Dzikość zmajstrowana
Bob May CC BY-NC-SA 2.0

17 minut czytania

/ Literatura

Dzikość zmajstrowana

Rozmowa z Adamem Robińskim

Moim celem nie było pisanie o Polsce. Ważniejsza była odległość. Chodziło o to, by dziwić się przyrodą w miarę blisko domu. Dostępną niemal od ręki, ale niezauważaną w kraju, który jest tak szczelnie wypełniony przez swoje 38 milionów mieszkańców

Jeszcze 4 minuty czytania

ŁUKASZ ZAREMBA: „Polskie opisy natury. Ile kunsztu włożono w tak beznadziejny rezultat” – prowokował znawca polskiego krajobrazu, krajobrazu nie z czarnym bocianem co prawda, lecz z czarno-białą krową, Witold Gombrowicz.
ADAM ROBIŃSKI
: Nie śmiem z Gombrowiczem polemizować, tylko problem w tym, że wbrew takiemu przeświadczeniu o bogactwie opisów tutejszej przyrody, my, Polacy, jej opisywaniem się niemal w ogóle nie zajmujemy. Owszem, robiliśmy to dawniej z lubością, ale dziś zupełnie nie. Przecież ja się nie uparłem, żeby za przewodników po przeoczonych pejzażach mieć w „Hajstrach” postaci w większości historyczne. Po prostu innych nie znalazłem, jeśli nie liczyć przywianego na Mazowsze Lechosława Herza, który sam mówi o sobie „dinozaur krajoznawstwa”. Pozostałych musiałem wywoływać z ich twórczości. Igor Newerly pięknie pisał o polskiej przyrodzie, twierdził, że do literatury wpłynął w kajaku. Wojciech Giełżyński w ślad za Kapuścińskim ścigał światowe rewolucje, ale znalazł też czas na spisanie szczegółowej aż do bólu biografii rzeki Wisły. Albo taki Jan Woźniczka, górnik z Błędowa, który pół życia spędził po ziemią, a drugie pół na zachwytach nad Pustynią Błędowską. Wspomnienia spisał wyłącznie na potrzeby swojej rodziny, na szczęście jeden egzemplarz trafił do Biblioteki Narodowej. Ale to, że współczesna proza przeniosła się do miast, wcale nie dziwi. Literatura odzwierciedla po prostu to, jak żyjemy, a żyjemy w miastach. Choć taki Andrzej Muszyński mieszka na wsi, więc od jego zdań czuć świeże powietrze.

Tymczasem, kiedy otworzysz byle jaki słownik, okazuje się, że w definicję krajobrazu wpisana jest nierozstrzygalna podwójność: to widok natury lub przedstawienie widoku natury. Marzenie o bezpośredniości lub konieczność budowania reprezentacji.
Dla mnie punktem odniesienia było brytyjskie „nature writing” – gatunek literacki łączący impresyjny opis krajobrazu z wtrętami odautorskimi, często autobiograficznymi. Mówimy o krajobrazie o wiele silniej przekształconym niż ten nadwiślański. Brytyjczycy ładują dziś masę pieniędzy w odtwarzanie naturalnego krajobrazu, choćby terenów podmokłych, ale nie przeszkadza im to pięknie pisać o efektach swojego wielowiekowego paskudzenia. Wielką inspiracją był dla mnie Robert MacFarlane, akademik z Cambridge, który brytyjski krajobraz opisuje w sposób niemal mistyczny, a dzikość odnajduje pomiędzy nitkami autostrad. To pisanie pełne zachwytu i mające budzić zachwyt, ale pozostaje też świadomą pracą nad językiem i z językiem. U niego podpatrzyłem zresztą, że o krajobrazach dobrze opowiada się poprzez związanych z nimi ludzi.

