Szlachetna iluzja

Szlachetna iluzja

Rozmowa z Michałem Bielawskim

„Kibice przychodzą na mecze siatkówki po pewien rodzaj iluzji – przekonanie, że możemy być przyzwoitymi, porządnymi ludźmi” – mówi  reżyser filmu dokumentalnego „Drużyna”

Jeszcze 3 minuty czytania

BŁAŻEJ HRAPKOWICZ: Opisując dramatyczne wydarzenie sportowe, komentatorzy lubią powtarzać, że „tego nie wymyśliłby nawet Hitchcock”. Czy sport i kino mają rzeczywiście podobną dramaturgię, czy to po prostu językowa klisza?
MICHAŁ BIELAWSKI:
Bez wątpienia sport, tak jak kino, ma swoją dramaturgię. Co więcej, dramaturgia sportu bywa niezwykła, pełna oszałamiających zwrotów akcji. Kto oglądał mundial w tym roku, ten doskonale wie, o czym mówię. Dla mnie takim zwrotem akcji był mecz Brazylii z Niemcami, kiedy okazało się, że pretendenci do tytułu mogą się zamienić w kelnerów. Oczywiście mam na myśli zwrot akcji turniejowy, bo w czasie meczu, jak Brazylijczycy byli ścierani na miazgę, już żadnej dramaturgii nie było. Na tym polega pozorna łatwość opowiadania o sporcie w kinie – mamy podstawowy konflikt, walkę o wynik, która zawsze zakończy się czyjąś wygraną. Jednak tę czysto sportową dramaturgię znają wszyscy, wiele osób uważa nawet, że ma ogromną wiedzę na jej temat, a wraz z nią pojawiają się oczekiwania. Dlatego opowiadanie o sporcie w kinie pozostaje sporym wyzwaniem i niejeden już sobie na tym zęby połamał. 

Dużo jest twoim zdaniem filmów, których twórcy sprostali temu wyzwaniu?
Bardzo trudno jest nakręcić film sportowy, który różniłby się od pozostałych. Problem polega na tym, że nawet jeśli kino sportowe jest dobrze zrobione, zwykle okazuje się schematyczne. Dlatego filmy, które zapamiętujemy, często mają w sobie jakąś bliznę. Na przykład „Ucieczka do zwycięstwa”, która rozgrywa się w obozie koncentracyjnym. Albo pierwsza część „Rocky'ego”, gdzie tytułowy bohater jest na początku bandytą, który tłucze dłużników mafii. Takich filmów z czymś wyraźnie charakterystycznym nie ma zbyt wiele. Z nowszych produkcji wrażenie zrobił na mnie „Moneyball” – opowieść o menadżerze, który zrewolucjonizował baseball, a jednocześnie miał taką ciekawą fiksację, że nie oglądał meczów swojego zespołu, tylko słuchał relacji w radiu.

Czy dokument stwarza lepsze możliwości odnalezienia nieoczywistej perspektywy?
Dokumenty sportowe też mogą być uwięzione w schematach, chociaż może jest trochę łatwiej, bo kręcąc dokument, obcujesz z niewykreowanymi postaciami. I tutaj zawsze jest szansa na znalezienie czegoś autentycznego. Oczekiwania są jednak często podobne – żeby film sportowy opowiadał o zwycięstwie. Sam się z tym zetknąłem, gdy robiłem „Drużynę”. 

Innym problemem w kinie sportowym jest chyba to, jak się ustawić względem transmisji telewizyjnej, która też jest przecież narracją audiowizualną.
To jest oczywiście bardzo trudne. Ale można się od niej odciąć. Dobrym przykładem jest film, który ma w sobie bezmiar poezji – „Zidane: Portret XXI wieku”. W zależności od punktu widzenia jest to film genialny albo nudny jak flaki z olejem, odkrywający prawdę o bohaterze albo kompletnie ją ignorujący. Na pewno jednak jest fascynujący, bo opowiedziany w estetyce krańcowo innej od tej znanej z transmisji telewizyjnych [przez cały film kamera koncentruje się wyłącznie na postaci poruszającego się po boisku Zidane'a – przyp. red.]. Nie ma w nim ani jednej wypowiedzi Zidane’a, a przecież to portret uczciwy – nic tu się nie zgadza z kanonicznym wizerunkiem mistrza, a przy tym Zidane pozostaje postacią niezwykłą. To film wielki w swojej artystycznej odwadze. 

