W objęciach melancholii

W objęciach melancholii

Błażej Hrapkowicz

Ulubionym motywem braci Coen pozostaje człowiek uwięziony w egzystencjalnej pułapce. Życiem Llewyna Davisa niepodzielnie rządzi stagnacja. Jedyny możliwy ruch to ten po okręgu

Jeszcze 2 minuty czytania

W „Big Lebowskim” jest taka scena, w której Dude (Jeff Bridges) mówi do Waltera (John Goodman): „Kocham cię, ale prędzej czy później będziesz musiał się zmierzyć z faktem, że jesteś skończonym kretynem!”. Kiedy w końcówce Walter omyłkowo wysypuje prochy Donny’ego (Steve Buscemi) na Dude’a, ten wyrzuca z siebie całą złość, odpycha przyjaciela, aż wreszcie nienawiść ustępuje miejsca miłości i pogrobowiec kontrkultury tonie w objęciach weterana z Wietnamu.

Najbardziej kultowe dzieło Joela i Ethana Coenów, jakim bez wątpienia można nazwać „Big Lebowskiego”, jest nie tylko pastiszem filmu noir, filozoficzną powiastką czy komentarzem odnoszącym się do sprzeczności amerykańskiej kultury. To także jeden z tych filmów, w których reżyserski tandem zdaje się mówić, że ich bohaterowie, owszem, bywają idiotami, ale mimo wszystko trudno ich nie kochać.

A przecież czuły stosunek do postaci nie jest bynajmniej regułą w kinie Coenów. Apogeum mizantropii i nihilizmu osiągnęli bracia w „Tajne przez poufne”, gdzie w finale dokonali spektakularnej redukcji do absurdu, bezczelnie oznajmiając, że poczynania wszystkich ekranowych półgłówków nie mają żadnego znaczenia.

Jeśli bieguny Coenowskich bohaterów wyznaczają Anton Chigurth z „To nie jest kraj dla starych ludzi” (figura zła) i Marge Gunderson z „Fargo” (anioł dobra), Llewyn Davis (świetny Oscar Isaac) znajduje się mniej więcej pośrodku. Biorąc pod uwagę skłonność Coenów do karykatury, zdumiewa cienka kreska, z jaką rysują portret tego sfrustrowanego folkowego muzyka, który bezskutecznie próbuje zrobić karierę na nowojorskiej scenie klubowej lat 60. Davis to facet zmęczony i zdesperowany, pozbawiony złych intencji, ale czasami butny, arogancki i nieprzyjemny. Doskonale ludzki, chciałoby się rzec. Zwyczajny.

Ulubionym motywem braci pozostaje człowiek uwięziony w egzystencjalnej pułapce. Życiem Llewyna Davisa niepodzielnie rządzi stagnacja. Jedyny istniejący ruch to ten po okręgu. Niby coś się dzieje, a w istocie nie dzieje się nic. Szukając przyczyn takiego stanu rzeczy, zafascynowani czarnym kryminałem Coenowie budują w swoich filmach ciekawe napięcie między partykularyzmem a uniwersalizmem – czy odpowiedzialność za swój los ponoszą sami bohaterowie, czy może raczej przypadek, siła wyższa, niezbywalny absurd egzystencji?

W „Co jest grane, Davis?”, może nawet bardziej niż w innych filmach, Coenowie siadają okrakiem na barykadzie. Są tu elementy satyry na sztukę niszową, legitymizowaną pretensjonalnym mitem prawdziwego artysty, który nigdy się nie sprzedał. Autorzy „Bartona Finka” nie oszczędzają jednak również mainstreamu, co najlepiej widać w brawurowej scenie wykonania piosenki „Please Mr. Kennedy”, gdzie kadrowanie i montaż działają perfekcyjnie w służbie ironii. Przede wszystkim jednak świat, w którym żyje Llewyn (a wraz z nim narracja filmu) ma bezlitosną strukturę pętli. Powtarzalność oznacza tutaj tułaczkę głównego bohatera, ale w przeciwieństwie do filmów francuskiej Nowej Fali, nie jest to luźna wędrówka po plastycznej rzeczywistości, lecz precyzyjnie rozplanowana przez reżyserów włóczęga. Llewyn nieustannie szuka domu – w najgłębszym, antropologicznym znaczeniu tego słowa. Bezpieczną przystanią nie okazuje się ani relacja z przyjaciółką Jean, ani relacja z siostrą, ani relacja z wyalienowanym, schorowanym ojcem. Dom okazuje się fantazją, mirażem, daleką fatamorganą. Jak rozświetlone miasteczko w oddali, które Davis obserwuje w pewnym momencie z wnętrza jadącego samochodu.

Pamiętając o mizantropicznych inklinacjach braci, jest cokolwiek paradoksalne, że jeśli ich postacie gdziekolwiek znajdują oparcie, to raczej w drugim człowieku. W „Fargo” Marge chroni się przed okrutnym światem w ramionach męża, szukająca zaś zemsty Mattie (Hailee Steinfeld) z „Prawdziwego męstwa” korzysta z pomocy łowcy nagród Roostera (Bridges) i teksańskiego stróża prawa LaBeoufa (Matt Damon). Llewynowi może nie udaje się nigdzie zagrzać miejsca, ale i on otrzyma odrobinę pomocy – z najmniej oczekiwanej strony.

 „Co jest grane, Davis?”, reż. bracia Coen.
USA 2013, w kinach od 28 lutego 2014
Coenowie bywają krytykowani za perwersyjną przyjemność, z jaką torturują swoich bohaterów. Pomijając już niebezpiecznie moralizatorski wydźwięk podobnych zarzutów, bracia rzadko robią to dla samej tylko uciechy, przyświeca im raczej chęć ukazania szerszych mechanizmów i procesów. W „Co jest grane, Davis?” ból odczuwany przez Llewyna służy wydobyciu głównej zasady rządzącej światem przedstawionym. Powracającym jak bumerang motywem jest w filmie strata. Partner muzyczny i przyjaciel Llewyna rzucił się z mostu Waszyngtona. Główny bohater żyje w cieniu tego wydarzenia, nie potrafi pogodzić się z tragedią, ciągle gra piosenkę, którą wykonywał razem ze zmarłym kompanem. Jest pogrążony w melancholii, definiowanej jako niemożność zerwania więzi z utraconym obiektem. Zanurzony w tym nastroju jest zresztą cały film, który delikatnie sunie przez kolejne epizody, dotykając z różnych stron sedna problemu, nigdy go jednak otwarcie nie nazywając.

„Co jest grane, Davis?” to film, który otula zmysły miękką fakturą zdjęć Bruno Delbonnela, oferując niepowtarzalną wizualną reprezentację melancholii. Jak mogło się już wydawać po „Prawdziwym męstwie”, to właśnie ona wypiera ostatnio w kinie Coenów makabrę, wcześniej zajmującą znacznie bardziej eksponowane miejsce. Ta artystyczna ewolucja nie stępiła ironicznego pazura braci, a wręcz wzmocniła fundamenty ich światopoglądu, wzbogacając autorskie uniwersum o nową jakość. 


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.