Gdy przed Euro 2012 ostatecznie stało się jasne, że Franciszek Smuda nie postawi na polską myśl szkoleniową, jedni w tonie złośliwym, inni upatrując w tym taktycznej przewagi zwracali uwagę, że środek obrony piłkarskiej reprezentacji Polski będzie porozumiewał się po francusku, a spora część formacji ofensywnych zamiesza w głowach Czechom, Grekom i Rosjanom językiem niemieckim. Perquis miał dogadywać się z grającym od lat w Anderlechcie Bruksela Wasilewskim; boczni obrońcy mogli krzyczeć do siebie po niemiecku (Boenish i Piszczek), tak jak niemal cała środkowa linia (wyłączając „francuskiego” Obraniaka), którą bez problemów zrozumieć miał osamotniony z przodu Lewandowski (ich wszystkich nie rozumiał chyba nasz, „ligowy” Murawski i przegraliśmy mecz o awans z Czechami). Dogadywali się raz lepiej, raz gorzej. O samym Smudzie zresztą w latach 90. krążyły legendy, że do piłkarzy woli mówić po niemiecku. To przecież niemiecki futbol ukształtował go jako trenera. Dziś więc próbuje obronić przed spadkiem do 3. Bundesligi SSV Jahn Ravensburg.
Jako eksperyment piłkarski rozwiązanie Smudy zawiodło. Jako eksperyment społeczny wciąż trwa. Zapomniane, niemal nieobecne w dzisiejszych dyskusjach społeczno-politycznych polskie dwudziestowieczne emigracje do Europy Zachodniej (w drugim i trzecim pokoleniu wstecz) powróciły w kontekście najważniejszego narodowego święta, które narodowa reprezentacja rozgrywała na Stadionie Narodowym – stadionie w jednoznacznie narodowych barwach. Powrócił temat polskości (i tego, ile krwi polskiej w żyłach to za mało krwi), znajomości hymnu, języka, uczuć i zaangażowania w najważniejsze dla narodu wydarzenia. Niedawno głos w tej sprawie – tym razem w kontekście Obraniaka, powołanego po raz pierwszy przez trenera narodowej reprezentacji Holendra Leo Benhakera – zajął nowy prezes PZPN, mieszkający na stałe w Rzymie Zbigniew Boniek, podkreślając, że wymaga od reprezentantów znajomości języka polskiego. To nic przy pamiętnej wypowiedzi Jana Tomaszewskiego, który przed Euro nazwał Perquisa „francuskim śmieciem”. Czy na pewno wiedział, co mówi?
„Będziesz legendą, człowieku”, reż. Marcin Koszałka
Po filmie Marcina Koszałki, którego głównymi bohaterami są wymienieni na początku środkowi obrońcy, Perquis i Wasilewski, można było oczekiwać opowieści o kulisach tej sytaucji, czyli miejscu „obcych” w grupie i ich relacji z „polskimi” liderami, do których z pewnością należy Wasilewski, najstarszy reprezentant Polski na Euro 2012. Można było przynajmniej oczekiwać obrazu codzienności grupy mężczyzn skazanych na siebie przez kilka tygodni, narażonych na stres, ukrytych przed resztą świata, przygotowujących się do walki, spierających się, zaprzyjaźnionych i zupełnie sobie obcych, walczących o miejsce w drużynie, naśmiewających się z siebie, raz wulgarnych, raz dziecinnych, trzeźwych, dojrzałych, może po prostu nudnych lub nudzących się podczas monotonnych dni zgrupowania i mistrzostw. Albo też można było oczekiwać jakiegoś portretu Smudy, być może najważniejszej postaci polskiej piłki po 1989 roku, zarazem postaci nieustannie wyśmiewanej, a po mistrzostwach oskarżonej przez piłkarzy o bierność i tchórzostwo w najważniejszych momentach. Gdyby los chciał, kamery Koszałki zarejestrowałyby rzeczywiste narodziny futbolowej legendy, ale skoro to nie nastąpiło, mogły zarejestrować upadek jednej legendy trenerskiej i złamane nadzieje kilku kandydatów kreowanych już wówczas na legendy.