Adam Robiński, Hajstry. Krajobraz bocznych dróg. Czarne, 224 strony, w księgarniach od października 2017Adam Robiński, „Hajstry. Krajobraz bocznych dróg”. Czarne, 224 strony, w księgarniach od października 2017Wspomnianego Gombrowicza w pejzażach malarskich interesowało wyłącznie to, że były świadectwem zobaczenia, „przepuszczenia przez człowieka”. Ale twoi bohaterowie są w przyjaznej relacji z krajobrazem, często ma się wręcz wrażenie, że harmonijnie w niego wnikają, nie podbijają go, nie zdobywają szczytów z narażeniem życia (swojego i innych), to zupełnie inny rodzaj eksplorowania natury.
Tak też było ze mną. Chciałem się zgubić na środku Mazowsza, więc się zgubiłem. Ale przecież czytając rozdział o Pulwach, czytelnik nie drży o to, czy przeżyję. Zero dramatu, raczej reżyserowanie innego, skromniejszego, ale nadal niezwykłego doświadczenia. Jeden z moich wirtualnych przewodników, reżyser Werner Herzog, w tak zwanej „Deklaracji z Minnesoty” – tekście momentami wręcz komediowym – zachęca do poszukiwania doświadczeń ekstatycznych, poetyckich. Więc ja sobie takie doświadczenia sprawiałem sam.

Spośród kilkunastu dostępnych definicji krajobrazu wybierasz tę, która odróżnia krajobraz od niezdobytej, pierwotnej, być może wyłącznie mitycznej dzikości, której nikt nie oglądał, w obraz się zatem zmienić nie mogła. Chodzi zatem raczej o „dzikość” niż dzikość.
To prawdę mówiąc nie moja definicja, ale innego akademika, Amerykanina Johna R. Stilgoe. Za nim przyjąłem, że krajobraz w odróżnieniu od dzikości jest przetworzony przez człowieka. Bardzo dosłownie, przekopany. Z takim krajobrazem mamy na ogół do czynienia. Więc jeśli poszukiwałem dzikości, to po pierwsze ze świadomością, że muszę ją sobie na własne potrzeby wytworzyć. Herz mówi, że przyrodę trzeba wyreżyserować. Tak wytyczał swoje szlaki turystyczne po Mazowszu, dopowiadając do krajobrazu historie. Po drugie – przede wszystkim – krajobrazy, którymi się zajmowałem, stanowią, być może niewidoczny na pierwszy rzut oka, efekt przetworzenia natury przez człowieka. Czasem w stopniu niewielkim, jak Puszcza Karpacka, która miejscami wykazuje cechy lasu naturalnego, innym razem w stopniu ogromnym, jak Wisła, która została niemal w całości uregulowana i dopiero w XX wieku zaczęła dziczeć. Może to być też Pustynia Błędowska, czyli efekt katastrofy ekologicznej z czasów średniowiecza. To człowiek stworzył tę pustynię, wycinając na potęgę lasy pod hutnictwo. Potem jeszcze wypasał na zrębach zwierzęta, utrwalając efekt tej wycinki. To w ogóle wielopoziomowa historia. Bo jeśli pustynia zaczyna zarastać, a człowiek wydaje miliony złotych na karczowanie roślinności, to przecież mówimy o utrwalaniu skutków wspomnianej katastrofy ekologicznej. Z drugiej strony takie ruchy nie dziwią, bo turyści chcą pustyni, a nie nudnej sośniny. Jak to ugryźć?

Zamiast poszukiwania dzikich źródeł Amazonki i niezdobytych szczytów Himalajów, podróże kolejką pod Warszawę. Zamiast heroicznych wyczynów, mozolne, uważne wytyczanie trasy, nadawanie nazw, rekonesans. Zamiast zdobywania, rzucanie dyskretnego spojrzenia. Ale oprócz gatunku opisów egzotycznych wędrówek, twoje krajobrazy mają jeszcze innego antagonistę – lokalny krajobraz dominujący.
Stanisław Łubieński powiedział niedawno, że „Hajstry” to książka analogowa. Coś w tym może być. Ale pytał mnie też o to, co mnie tak denerwuje we współczesności, że szukam tego, co minione. To chyba nie tak. Ja nie szukałem przeszłości, nie poszukuję tego, co odeszło, nie śnię o nieodkrytych krainach. Ja się po prostu chciałem pozachwycać, a miasto, w którym się wychowałem i mieszkam na co dzień, ani trochę mnie nie zachwyca. Łubieński potrafi w piękny sposób łowić zachwyty między blokami, ja nie mam takiej potrzeby. Radziecka badaczka Natalia Daniłowa kazała szukać egzotyki w tym, czego nie masz w pobliżu swojego domu. Więc moje przemieszczanie się dotyczy przede wszystkim przestrzeni, czas jest drugorzędny.