„Drużyna” różni się pod względem stylistycznym od twojego poprzedniego filmu, „Mundial. Gra o wszystko”. Więcej tutaj obserwacji, chwytania szczegółów, próby wejścia w sam środek wydarzeń.
Nie mogło być inaczej. „Drużyna” miała w 90% bazować na materiałach zebranych przez nas. Trzeba było wymyślić sobie stylistykę i się jej trzymać. „Mundial” korzysta z dwugłosu, jest rozcięty, dramaturgię budują tam nie tylko wydarzenia z obozu dla internowanych i boiskowe emocje, ale również momenty, kiedy te dwie opowieści się spotykają. A w „Drużynie” zbiorowym bohaterem jest zespół, który wpadł w kryzys i nie bardzo chce, żeby ktokolwiek to pokazywał. 

„Drużyna”, reż. Michał Bielawski

 „Drużyna” jest rzeczywiście przede wszystkim filmem o kryzysie i jego przezwyciężaniu. Wpisuje się tym samym w schemat kina sportowego.
Dobrze, jeśli nie musisz opierać historii tylko na porażce i upadku. Filmy sportowe powstają dla widzów i niosą emocje, które mieszczą się już w początkowych założeniach. Nie chciałem robić filmu tylko o porażce, nie chciałem, żeby „Drużyna” była przygnębiająca, a bardzo łatwo mogła taka być. 

Jednocześnie pragnąłeś uniknąć wspomnianego wcześniej przymusu opowiadania o zwycięstwie?
Nie chciałem, żeby film był jednostronny, bo okres, który pokazaliśmy, był najciekawszym w historii tego zespołu. A raczej miał szansę stać się najciekawszym – nie wiem, czy graczom reprezentacji udało się znaleźć remedium na wszystkie bolączki. 

Sporo manipulujesz obrazem w „Drużynie” – wprowadzasz zwolnione tempo, zmieniasz faktury zdjęć.
Zdaję sobie sprawę, że slow motion nie jest najoryginalniejszym zabiegiem na świecie – można go spotkać chociażby w transmisjach telewizyjnych. Zdecydowałem się na niego, bo wprowadza pewien element heroiczny. Trzeba oczywiście uważać, żeby nie zamienić bohaterów w odklejone od rzeczywistości pomniki, ale wydawało mi się, że ten środek wyrazu pasuje do filmu. Nie mieliśmy ambicji, żeby kręcić „Drużynę” jak reklamę – musielibyśmy mieć czterokrotnie wyższy budżet. Chociaż ktoś wyrażał już żal, że nie widzi w filmie tego, co pokazuje dwudziestosekundowa reklama – wolnego lotu piłki, majestatycznych uderzeń, kropli potu rozbryzgujących się na wszystkie strony. Ale skoro to już zostało zrobione w świetnym spocie reklamującym Ligę Światową, to nie ma sensu tego powielać. Nikt też nie wytrzyma dokumentu opowiedzianego tylko w ten sposób, trzeba jeszcze napełnić go treścią. 

Michał Bielawski przygląda się ćwiczeniom siatkarzy

Mam wrażenie, że w „Drużynie” jest więcej zabiegów rodem z kina fabularnego niż w „Mundialu” –  odwlekasz kulminacje, stosujesz zwroty akcji. To dlatego, że wszystko działo się „teraz”, na gorąco i chciałeś oddać tę dynamikę?
W tej historii kulminacje były zupełnie inaczej rozłożone, a przede wszystkim było ich znacznie mniej. Zaczynamy od retrospekcji, przeżywania sukcesu, potem wszystko się rozsypuje w drobny mak, następnie okazuje się, że ten mak jeszcze można rozdrobnić, a na koniec pozostaje pytanie, czy komuś uda się to jeszcze poskładać. 

Ważne było zatem, żeby każdą zmianę podkreślić?
Tak, zwłaszcza że istniały ograniczenia. Kiedy siatkarze biorą udział w turnieju, np. Lidze Światowej, rozgrywają bardzo dużo meczów. Każde spotkanie ma ogromną dramaturgię i jest pewną kulminacją. Dlatego nie mogliśmy pokazać zbyt wielu meczów, musieliśmy skupić się tylko na kilku, żeby coś przy ich okazji mocniej wybrzmiało. Może stąd wrażenie, że wszystkiego jest w tym filmie „mało”. 

