Do Garwolina! Do mamy!
„Pustostany” – debiut marzenie. Wczesny, mocny, doceniony i rozbudzający apetyty. Nic dziwnego, że Dorotę Kotas ogarnął lęk przed drugą książką. Ten osławiony strach, który nachodzi każdego, komu przy debiucie nie powinęła się noga i kto wkroczył do literatury pewnym krokiem, onieśmielając talentem, odwagą i gotowością do przyjęcia roli znanej pisarki albo znanego pisarza. Kotas próbuje ten strach oswoić już we „Wstępie”, pierwszym opowiadaniu nowego zbioru – a właściwie nie tyle oswoić, ile jakoś podejść i unieszkodliwić, bo to nie małe zwierzątko, ale prawdziwy potwór.
Trzeba powiedzieć, że jej się to udało, a wykazała się przy tym dużym sprytem. Skoro napisanie drugiej książki jest tak trudne, że prawie niemożliwe, można przecież znowu napisać pierwszą. Zacząć od początku, tym razem właściwie, ulegając tym wszystkim debiutanckim toposom i manierom, których w pierwszej książce udało się jakimś cudem uniknąć. Coś bowiem sprawiło, że wypadła ona zaskakująco dojrzale. Chyba wpisała się idealnie w czas i oczekiwania – relacjonowane prawie w skali jeden do jeden przygody osoby niezdolnej do życia w „zdrowym”, heteronormatywnym społeczeństwie polskim epoki późnego kapitalizmu stały się metaforą i wyrosły ponad świat bohaterki. Tak bardzo, że gdzieś tam w legendarnych już pustostanach na warszawskiej Pradze zostały jej najprawdziwsze obawy i dylematy – i udając duchy umarłych mieszkańców, coraz bardziej ją niepokoiły. Dosiadały się, a nawet kładły się obok na kanapie i nie pozwalały zasnąć, o rozpoczęciu nowego, prawdziwego życia nawet nie wspominając. Trzeba je było jakoś wyegzorcyzmować.
W ostatniej, świetnej scenie „Pustostanów”, po wyjątkowo natarczywej wizycie ducha, bohaterka wynosi taką kanapę z domu i ją podpala. Ogień na początku nie może zapanować nad nawiedzoną materią, błąka się po wierzchu i przygasa (znakomity obraz wewnętrznych zmagań protagonistki), ale w końcu bierze górę i wtedy bucha tak wysoko w niebo, że nad całą okolicą rozbłyska jasna łuna.
Dorota Kotas, „Cukry”. Wydawnictwo Cyranka, 196 stron, w księgarniach od kwietnia 2021W tym momencie można już opowiedzieć swoją historię od nową. A żeby to zrobić, trzeba wrócić tam, gdzie wszystko się zaczęło – do Garwolina! Do mamy! A właściwie do macochy, bo choć według wszelkich znaków na piśmie mama jest faktyczną rodzicielką swojej córki, to jest tak zła, jakby była postacią ze strasznie smutnej baśni.
Garwolin ma bloki, owszem
Bohaterka „Cukrów” zaczyna swoją ziemską wędrówkę w garwolińskim „bloku z ósemką” i zanim się przeniesie z rodziną do połówki bliźniaka wybudowanego przez ojca na osiedlu Stare Działki, będzie przez kilka lat zgłębiać tajniki kolejnych pomieszczeń w swoim pierwszym lokum i dopasowywać do nich nieprzystające do niczego ciało. Ten rytuał pozostanie jej na całe życie, przynajmniej to opisane, wiemy to z „Pustostanów”, a w „Cukrach” ta wiedza zostanie solidnie ugruntowana. Połówka bliźniaka, niezbyt dobrze przyjęta przez córkę, „bo sąsiedzi z bloku właśnie kupili jamniczka” („Starsza”), to oczywiście dla przeciętnej polskiej rodziny spory luksus, więc kiedy raz po raz czytamy o pochodzeniu bohaterki z biednej rodziny, zaczynamy się zastanawiać, o co chodzi.
Moi rodzice zawsze byli biedni. Wymyślali limity cen, do których mogę wybrać w sklepie jogurt albo loda rożka. Słodycze wolno nam było jeść tylko raz dziennie, po obiedzie, i zawsze po trochu. Stanowczo dyktowano nam taki porządek, jakby inne zasady mogły nas zabić, sprowadzić na nas straszną śmierć w wyniku otrucia się złą kolejnością jedzenia, na przykład poprzez nieopatrzne zjedzenie deseru przed zupą. Wydawało się to strasznie irracjonalne, w dodatku ciągle słyszałam pogróżki: obyś przez całe życie miała na talerzu takie jedzenie jak dziś! albo: jak będziesz kiedyś w życiu głodna, to przypomnisz sobie tego oto mięsnego kotleta i zapłaczesz z żalu, że nim pogardziłaś!