Ponadto, wbrew twojemu cytatowi z Gombrowicza, moim celem nie było, przynajmniej w pierwszym rzędzie, pisanie o Polsce. Ważniejsza była odległość. Chodziło o to, by dziwić się przyrodą w miarę blisko domu. Dostępną niemal od ręki, ale niezauważaną w kraju, który wydaje się szczelnie wypełniony przez swoje 38 milionów mieszkańców.

Ale nie tylko miejski krajobraz opuściłeś. Nie ma u ciebie ani sielskiego dworku, ani pracującego czy wypoczywającego chłopa. Nie ma typowych obrazów patriotycznych, może poza borami, ale nie ma w nich powstańców.
Bo ja w krajobrazie szukam przede wszystkim pustki. Znowu będzie o Herzogu – u niego Ziemia często gra inne planety. To niesamowite – facet jest tak pewny siebie, że reżyseruje nie tylko aktorów, ale i całą planetę! Więc ja – żeby zakończyć już wątek reżyserowania przyrody – wziąłem się za bary choćby z pogodą. Na Pulwy jeździłem parokrotnie. Nie przyjąłem tego, co jest, czekałem aż się krajobraz dostosuje do moich oczekiwań, w tym mieściły się nie tylko barwy, ale i brak człowieka, pustka. Oczywiście głównie chodziło o śnieg. Z tym śniegiem jest zresztą ostatnio coraz więcej problemów, co jest kolejnym przejawem naszego majstrowania przy krajobrazie, choć nie tak dosłownym.

Adam Robiński

ur. 1982, dziennikarz, debiutował w „Życiu Warszawy”, związany m.in. z „Rzeczpospolitą” i „National Geographic Polska”, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Finalista Nagrody im. Barbary N. Łopieńskiej za najlepszy wywiad prasowy. „Hajstry” to jego debiut książkowy.

Odwołujesz się jednak do krajoznawstwa, a to jednoznacznie kojarzy się narodowo. Jerzy Smoleński, „Krajobraz Polski”, 1912, znajdziemy tam nakaz: „Znaj historię krajobrazu swojego”. A tu Polska jako pustka?
Na pierwszy rzut oka szukanie pustki w Polsce nie ma najmniejszego sensu. Weźmy Wisłę, uregulowaną rzekę przepływającą przez dwumilionowe miasto. To konkretna liczba, budzi podziw i mocno zniechęca, jeśli chcesz być w krajobrazie sam. Ale potem ładujesz się do tego kajaka, mijasz Most Północny i okazuje się, że przez cały dzień widzisz na rzece jeszcze tylko jeden kajak. Zdajesz sobie sprawę, że za wałem przeciwpowodziowym tętni życie, że wszędzie rosną tuje, a chodniki to morze kostki bauma, ale jeśli świadomie nałożysz sobie klapki na oczy i skupisz się tylko na ogromie wody, która cię niesie, to powinno wystarczyć. Masz jakąś dzikość. Samo krajoznawstwo wywodzi się oczywiście z innych czasów. Cel pedagogiczny splatał się z patriotycznym. Moje uniesienia związane z krajobrazem nie są patriotyczne, bo nie dotyczą wspólnoty, tylko natury. Choć nie ukrywam, że fajnie by było, gdyby dzisiejsza turystyka intensywniej czerpała z doświadczeń krajoznawstwa. Może wreszcie przestalibyśmy wyrzucać śmieci do lasu?