Ciekawym wątkiem w „Drużynie” jest rola instynktów. Jeden z siatkarzy mówi, że praca na treningu ma właściwie jeden cel – wypracowanie nawyków. Im więcej myślisz na boisku, tym gorzej.
Atutem jest brak myślenia. Za myślenie odpowiedzialny jest trener, który analizuje sytuację i wybiera rozwiązanie taktyczne. W zupełnie brawurowym filmie Guya Ritchiego Sherlock Holmes, zanim rzuci się w wir akcji, rozgrywa jej scenariusz w głowie i wybiera najlepszą strategię. W kontynuacji filmu, w jego drugiej części, czasami zdarzają mu się już pomyłki, bo autorzy zaczęli bawić się konwencją. W sporcie wyczynowym na najwyższym poziomie też istnieje paleta rozwiązań, ale decydują mikroinstynkty – to, co jest poza myśleniem. Z drugiej strony bez pewnej inteligencji nie osiągniesz sukcesu, bo nie chodzi przecież o to, żeby na boisko wyszedł młóckarz, który będzie walił na oślep. Dlatego wszyscy sportowcy krążą wokół różnych definicji i kategorii, ale nigdy nie mogą ich precyzyjnie określić. Niektórzy mówią na przykład, że najważniejsza jest głowa. Ale co to właściwie znaczy? Choć w zbiorowym konstruowaniu definicji pojawiają się rozbieżności, to intuicyjnie wszyscy wiedzą, co mają na myśli – o sukcesie przesądza głowa, czyli psychika, serce, czyli waleczność etc.  To zespół naczyń połączonych. 

Jednym z głównych tematów filmu jest reżim, jaki profesjonalni sportowcy narzucają swojemu ciału. Marcin Możdżonek mówi w pewnym momencie, że sport to zdrowie, ale amatorski – ten wyczynowy zawsze kończy się uszczerbkiem na zdrowiu, a nawet kalectwem.
Bardzo mi zależało, żeby to pokazać. Dlatego w filmie jest sekwencja, w której jeden z młodszych siatkarzy odbywa morderczy dla stawów trening, a potem – zamiast dać im odpocząć – zanurza się w lodowatej wodzie i okrutnie hartuje ciało. 

Można sobie wyobrazić, co będzie się działo z jego organizmem za trzydzieści lat.


W kontekście tego tematu żałuję, że w trakcie szatkowania, jakiemu został w pewnym momencie poddany film, wypadła scena treningu starszych członków sztabu – trenera Anastasiego i jego asystenta Gardiniego, który ma platynowe biodro. To byli reprezentanci Włoch, mistrzowie świata, starsi faceci, którzy nadal zasuwają na rowerze i wyciskają z hantlami. Niesamowity obraz. 

„Drużyna”, reż. Michał Bielawski.W twoim filmie pojawiają się dwa aspekty kojarzone ze sportem, które często stają się przedmiotem krytyki – nacjonalizm i plemienność. Z drugiej strony ktoś może powiedzieć, że to raczej tożsamość i wspólnota.
To oczywiście przygnębiająca prawda, że nacjonalizm i plemienność są częścią sportu. Czasami emocje sportowe sumują się w zjawisko, którego nie chciałbym oglądać – ostentacyjnie manifestowane uprzedzenia, które stają się podstawą tożsamości grupy czy plemienia właśnie. Ale nie wszystkie dyscypliny tak wyglądają. Emocje łączące kibiców siatkarskich różnią się znacząco od tych scalających niektórych fanów piłki nożnej. Podkreślmy jednak, że chodzi raczej o kibiców piłkarskich z krajów takich jak Polska – ludzi pełnych często nawet uzasadnionych frustracji, których jednak nie rozumieją i nie potrafią inaczej rozładować. 

W każdym regionie kultura kibicowania jest inna.
Kiedy porównuję dwa mecze, na których byłem – Polonii z Wisłą i Barcelony z Interem – to mam wrażenie, że mamy do czynienia z dwiema różnymi galaktykami. Nie wiem, kto jest na haju, a kto zachowuje się typowo – czy wyluzowani, spokojni, radujący się z meczu kibice z Katalonii, czy też nasi fani, którym najlepiej wychodzą okrzyki, kogo zatłuc albo co gdzie komu wchodzi. Myślę, że polski styl kibicowania bierze się również z rodzimego pojmowania męskości i dorosłości, które definiujemy w oparciu o wyraziste, kanciaste gesty, ponieważ boimy się stanów pośrednich. Z kolei siatkówce towarzyszą inne emocje, wydaje mi się, że kibice przychodzą na mecze po inny rodzaj iluzji – przekonanie, że możemy być przyzwoitymi, porządnymi ludźmi. I to jest piękne w kibicowaniu siatkarskim, że tę iluzję udaje się wykreować i podtrzymać. Ktoś powie, że to mieszczańskie złudzenie, ale poczucie, że nie przychodzimy na mecz, żeby zrobić komuś krzywdę, wydaje mi się szlachetne i pożyteczne społecznie.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.