(„Starsza”)
Chodzi oczywiście o zaklęcie, które wypowiadane odpowiednio często ma ustabilizować wylewającą się z garwolińskich form córkę i utrzymać ją w ryzach tamtejszego życia. Jej dziwność objawia się bardzo szybko, matka nazywa ją bezceremonialnie brzydotą i nie zamierza tolerować. Nakłada na córkę ograniczenia i limity, z których najstraszniejszym jest limit matczynej miłości. „Wyobrażałam sobie, że jeśli jakoś to przetrwam, to w przyszłości zamieszkam sama i będę jadła już tylko pączki”, żali się i marzy bohaterka („Starsza”). Uściślijmy: jeśli jakoś przetrwa i w przyszłości będzie żyć poza domem rodzinnym, będzie jeść tylko cukier. Samotność i tłuste ciasto pączków są w tym marzeniu zbędnym balastem.
Na razie nie ma siły, by zerwać z rodzinną ekonomią, buntuje się, chowa, szuka sprzymierzeńców wśród fikcyjnych postaci z książek i telewizji, ale zbiera też jednogroszówki, które wypadły gościom z kieszeni i utknęły w zagłębieniach fotela, a robiąc to, wyobraża sobie, że jest Sknerusem McKwaczem polerującym sztabki złota wypełniające cały pokój. Tę znakomitą parodię „oszczędnego” sposobu na życie, który matka narzuca rodzinie, można też przeczytać serio, będzie wtedy pierwszą przymiarką córki do nowego życia. Działanie w zgodzie z matczynym dekalogiem, którego główne przykazanie brzmi „zbieraj grosz do grosza”, do żadnej realnej zmiany nie może oczywiście doprowadzić, ale jednak działać trzeba.
Złoto i cukier to stałe motywy tej książki. Podążając ich tropem, bohaterka dotrze w końcu na swój bal. Tymczasem jednak pozostaje we władzy złej macochy, musi zjadać kopy tłustego, zupełnie pozbawionego cukru jedzenia i wybierać miedziane monety ze szczelin, jakby wybierała soczewicę z popiołu.
W Garwolinie, wielkim mieście, jest kościołów chyba dwieście
Ale najważniejsze w tej książce są dwa inne motywy, trochę jakby ze sobą splecione – miłosny i zwierzęcy. Miłość raz po raz pojawia się w Garwolinie, ale nie potrafi jeszcze sforsować murów domu rodzinnego bohaterki. Kiedy ta zadurza się w postaciach z serialu „M jak miłość”, matka z bezbłędną intuicją dostrzega w tym niebezpieczeństwo i wygania ją „na powietrze”, bo siedzenie przed telewizorem jest niezdrowe. Tam, poza domem, dziewczynka może do czasu zadawać się z ukochanymi zwierzętami, ale matka czuwa i kolejne koty, psy i inne stworzenia znikają w mniej lub bardziej jasnych okolicznościach. W chińskim wariancie opowieści o Kopciuszku macocha odbiera pasierbicy złotą rybkę, oczywiście w zazdrości o uczucia dziewczynki. W „Cukrach” eksterminacja zwierząt odbywa się z niebywałą zaciekłością i na masową skalę. W samym opowiadaniu „Kotasy” dochodzi do sześciu tajemniczych zaginięć zwierzęcych kompanów córki.
To już jest prawdziwa wojna. A raczej pacyfikacja powstańczej armii, zanim jej głównodowodząca da sygnał do rebelii. „Czułam, że nigdy niczego nie wygram, ponieważ nie jestem kompletną osobą, nie mogę być sobą do końca, bo moja drużyna wojenna była wybrakowana. Wiadomo, że nie można być samemu w załodze na wielkiej wojnie” („Kotasy”). I faktycznie tę bitwę przegrywa. Matka jest lepiej uzbrojona, ma za sobą powszechnie przyjęte zasady. Na pocieszenie córce zostają zwierzęta dzikie, które w marzeniach zabierają ją do lasu, gdzie będzie wiodła z nimi szczęśliwą egzystencję.