W zamian oglądamy opowieść o wszystkim po trosze – przyspieszony kurs antropologii i socjologii futbolu z fajnymi zdjęciami, ale bez większego sensu. Nie jest to bowiem film o cielesności sportowca, kulcie wysportowanego ciała czy o codziennym wysiłku, bólu a nawet cierpieniu, choć sceny rehabilitacji Perquisa zaciskającego z bólu ręcznik w zębach, gdy bezlitośni masażyści wyginają jego złamaną jeszcze niedawno rękę, należą do najlepszych fragmentów filmu (a każdy fan futbolu ma wówczas przed oczami kontuzję Wasilewskiego, któremu Witsel dosłownie odrąbał stopę). Nie jest to też film o starzejącym się piłkarzu, dla którego Euro jest ostatnim turniejem i który twierdzi, że nie potrafi robić nic innego. Wasilewski wydaje się stworzony do tej roli, ale reżyserowi nie udaje się tego wykorzystać. Nie jest to niestety film o miejscu Perquisa w kadrze, ani nawet o jego odrzuceniu przez innych, ponieważ nigdy nie widzimy go w grupie – nawet jako postaci z grupy wyłączonej. Nie jest to film o dynamice grupy, jaką była tamta drużyna narodowa, bo jedyne, co dokument być może diagnozuje (świadomie?), to brak drużyny. Nie jest to wreszcie poetycki portret piłkarza lub samej piłki, choć zebrany przez wiele kamer materiał pozwoliłby na zbudowanie takiego portretu. Koszałka nie poszedł jednak śladem duetu Parreno-Gordon i zamiast portretu zaprezentował telenowelę z elementami reality show.
„Będziesz legendą, człowieku”,
reż. Marcin Koszałka. Polska 2013,
w kinach od 15 marca 2013 Film jest źle wyważony, rozwija się w dwóch nierównych, jedynie pozornie naświetlających się historiach zupełnie różnych piłkarzy (lider, pewny siebie i wygadany Wasilewski oraz cichy, wycofany, obcy Perquis). To tak naprawdę zestaw narracyjnych klisz, ich dostarczycielami nie są jednak mówiący o sobie futboliści, lecz reżyser. Wasilewski: wychowany w Nowej Hucie, uratowany przez piłkę przed złem tego świata, urodzony piłkarz, waleczny, nieposkromiony. Perquis: robotnicza rodzina, niedoceniony przez ojca, sam próbuje być dziś lepszym ojcem dla swoich dzieci, nieśmiały, niepewny akceptacji. Nie piłkarzy należy winić za posługiwanie się gotowcami, oni mówią prawdę. Kombinuje reżyser, który nie stara się wyjść poza te klisze, tylko je podmalowuje lub sam aranżuje – włączając do filmu rodzinę Perquisa, skłaniając jego ojca do wyznań, które brzmią niestety jakby pochodziły z „pokoju zwierzeń”.
Kamery Koszałki miały towarzyszyć piłkarzom na każdym kroku, okazuje się jednak, że gdy piłkarze mówią do kamer, nie mają do nich zaufania. O Wasilewskim z filmu Koszałki nie dowiemy się niczego, o Perquisie niewiele poza tym, że to fajny chłopak i rodzinny, mocno przeżywający pretensje niektórych o jego „niepolskość”. Dlaczego Perquis przeżywa? W jaki sposób rozumie te pretensje? – tego film nie odkrywa. Ledwie kilka scen pokazujących relacje pomiędzy piłkarzami – innymi niż główni bohaterowie! – oraz piłkarzami a masażystami to zbyt mało, by dowiedzieć się czegoś o innych członkach ekipy (dość łatwo zaś odczytać ich stereotypowo). Żadna legenda z tego nie powstanie.
„Będziesz legendą, człowieku”, reż. Marcin Koszałka
Film Koszałki nie demaskuje również żadnej dawnej piłkarskiej legendy – być może dlatego, że niektóre nasze futbolowe legendy od dawna chętnie i skutecznie robią to same, nie potrzebując kamer towarzyszących im 24 godziny na dobę. Skupiając się chwilami na postaci ówczesnego prezesa PZPN Grzegorza Laty, reżyser pokazuje twarz, którą kibice piłkarscy już dobrze znają. Po raz kolejny nie pada w tym kontekście poważne pytanie o status piłkarza legendy, o prawdziwe oblicze idola, o bałwochwalczą wiarę kibiców, ciężar tej wiary, wiarę w samego siebie. Dlatego, dumając nad ostatnimi słabymi występami kadry prowadzonej aktualnie (jeszcze?) przez Waldemara Fornalika i poszukując (zapewne głównie w Bundeslidze) śladu cienia nadziei na wyjazd do Brazylii (wszak już niedługo eliminacyjny mecz na Wembley!), wciąż trudno zrozumieć, jak to się dzieje, że to właśnie futbol pozostaje naszym „sportem narodowym”.