„Dziady” w dziadocenie
fot. Bartek Barczyk

10 minut czytania

/ Teatr

„Dziady” w dziadocenie

Iwona Kurz

Teatr, który w 2021 roku rozpoznaje, że są dwie Polski, może jest teatrem narodowym („o naród zatroskanym”), ale nie jest teatrem proponującym myśl, która pozwala wydźwignąć się poza tę diagnozę

Jeszcze 3 minuty czytania

Najważniejsze, jak się zdaje, intencjonalne sensy swojego spektaklu Maja Kleczewska wykłada w jednym z pierwszych obrazów przedstawienia – odtworzeniu recytacji fragmentów „Dziadów” przez Marię Janion. Wezwanie: „Ludzie! Każdy z was mógłby, samotny, więziony, myślą i wiarą zwalać i podźwigać trony”, zostaje skontrowane odwołaniem do marzenia sennego, tworzącego ramę dla całego spektaklu. Zanim zatem myśl cokolwiek podźwignie, musi się wydobyć z koszmaru, jakim jest dziś Polska.

Gromadę tworzą all usual suspects: powstańcy, kibole i potomkowie wyklętych w tiszertach z orłami lub wilkami, z szalikami wysoko uniesionymi w górę, „niewolnicy Maryi”, starsza pani, tipsiary, gej na szpilkach, Miss Polonia, aktywistka Strajku Kobiet i kilku smutnych chasydów wziętych z bardzo starej już bajki, trochę jednak z tyłu lub na boku. Wszystkie orły są spore i występują w dużej ilości, również pod sutannami, a towarzyszą im chorągwie, ryngrafy i skrzydła husarskie oraz inne niezbędne rekwizyty tożsamościowe. Wszyscy bardzo krzyczą. I niemal wszyscy piją wódkę; ksiądz Piotr, zgodnie z literą dramatu, pod przymusem.

Jednak wbrew tekstowi tutaj ludu się nie idealizuje. Lud jest podzielony, a jeśli w czymś się jednoczy, to w nienawiści do siebie nawzajem (kibole vs. geje, oczywiście) oraz wspólnej nienawiści do elit, jeśli tak zrozumieć zgodne skopanie przez wszystkich Pana pod flagą biało-czerwoną. Guślarz jest zrównany z Senatorem oraz jedną z figur księżowskich (zagadka: współczesny hierarcha odprawiający egzorcyzmy przy ołtarzu Wita Stwosza?) jako mężczyzna trzymający władzę, co podkreśla refren „czego duszyczce potrzeba”. Ten ludowy dysponent władzy nie może przecież spełnić żadnych próśb czyśćcowych duszyczek, a nawet nie zamierza, podobnie jak Senator pytający z paternalistyczno-ironiczną grzecznością: „Czego paniom potrzeba?”. I nie słucha, rzecz jasna.

Dziady, reż. Maja Kleczewska, dramaturgia: Łukasz Chotkowski. Teatr im. Juliusza Słowackiego w Krakowie, premiera: 19 listopada 2021„Dziady”, reż. Maja Kleczewska, dramaturgia Łukasz Chotkowski. Teatr im. Juliusza Słowackiego w Krakowie, premiera 19 listopada 2021To „panie” są tutaj więźniarkami, aktywistkami skazanymi za działalność, „za zemstę na wrogach z Bogiem i choćby mimo Boga”. Kobietą jest także Konrad (Dominika Bednarczyk). Występuje raczej w roli obserwatorki niż kreatorki myśli, choć podmiana płci z dużą siłą wydobywa rozrodcze metafory związane z twórczością pisarską wpisane w tekst, zwłaszcza w Improwizację. Błąka się, o kulach, pozbawiona mocy sprawczej, bezradna i cierpiąca, jak sama poetka – reżyserka.

