Oliver Stone:  Ugrzeczniony publicysta

Oliver Stone:
Ugrzeczniony publicysta

Błażej Hrapkowicz

„Wall Street: Pieniądz nie śpi” jest filmem poprawnym, nieznacznie przewyższającym ostatnie wpadki Stone’a. Mimo to, stanowi również kolejny symptom kryzysu reżysera

Jeszcze 3 minuty czytania


Na jednym z koncertów – w ramach antraktu między piosenkami – Bruce Springsteen podzielił się z publicznością osobistym doświadczeniem. Kiedy w latach 60. ogłoszono nabór do amerykańskiej armii, która walczyła na drugim końcu świata z Wietkongem, artysta z premedytacją głodził się przed wizytą w komisji poborowej, aby oblać testy fizyczne. Udało się. Jakiś czas później sąsiedzi Springsteena, mieszkającego jeszcze wówczas z rodzicami, otrzymali hiobowe wieści – ich syn zginął w Wietnamie. Ojciec autora „Born to Run” – z początku niezadowolony z fortelu syna – wymamrotał: „dobrze, że oblałeś te testy”.

„Wall Street: Pieniądz nie śpi”, reż. Oliver Stone.
USA 2010, w kinach od 24 września 2010
Nastoletni Springsteen nie czuł żołnierskiego powołania. Co innego Oliver Stone – starszy o trzy lata od muzyka, jako młodzieniec dał się uwieść państwowej propagandzie, która przekonywała, że patriotyzm oznacza zabijanie na drugiej półkuli, zwalczanie komunistycznej zarazy, czyli w istocie budowę i umacnianie imperialnego statusu Stanów Zjednoczonych. Stone nie skończył jak potomek sąsiadów Springsteena. Przeżył, ale „wietnamskie ukąszenie” wpłynęło nań nieodwołalnie. To jeden z tych twórców (obok np. Miloša Formana), do których filmografii klucz biograficzny pasuje jak ulał.

Rozgoryczony i zdewastowany epizodem wojennym, który – zamiast poczucia wypełnionego obowiązku – przyniósł mu obrazy okrucieństwa, szaleństwa i bestialstwa, Stone poważną karierę filmowca rozpoczął w latach 80. Okres rozkwitu neoliberalnej ideologii Ronalda Reagana i jego popleczników – sprzymierzonej z niezachwianą propagandą patriotyzmu – odcisnął piętno na twórczości scenarzysty „Midnight Express”. Hegemonia tandemu wolny rynek-nacjonalizm skierowała młodego scenarzystę i reżysera na drogę kina politycznego, krytycznego wobec dominujących paradygmatów. Stone – podobnie zresztą jak Springsteen, którego gorzkie i bezlitosne dla establishmentu „Born in the USA” ludzie Reagana błędnie odczytali jako hymn patriotyczny – jawił się w raczej optymistycznie i jarmarcznie usposobionej popkulturze amerykańskiej lat 80. jako wyspa zajadłego radykalizmu.

Kino Stone’a jest jednak polityczne głównie w sensie publicystycznym – operuje ostrym językiem, jaskrawymi kontrastami, częściej sloganami niż kategoriami. Twórca „Urodzonego 4 lipca” uprawia sztukę perswazyjną, dobierając środki wyrazu tak, aby przedstawić swoje teorie i poglądy w przyswajalnym ciągu, zgrabnie omijającym pułapki, które zastawiają sceptycyzm i logika. Choć trzeba przyznać, że z tą ostatnią w swoich najlepszych filmach rzadko bywał na bakier. „Pluton” to sztandarowa pozycja kina wojennego, które walkę zbrojną pokazuje przekonująco jako koszmarną, zwyrodniałą, deprawującą batalię o przetrwanie ciała i duszy; „The Doors” ukazuje kult wokół Jima Morrisona jako ciemną stronę kontrkultury; „JFK” wychodzi od wielu wątpliwości, jakie wiążą się z zabójstwem Johna F. Kennedy’ego, by w brawurowo zmontowanym łańcuchu przyczynowo-skutkowym wyłożyć tezę o zamachu Kubańczyków i amerykańskiej prawicy; „Wall Street” opowiada przyczynach kryzysu finansowego lat 80., a Gordon Gekko to odpowiednik Ivana Boesky’ego – aferzysty i finansjera, którego przestępstwa podważyły społeczne zaufanie do elity biznesowej.

