatnich miesiącach nie mają wątpliwości co do jej realności i skutków. Tymczasem można odnieść wrażenie, jakby artyści zakładali, że o niej zapomnieliśmy – i przypominają, że aktywizm jest nie tylko internetowy, że klikanie lajków, udostępnianie postów i podpisywanie odpowiednich petycji leży zbyt blisko bierności. Na tym poziomie pada też oskarżenie Unii Europejskiej, przyrównanej do Zooma – wszyscy się widzą, wszyscy się słyszą, niby są razem, ale jednak jakoś osobno. I w dziejowych momentach „realnie” niewiele mogą dla siebie zrobić.
Jest to zapewne rodzaj prowokacji – wiadomo, że w czasach, gdy ludzka podmiotowość i sprawczość jest rozproszona, po części wirtualna, przeniesiona do sieci i chmury, dyskusje na temat aktywizmu i sprawczości, a także form wywierania presji i kontroli stają się coraz bardziej skomplikowane. Pytania, jakie pojawiają się przy okazji „Enter Full Screen”, tylko pogłębiają i tak już od lat przegadywane wątpliwości, aż do granicy zupełnego zniechęcenia. W finale Janek odważnie zostawia kamerkę na chodniku i rusza samotnie, już bez naszej wirtualnej asysty, w ogarnięte zmierzchem ulice Kobyłki, a publiczność oklaskuje to wszystko na Zoomie. I wtedy pojawia się dziwne wrażenie nieprzystawalności. Nieprzystawalności oklasków do sytuacji, sytuacji do projektu, projektu do problemu.