Podmiany i zmiany sensów, poszatkowanie tekstu i nadpisanie go w wielu miejscach, przekreślenie pewnych wątków i wrzucenie nowych, wziętych z naszej doraźnej biedarzeczywistości – pedofilii w Kościele, Strajku Kobiet, sporu z Unią – przerysowana symbolika narodowa i religijna, to zabiegi mocne i czasem tak dosłowne, że przeradzają się we własną karykaturę (w estetyce bliskiej Jana Klaty), ale dają obraz wyrazisty i radykalny w swojej estetyce. Kakofonia wizualna pozostaje w jednym rytmie z muzyką, najmocniej w scenie „rozstrzelania” dźwiękowego hymnu Unii Europejskiej.

Tak rozumiana krytyczna strategia drażnienia małp w klatce okazała się skuteczna i w chwilę po premierze słynna kuratorka oświaty zgodnie z dobrą tradycją, by odrzucić to, czego się nie zna, uznała, że „spektakl ten zawiera interpretacje nieadekwatne i szkodliwe dla dzieci i uczniów”. W zaklętym kole autoimitacji i analogii (ciągle „Dziady”, ciągle 1968) stawką naparzanki jest – oczywiście – młodzież. Ta, co ją wożą kibitki na Sybir w dramacie Mickiewicza, mniej niż ta, która rzekomo sama chciałaby się wywieźć na Zachód, jak zmieniają słowa poety Maja Kleczewska i dramaturg Łukasz Chotkowski, by wyrazić dzisiejsze lęki prawicowo-kościółkowe.

Profesor Andrzej Nowak też jest „murem za «Dziadami»! Tymi, które napisał Mickiewicz”, i nawołuje: „Brońmy się przed duchowym samobójstwem”. Głos zabrał nawet sam minister kultury, wyrażając niepokój z powodu „przekraczania granic akceptowalnej kontrowersji” i jednocześnie nazywając wszelkie porównania do roku 1968 i „Dziadów” Dejmka za nieodpowiedzialne, infantylne i „po prostu głupie”. „Ludzie, którzy porównania takie czynią, są ludźmi, którzy nie rozumieją polskiej historii ani kultury, a przede wszystkim nie rozumieją tego, że żyjemy w wolnym, demokratycznym społeczeństwie, a kiedyś żyliśmy w dyktaturze, więc tutaj wszelkie konteksty porównawcze są po prostu głupie”.

Pomijam to, że badacz społeczeństwa z pierwszego zawodu nie rozumie społecznego mechanizmu poznawczego opartego na analogii. Rozumiem też, że nie podziela opinii, że w Polsce co najmniej od rocznicowego 2018 roku trwa rekonstrukcja polityczno-społeczna roku 1968 (oczywiście, z innymi aktorami i w nowych dekoracjach). Być może społeczeństwo jest demokratyczne (?), ale władza, która chciałaby wyznaczać „granice akceptowalnej kontrowersji” i która „zdecydowanie odradza” określone praktyki, już taka nie jest, nawet jeśli różni się od władzy, która zakazuje samego spektaklu.

fot. Bartek Barczyk fot. Bartek Barczyk fot. Bartek Barczyk
fot. Bartek Barczyk

Przywołuję wypowiedzi urzędników i polityków, a nie krytyków teatralnych, ponieważ podkreślają one rangę wydarzenia teatralnego jako wykraczającego poza granice sceny, w przestrzeń publiczną, kiedy sedno sporu mniej dotyczy estetyki (staje się ona jedynie argumentem), bardziej polityki. Zrodziły się oto „Dziady” wyklęte – jak w tytule wywiadu z reżyserką obwieszcza „Gazeta Wyborcza”. Kłopot jednak kryje się w samym tym określeniu, ponieważ przywołuje ono dokładnie to imaginarium, z którym chciałoby się wreszcie skończyć.