Ma rację Jakub Majmurek, kiedy w swoim tekście o „Egoistach” Mariusza Trelińskiego (ukazał się on w zbiorze „Kino polskie 1989-2009. Historia krytyczna”) wspomina kontekstowo, że „Wall Street” to film „dobrodusznie newdealowy, krytykujący kapitalizm równie radykalnie, jak Chata wuja Toma radykalnie krytykowała niewolnictwo.” Stone skupia się na postaci Gekko, notabene zagranej z wielką klasą przez Michaela Douglasa, przeciwstawia mu figurę dobrego biznesmena, zachęcając do interpretacji w duchu odpowiedzi Kościoła na afery pedofilskie – oto czarna owca, niegodziwiec, który wykorzystał system, sam w sobie zdrowy i sprawny, do podłych celów. Polityczność Stone’a nigdy nie oznaczała krytyki systemowej, analizy mechanizmów kapitalizmu, jego globalnego oddziaływania jako  Wallersteinowskiego „sytemu-świata”. Nie powinno więc dziwić, że po premierze „Wall Street” do reżysera zgłaszali się podekscytowani adepci neoliberalnej ekonomii, dla których film okazał się potwierdzeniem wyboru odpowiedniej drogi kariery.

Najwybitniejsze osiągnięcia Stone’a zawierały jednak pewną dozę krytycyzmu, wzbudzały kontrowersje, stanowiły próbę spojrzenia na ogniska politycznych konfliktów z niepopularnej perspektywy. Tę właściwość zachowały dziś tylko jego dokumenty („Dowódca” o Fidelu Castro; „South of the Border”, czyli podróż po krajach Ameryki Południowej, mająca udowodnić, że medialny wizerunek zachodzących tam procesów jest kłamliwy). W kinie fabularnym Stone nie wsadził kija w mrowisko opinii publicznej od 1994 roku, kiedy to wyreżyserował „Urodzonych morderców” – quasi-telewizyjny metaspektakl przemocy, zwracający ostrze krytyki przeciw karmiącym społeczeństwo krwawą łaźnią mediom.

W 1997 roku powstała „Droga przez piekło”, dwa lata później „Męska gra” – wycieczki Stone’a w rejony kina gatunkowego, którego reguł reżyser nie przepisał, lecz gładko się w nie wpisał, kręcąc filmy w miarę udane, ale pozbawione ikry. Prawdziwy kryzys nadszedł jednak w 2004 roku. Co prawda wysokobudżetowy, monumentalny „Aleksander” miał być według niektórych alegorią polityki międzynarodowej George’a W. Busha, ale film zapamiętano jako epicką porażkę. Dramaturgicznie niezborna, ociekająca patosem papka (skompilowana z potocznej wiedzy o Aleksandrze Macedońskim oraz fragmentów kilku źródeł, m.in. „Żywotów sławnych meżów” Plutarcha) kończyła się śmiercią Aleksandra Wielkiego zestawioną z celebracją flagi. Jakby nacjonalistyczny, imperialny patriotyzm, z którym Stone wojował, zaszył się głęboko w podświadomości reżysera i nagle niepostrzeżenie – także dla samego twórcy – wypłynął.