Zresztą przychodzi na myśl inna definicja krajobrazu: w krajobrazie się nie mieszka, krajobraz to inny, niecodzienny typ doświadczenia. Właśnie o to doświadczenie chciałem cię spytać, sztucznie wytwarzane: eskapizm czy jakaś dyskretna polityczność?
Domyślam się, że nie chodzi ci o polityczne „spacerowanie”… Ale poruszanie się pieszo jest dziś działalnością wywrotową. Tak twierdził nieżyjący już pisarz Roger Deakin, kolejny z moich bohaterów. Piesze wędrówki czy pływanie wpław jako robienie rzeczy wbrew obowiązującej normie i przyzwyczajeniom. Rzeczy, które nie mają etykiety, które trudno nazwać, zaszufladkować, dookreślić, sprzedać. Nawet jeśli trzeba włożyć w nie trochę przymusu i sztucznie coś próbować sobie z głowy wymazać. Choćby świadomość współistnienia 38 milionów ludzi poruszających się tymi samymi drogami co ty.

Z jednej strony „wędrówkę” uniwersalizujesz, wręcz sprowadzasz na poziom praktyki właściwej gatunkowi ludzkiemu. To ucieczka choćby od komentowania tak konkretnych i trudnych podróży, jak to, co Europa pokrętnie określa dziś jako „kryzys migracyjny”. Z drugiej strony jednak w planie współczesnym wyjątkowość twoich wędrówek nie ogranicza się do zmiany środka transportu z mechanicznego na mięśnie. Ta zmiana ma swoje konsekwencje dla całej pozycji człowieka w przestrzeni.
Tu właśnie działa być może metafora analogowości. Analogowe jest na przykład podawanie nie obiektywnych wskaźników odległości na mapach, ale – jak na szlakach turystycznych – czasu ich przejścia. To jest perspektywa praktykowania przestrzeni, perspektywa pieszego. Informacja o stu kilometrach odległości jest mniej ważna niż to, że dorosły przejdzie ten dystans w trzy dni. A już w przypadku rzeki kilometraż nic nie znaczy, rzeka różnie traktuje swoich pasażerów w zależności od poziomu wody, pogody, pory roku czy nawet miejsca w nurcie.

Zmiana perspektywy z wertykalnej na horyzontalną to odcięcie się, może wręcz nieco sztuczne, od przeświadczenia o panowaniu nad przestrzenią.
Dlatego we wstępie do książki wspominam pierwsze załogowe loty balonem. To był szok. Kiedy ludzkość pierwszy raz zobaczyła świat z lotu ptaka, nie była w stanie już tego widoku zapomnieć. Starałem się – świadomy sztuczności tego działania – odtwarzać perspektywę sprzed czasów balonu. Nie widzieć, co będzie dalej, nie pamiętać o Wiśle jako wielkiej literze „S” wpisanej w mapę Polski. Otwierać na nieustanne przesuwanie horyzontu. To oczywiście desperacja i wielka naiwność – patrzeć na Polskę jako krajobraz niezbadany. Jestem fanatykiem map, szczególnie takich, które służą do podążania czyimś tropem, a nie umożliwiają ogarnięcie pełnego widoku. No i takich, które są dopiero w procesie wytwarzania, zanim staną się gotowym i rzekomo oczywistym i obiektywnym uchwyceniem terenu. Weźmy Góry Izerskie – być jako pierwszy w danym miejscu, wytyczać dróżki przez doliny, nadawać nazwy własne. Przecież nadawanie tych nazw jest równoznaczne z poznawaniem, z oswajaniem. Zamurowało mnie, kiedy uświadomiłem sobie, że mamy w  Polsce jeziora, powstałe kilka dekad temu sporej wielkości zbiorniki wodne, które wciąż nie doczekały się tego oswojenia. Patrzę na współczesną mapę okolic Łęknicy, a tam jeziora, które nie mają nazw!

Trochę też takie zadanie stawiasz literaturze. Pokazać – zachwycić, nazwać – wytłumaczyć, zrozumieć – może nie tyle ocalać, co doceniać. Widzenie, nazwanie, inne praktykowanie, to chyba taki ciąg.
Literatura ma moim zdaniem inne zadania niż zajęcie, które uprawiam na co dzień – dziennikarstwo, które musi być aktualne, musi reagować, ale też trzymać się sztywnych reguł. Oczekuję od literatury pozytywnego przekazu, wskazówek na temat poszukiwania nowych wrażeń. Pewnej dozy szaleństwa, poetyckich uniesień. Miłością do przyrody zaraziłem się właśnie dzięki literaturze. Pychą byłoby sądzić, że i moje pisanie ma budzić czyjś podziw względem natury, ale takie pisanie może mieć praktyczne konsekwencje. Sztandarowy przykład to John Muir, uważany za ojca amerykańskich parków narodowych. Facet tak długo pisał o pięknie gór Sierra Nevada, że w końcu o wspólną wycieczkę poprosił go najważniejszy turysta Stanów Zjednoczonych – Theodore Roosevelt. Po trzech dniach wspólnego biwakowania pod gołym niebem prezydent uznał, że to miejsce zasługuje na federalną ochronę. No i mamy Park Narodowy Yosemite.