Tak, sceniczne dzieło Kleczewskiej i Chotkowskiego to nie są „Dziady”, które napisał Mickiewicz – ale też te, których broni prawica, nie są jego. Nie chodzi nawet o ich wymowę polityczną i spór o to, czyj jest poeta. Barbara Nowak broni tożsamości narodu „ugruntowanego na fundamencie tradycji cywilizacji łacińskiej” w kontekście utworu, który wydobywa przedchrześcijańskie źródła kultury polskiej i którego autor miał mało przyjazny stosunek do Kościoła instytucjonalnego. Ale sama formuła dzieła, złożonego z heterogenicznych części i niekoniecznie scenicznych rozwiązań, zmusza do adaptacji. Jest coś niepokojącego w tym, że dwieście lat po debiucie literackim dramat ciągle zachęca do nadawania mu aktualnych politycznie sensów. Jednocześnie właśnie ta tradycja, ciągłego adaptowania tego tekstu do współczesnych warunków, legitymizuje pracę Mai Kleczewskiej z Łukaszem Chotkowskim jako kontynuację długiej tradycji politycznego przepisywania „Dziadów” na diagnozę i panoramę współczesnego społeczeństwa polskiego. W tej roli występuje też często „Wesele”, ale można je w istocie uznać za późne wnuczę „Dziadów”. Utarło się, by sięgać po te dzieła, gdy „larum grają” (poprzednia próba reżyserki z tym dramatem, z 2011 roku w Teatrze im. Kochanowskiego w Opolu, wpisywała się w dyskusję posmoleńską).

Jesteśmy w złoto-aksamitnej bombonierze Teatru im. Słowackiego, z jego malowaną kurtyną, z całym wnętrzem odbijającym się w odblaskowej podłodze. Krzesła zostały po części usunięte i ustawione wokół niej; tu odbędzie się Bal u Senatora i tu wypowiedziana zostanie Wielka Improwizacja. Oglądający siedzą oczywiście w maseczkach na twarzy, co znosi przynajmniej po części salonowy wymiar bywania w teatrze. Oglądamy, ale nie do końca dajemy się oglądać. Wszystko to wzmacnia wrażenie nieadekwatności i odwspólnotowienia; sytuacja teatralna wzmaga sytuację sceniczną. Poza nimi jest jednak rzeczywistość, w której „Dziady” zostały też odegrane na ulicy. Dosłownie, w Warszawie podczas Ogólnopolskiego Strajku Kobiet, chociaż zeszłoroczne Zaduszki były szczególne także w wielu innych większych i mniejszych miastach Polski. Odgrywano fragmenty „Dziadów” jako jednego z wielu tekstów potencjalnie uwspólnotawiających. Ówczesne manifestacje pokazały siłę płynącą z dekanonizacji i kłiru. Kleczewska z Chotkowskim sięgają w istocie po język dziewiętnastowieczny, zmieniając jedynie pewne wektory w ciągle binarnym świecie.

Diagnoza zaprezentowana na scenie Teatru im. Słowackiego jest, jak napisałam, ostra i zdecydowana, malowana przy tym w mrocznych barwach; spiskowcy z Salonu zostali usunięci, zniknął jedyny wyraz nadziei i pretekst, by powiedzieć dobre słowo o narodzie, który się obudzi. Jest to zarazem diagnoza znana, wtórna wobec innych wydarzeń artystycznych i ulicznych. Zasygnalizowano jedynie kwestię tego, że już żadna żałoba w Polsce nie jest wspólna, różne grupy mają swoje ofiary, na naszej granicy pojawili się zmarli bez żałobników, a ta żałoba, która powinna być wspólna – związana z pandemią – nie istnieje w planie zbiorowym. Samo rozpoznanie podziału wybrzmiało mocno po 2010 roku, również w różnych wersjach „Dziadów” scenicznych i ulicznych, powtórzyło się przy wyborach 2015 roku, ówczesnej dyskusji o obecności migrantów w Polsce, przy analizie czarnych protestów 2016 roku i przy reakcji na „Klątwę” Olivera Frljicia w 2017, a następnie kolejne doniesienia o pedofilii w Kościele etc., etc. Powtarzanie tej opinii dziś, nawet jeśli bardzo głośne, opiera się na odpryskach i odgłosach, czasem nieco już zwietrzałych, dyskusji jałowej i buksującej w utartych koleinach od lat. Nie ma tu mocy, by pchnąć ją dalej. Teatr, który w 2021 roku rozpoznaje, że są dwie Polski, może jest teatrem narodowym („o naród zatroskanym”), ale nie jest teatrem proponującym myśl, która pozwala wydźwignąć się poza tę diagnozę. Sam pozostaje zanurzony w sennym koszmarze, o którym gada.