Taką interpretację wydaje się potwierdzać nakręcone dwa lata później „World Trade Center”. Na fali wzmożonego poczucia wspólnoty po tragicznym 11 września autor „Salwadoru” zrobił religijno-patriotyczną agitkę, w której neoficka doprawdy wiara w reprezentację kazała mu pokazać Chrystusa objawiającego się uwięzionym pod gruzami ratownikom. Tego typu obrazy z porządku sakralnego kiczu (bo przecież nie porządku ikonicznego) zepsuły wrażenie po znakomitym początku filmu, na który złożyły się obrazki budzącego się do życia o poranku Nowego Jorku, przerwane wybuchem niewyobrażalnego chaosu po uderzeniu samolotów w wieżowce WTC. Wielbicieli dawnego, nawet jeśli tylko pozornie „lewackiego” Stone’a musiała rozczarować też biografia Busha – „W.” Były prezydent USA jest w tej rubasznej, bulwarowej satyrze naiwnym, wiejskim głupkiem, który intencje miał dobre, ale jego cyniczni współpracownicy wybrukowali nimi piekło dla Ameryki. Stone z okresu „JFK” i „Nixona” na takie rozgrzeszenie republikańskiego przywódcy raczej by sobie nie pozwolił.

Dla artysty, którego styl funkcjonuje w symbiozie z ideologiczną kontrowersją, złagodzenie politycznej wymowy dzieł może przynieść opłakane skutki. Flirtując z ideologią, wobec której niegdyś się określał, Stone przestał zaskakiwać. Jego najwyżej cenione filmy imponowały drapieżnością i dyscypliną formalną (obrazujący chaos, ale bynajmniej nie chaotyczni „Urodzeni mordercy”) , piekielnie biegłym, czasem wręcz kuglarskim montażem (w „JFK” czerpiącym z idei montażu intelektualnego Eisensteina), rewelacyjnym prowadzeniem aktorów (porywająca półgodzinna mowa sądowa Kevina Costnera w tymże „JFK”). Goszcząca właśnie na ekranach kin kontynuacja „Wall Street” – reakcja Stone’a na niedawny krach finansowy – była szansą na zbawienny powrót do niepokornej publicystyki. Ciepło przyjęty w Cannes film to jednak modelowy przeciętniak, zwizualizowany artykuł prasowy, lekko ironiczna bajeczka bez większego rezonansu.

W „Wall Street: Pieniądz nie śpi” ponownie widzimy dobrego biznesmena i złego biznesmena. Ten drugi, grany przez Josha Brolina, niszczy i doprowadza do samobójstwa pierwszego (Frank Langella), który jest mentorem głównego bohatera – młodego maklera (Shia LaBeouf), idealisty usiłującego inwestować pieniądze w rozwój alternatywnych źródeł energii. Tymczasem Gekko (wyraźnie uradowany powrotem do postaci Douglas) wychodzi z więzienia po drakońskim wyroku, rewiduje swoje dawne poglądy (chciwość jednak nie jest aż tak dobra), promuje książkę i wieszczy – słusznie, oczywiście – kryzys ekonomiczny. Młody makler ma zostać niedługo jego zięciem, próbuje więc skłonić Gekko do pomocy w zemście na złym biznesmenie, w zamian stając się architektem pojednania teścia z córką (Carey Mulligan) – żeby było ciekawiej, prowadzącą lewicowy portal internetowy. Interakcje między bohaterami Stone przedstawia za pomocą irytującej kliszy, parachrześcijańskich mądrości o winie i odkupieniu, które wiodą wprost ku absolucji, nie zostawiając miejsca na refleksję etyczną. Bez niej zaś trudno mówić o bogatych w dramatyczny potencjał postaciach ani wyzwaniu dla widza.