Ale racja, język bywa warunkiem widzenia. Dużo łatwiej ściąć drzewo, jeśli nazywasz je po prostu drzewem i nie potrafisz wskazać jego miejsca w większym systemie. Im bliższy stosunek do składowych krajobrazu, tym bardziej precyzyjne nazewnictwo. Dla mnie, mieszczucha, rzeczownik „pastwisko” jest wystarczająco pojemny znaczeniowo. Tymczasem mazowiecki chłop jeszcze kilka dekad temu na to zwykłe pastwisko miał parę nazw (podaję za niejakim Józefem Kaczmarkiem). Nieogrodzona, niekoszona łąka, na której prowadzono wypas, to smug. Łorta to takie samo pastwisko, ale wygrodzone żerdziami. Popław to pastwisko, na którym dokonuje się pierwszego ukosu siana. Wypust to pastwisko, na którym zwierzęta odpoczywają po porannym nakarmieniu. Biel – łąka, której nie wolno deptać ani też prowadzić na nią bydła, bo służy tylko do uprawy trawy nasiennej. Dalej – bielnik jako wydzielona część pastwiska, na której bieli się i suszy płótno utkane w zimie. I może jeszcze wygon – to szeroka droga, którą wypędza się bydło ze wsi. Więc nie tylko te nazwy są spoza mojego słownika, ale także czynności, które się z nimi wiążą.

Hajstry, pulwy, łyko – rekonstruujesz kod krajobrazu.
Uwielbiam powoływać się na „Ziemię berneńską” Jerzego Stempowskiego z 1954 roku, świetny literacko tekst, szkoda, że poświęcony Szwajcarii, a nie Polsce. Stempowski opisuje w nim m.in. różne gatunki drzew, trochę etnograficznie. Sadzone w miejscach szubienic lipy mają wymazać grzechy tych, którzy skazywali na śmierć. Albo pasterskie dęby. Gdy dąb rośnie w lesie, jest strzelisty, ale na otwartej przestrzeni rozłazi się na boki. W cieniu jego gałęzi schroni się nie tylko pasterz, ale i całe jego stado. Czy wiedząc o takim znaczeniu drzewa, nie zawahasz się, dzwoniąc po pilarza? Nawet jeśli ów dąb w upierdliwy sposób utrudnia ci gospodarzenie polem?

A czy teraz dostrzegasz jakieś wtórne dziczenie krajobrazów Polski?
To pewnie będzie widać za jakiś czas, potrzebny jest dystans, odleglejsza perspektywa czasowa, bo przyroda unaturalnia się dyskretnie. Oczywiście żyjemy teraz sporem o puszczę, procesem bardzo dosłownej ingerencji w naturalny krajobraz. Dziczenie postępuje choćby w Bieszczadach – śladem po dawnych wsiach są zdziczałe sady, resztki przydomowych pasiek. Widzisz rzędy zdziczałych jabłonek i wiesz, że tu mieszkał człowiek, a przejęła to natura. Idąc przez Puszczę Kampinoską, potykasz się o cegły – ludzie wynieśli się z tamtejszych wsi w latach 80. minionego wieku. To oczywiście jeszcze czytelny zapis różnych wędrówek historycznych – wojennych, przymusowych, dobrowolnych, zapis awansów. Przyroda jako archiwum. Gotowa historia do wplecenia w jej opis.

Cykl tekstów powstaje we współpracy z Krakowskim Biurem Festiwalowym, organizatorem Nagrody Conrada za debiut literacki, przyznawanej w ramach programu Kraków Miasto Literatury UNESCO.

Nagroda Conrada


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.