Zresztą przegrywa też całą wojnę o szczęśliwe dzieciństwo. Za bardzo odbiega od obowiązującego wzorca, w którym rozpoznajemy katolicko-drobnomieszczański stop bezmyślnego posłuszeństwa, źle pojętego umiaru, oschłości serca i nienagannej prezencji na użytek sąsiadów, koleżanek z pracy i grona pedagogicznego w szkole. Nawet gdyby udało jej się pokonać matkę, to na straży garwolińskiego zakonu trwa jeszcze babka, prawdziwy, ziejący nienawiścią polsko-katolicki demon. Dwieście kościołów stoi w Garwolinie nie od parady. A jedyny względny sprzymierzeniec, ojciec, pozostaje na uboczu. On też żyje w osobnym świecie, niestety w innym niż świat córki.
Całe życie w Garwolinie? Jednak nie
Garwolińskie sceny przeplatają się z warszawskimi, zakłócając chronologię historii opowiedzianej w „Cukrach”, ale logika baśni nic sobie z tego nie robi. Zanim odbędziemy z bohaterką kluczowe wizyty w rodzinnym domu złym, trafimy do starej willi na Sadybie, gdzie zamieszkuje reprezentantka siły nadprzyrodzonej, bez której ingerencji nic dobrego się tu nie wydarzy (opowiadanie „Hrabina”). Można ją poznać po tym, że dzieli swoje życie ze zwierzętami – cztery koty i jeden pies to równoprawni lokatorzy domu, w którym pije się herbatę w małych filiżankach, wspomina przedwojenne bale i rozmawia przez telefon ze znanymi aktorkami. To właśnie na pierwszej warszawskiej kwaterze bohaterki rozpocznie się jej przemiana. Tu zacznie inscenizować swoje nowe życie damy i stąd wyruszy na swój bal. Odbędzie się on dokładnie tego samego dnia, w którym znana już pisarka, autorka głośnych „Pustostanów”, wprowadzi się do mieszkania przy Złotej, przy resztce muru dawnego getta, gdzie pielgrzymują wycieczki z całego świata, zaglądając w okno nowej lokatorki. Będzie to bal z okazji święta Purim i zatrudni się tam do przyrządzania i podawania potraw, ale jesteśmy w baśni, a w baśni bal to bal, nie ma się co czepiać szczegółów.
Dom na Złotej od początku wydaje się bohaterce miejscem, którego szukała. To do niego prowadził złoty ślad w „Cukrach”, tak się ziściło marzenie o bogactwie. W rzeczy samej jest tu bogato: nie katolicko, nie polsko, nie heteronormatywnie i nie rodzinnie. Raczej wspólnotowo, a członkowie tej wspólnoty nie muszą z niczego rezygnować, żeby do niej należeć.
Na Złotej rozegra się też ostatni akt wojny z dawnymi demonami. Matka znowu podejmie próbę odbicia córki, ale po raz pierwszy ktoś stanie w jej obronie i nazwie uzurpacje rodzicielki po imieniu. To nazwanie nie pochodzi już od samej bohaterki, którą mamy pełne prawo posądzać o stronniczość, i jako takie zabrzmi bardzo mocno.
Zamknęłam się w mieszkaniu i byłam galaretką truskawkową. Sąsiadka, cała w kolczykach i tatuażach, będąca osobą niebinarną, która kiedyś chciała się zabić, ta sąsiadka wyszła do mojej matki. (…) tłumaczyła, że to nie wystarczy, że ona chce, bo ja nie chcę jej widzieć, i żeby skupiła się lepiej na tym, żeby nie niszczyć życia drugiej córce.
(„PKS do domu”)
Jest dwie, i to nie rodzina
„Cukry” kończą się trzy razy. Za pierwszym i drugim razem narratorka ma wrażenie, że nie może jeszcze zostawić czytelników, bo przecież mają prawo do szczęśliwego zakończenia, i dodaje właściwy finał. Baśnie mogą kończyć się dobrze albo źle, autorka książki zatytułowanej „Cukry” nie ma chyba wyboru, musi swoją opowieść zakończyć dobrze. I kończy – prawdziwym, nowym, trochę nawet zwierzęcym hymnem do odnalezionej wreszcie miłości.
Bardzo jest zajmująca ta wędrówka ze starego piekła do nowego nieba. I wcale nam nie przeszkadza, że jej środkowy epizod, czyściec, autorka postanowiła opowiedzieć najpierw, w swoim rzekomym debiucie pod tytułem „Pustostany”. Tamta opowieść także była zajmująca. Teraz, wiedząc już, jak się zakończyła, możemy czytać ją z mniejszym lękiem o los tego bezbronnego anioła błąkającego się po praskich ruinach. Nowe życie okazało się nie tylko możliwe, ale też piękne (jak bal) i słodkie (jak miłość).
W tytule i śródtytułach wykorzystano frazy z tekstów Mirona Białoszewskiego.