O kapitalizmie natomiast dowiadujemy się z sequelu „Wall Street” tylko tyle, że – jak każdy system – ewoluuje. Stone powiela kalki, niemal cytuje przyczyny kryzysu za nagłówkami prasowymi (brak nadzoru nad systemem bankowym, bańki spekulacyjne, spirala kredytowa, życie na wiecznym długu), po raz kolejny nawet nie starając się zajrzeć pod podszewkę neoliberalnego kapitalizmu (nie pojawia się nawet fundamentalne pytanie: czy chciwość nie jest przypadkiem wpisana w system?). Bohater Langelli jest w filmie konserwatywnym fantazmatem, przedstawicielem rzekomo utraconego, uczciwego kapitalizmu, zniszczonego przez jego nową, wynaturzoną, zdegenerowaną wersję. Nadzieją zdaniem Stone’a są idealiści pokroju młodego maklera i jego narzeczonej, którzy wykorzystują system i możliwości techniczne (internet) do szczytnych celów, nie zaś reforma samego systemu bądź rewolucja. W przypadku twórcy, który uważa się za jednego z najważniejszych krytyków kapitalizmu w USA, niepoważna wydaje się redukcja lewicowego światopoglądu – będącego w osobach Naomi Klein czy Slavoja Žižka najpoważniejszym antagonistą neoliberalizmu – do, jakkolwiek pożytecznej, działalności niszowego portalu. Wszędobylska metafora bańki przypomina, że kolejny krach to zapewne kwestia czasu, ale pozytywnego projektu politycznego czy choćby rzetelnej analizy intelektualnej w filmie nie odnajdziemy.

W stosunku do „Aleksandra”, „World Trade Center” i „W.” najnowszy film Stone’a wyróżnia się lepszą realizacją, opartą na kilku nośnych pomysłach. Dynamika jak z kreskówki, typowy dla Stone’a karkołomny montaż i zabiegi przyspieszania obrazu czytelnie pokazują symultaniczność współczesnych procesów ekonomiczno-politycznych; w dialogach słychać kapitalistyczną nowomowę, służącą rzecznikom neoliberalizmu do budowy wizerunku ekonomii jako aideologicznej, nieprzejrzystej strażniczki dobrobytu, która jest tak skomplikowana, że aby uniknąć nieszczęścia, trzeba ją zostawić grupce ekspertów. Inaczej niż w „JFK” – bodaj najwybitniejszym filmie Stone’a – te rozwiązania nie nasuwają jednak żadnych głębszych wniosków, nie stymulują intelektualnie ani emocjonalnie, bo są preinterpretowane przez autora: wiadomo a priori, do czego odsyłają.

„Wall Street: Pieniądz nie śpi” jest filmem poprawnym, nieznacznie przewyższającym ostatnie wpadki Stone’a. Mimo to stanowi również kolejny symptom kryzysu reżysera. O ile Stone zawsze był niczym więcej jak politycznym publicystą – czupurnym, kontrowersyjnym nicponiem, który obnażał mity, patologie i kłamstwa w przestrzeni publicznej – o tyle forma tej publicystyki miała pazur i polot, dowodząc reżyserskiej klasy. Dziś kamera-pióro twórcy „Salwadoru” mocno się stępiła. Publicystyka Stone’a jest przylizana i ugrzeczniona, choć czasem udaje nonkonformizm. Czy zmieni to przygotowywany przez reżysera 10-odcinkowy cykl telewizyjny „Secret History of America” – proponujący podobno inne, oczywiście kontrowersyjne, spojrzenie na historię XX wieku?

Na jednym z koncertów – w ramach antraktu między piosenkami – Bruce Springsteen podzielił się z publicznością osobistym doświadczeniem. Kiedy w latach 60. ogłoszono nabór do amerykańskiej armii, która walczyła na drugim końcu świata z Wietkongem, artysta z premedytacją głodził się przed wizytą w komisji poborowej, aby oblać testy fizyczne. Udało się. Jakiś czas później sąsiedzi Springsteena, mieszkającego jeszcze wówczas z rodzicami, otrzymali hiobowe wieści – ich syn zginął w Wietnamie. Ojciec autora „Born to Run” – z początku niezadowolony z fortelu syna – wymamrotał: „dobrze, że oblałeś te testy”.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.