Pieśni na ruderę i głos

Eliza Kącka

Dni bohaterki „Pustostanów” wypełnia dojrzewanie do decyzji, by wstać z łóżka, może coś założyć lub przyrządzić posiłek, który zostanie niezjedzony, a w przypadkach skrajnych stawić czoła konieczności wyjścia na ulicę

Pieśni na ruderę i głos

Jeszcze 2 minuty czytania

Pieśni na ruderę i głos

Fantomatyczną Katedrę Wyobraźni Uniwersytetu Zjawisk Pomijanych niełatwo wytropić. Kiedyś na przykład (dawno temu) mieściła się na warszawskiej Ochocie, na ulicy Tarczyńskiej. Aktualnie działa na Pradze-Południe opodal placu Szembeka. Bo niby gdzie ma działać? W Zatoce Czerwonych Świń? Na Frascati? Na warszawskim Zbawiksie?

Żeby Katedra mogła się ukonstytuować, trzeba obskurnej kamienicy w bocznej zatoce czasu, zwanej fachowo nie-miejscem. W nie-miejscu czas płynie w miejscu i przejawia się jako dekompozycja postępowa. Wyróżnia go woń stęchlizny i nigdy go nie brak. Z nadmiaru czasu, ukiszonego w sobie, przestrzeń zapętla się, tworząc spontaniczne laboratorium Zjawisk Pomijanych. Gdy w takiej enklawie zagnieździ się Umysł Badawczy, przepuszczone przezeń Zjawiska Pomijane produkują efekt pod nazwą poezji. Istnieje, jak wiadomo, roślinność ruderalna, pleniąca się na resztkach ludzkich siedzib – pokrzywy, łopuchy, osty i tym podobne. Istnieje też ruderalna poezja, także w prozie.

Stan, w którym Umysł Badawczy przybiera właściwą formę, nie powstaje przypadkiem. Wymaga długiej sekwencji pecha, wskazującej na pełną nieprzydatność właściciela do życia. Tylko ktoś taki zostać może szefem Katedry Wyobraźni. Nic więc dziwnego, że nowo powstały zbiór raportów Katedry pod nazwą „Pustostany” zaopatruje jego autorka, Dorota Kotas, w rekomendację:

Dorota Kotas, „Pustostany”. Wydawnictwo Niebieska Studnia, 160 stron, w księgarniach od stycznia 2020

Sadziłam kwiaty na skwerze w Garwolinie (za 8zł/h, żeby wyprowadzić się z domu) i sklejałam na linii produkcyjnej kartonowe pudełka (6zł/h). Później statystowałam w paradokumentach, sprze­dawałam kanapki z szynką na SWPS, zatrudniłam się w kiosku Ruchu, prowadziłam warsztaty z ceramiki, przygotowywałam scenografię do projektu spacerów po Warszawie przyszłości, występowałam na slamach, zajmowałam się umierającymi psami bogatych ludzi, gotowałam na koszernych żydowskich stypach, szyłam poszewki na poduszki, robiłam kawę, praco­wałam w księgarni, pytałam ludzi w Arkadii, czy mają ochotę na chwilę przyjemności z kawą z ekspresu na kapsułki, sprze­dawałam prenumeraty czasopism medycznych lekarzom przez telefon, sprawdzałam bilety w kinie, robiłam inwentaryzacje w centrach handlowych nocą, składałam bukiety ślubne, pozo­wałam do aktów na uniwersytecie trzeciego wieku i nie tylko, sprzedawałam kreatywne zabawki, robiłam drinki na smutnych imprezach, rozdawałam ulotki, robiłam transkrypcje wywia­dów, pracowałam przez jeden dzień w sklepie Stragan Ezoteryczny jako młodsza czarownica, zajmowałam się na budowie renowa­cją sztukaterii z rusztowania, oprowadzałam grupy po wystawie największych w Polsce budowli z klocków Lego, wpuszczałam na wystawę do muzeum domków dla lalek, zajmowałam się końmi, pisałam za pieniądze prace zaliczeniowe studentom, byłam ankieterką, kreatywną florystką, a nawet instruktorką wspinaczki w parku linowym Radocha.

Wszelki skrót osłabiłby moc dowodową tej listy osiągnięć. 

Jako przegryw absolutny sprawozdawczyni „Pustostanów” zamieszkała wyżej wspomnianą ruderę. Nie „zamieszkała w...”, lecz „zamieszkała ją”, czyli, inaczej mówiąc, zasiedliła, będąc jedyną lokatorką żywą, wcześniejsze bowiem (o płci komplementarnej jakoś cicho) na długo przedtem zeszły, głównie na raka, pozostawiając lokale w stadium „wczoraj mnie wynieśli” przedłużonym o parę czy paręnaście lat bezczasu. Jednak, jak można się było spodziewać, przebywanie na administracyjnie przysługujących ośmiu metrach kwadratowych z używalnością jednej szesnastej przyległej kuchni doprowadziło do zacieśnienia kontaktów z pozostałym metrażem martwej kamienicy i jej byłymi użytkowniczkami. Co oznaczało, tym samym, eksplorację smętnych skarbów piwnicznych i rupieciarni na strychu tudzież zwiedzanie cuchnących opuszczeniem mieszkań. A przez to istną eksplozję wyobraźni. W istocie bowiem trudno nie dawać folgi tej ostatniej, skoro ze względu na bliski zeru stan finansów dochodzi do długotrwałego odżywiania się przetworami z piwnic niewiadomego wieku, a często też składu, odziewania się w łachy znajdowane tam w workach i spania na wersalkach, na których zapewne ktoś umarł.

Mało co – poza intensywną pracą wyobraźni – różni wegetację samozwańczej spadkobierczyni rudery od widmowej aktywności poprzednich mieszkanek, czyli głosów, kroków, trzaskania garami i podrzucania rekwizytów minionego żywota, w tym podejrzanych wiktuałów. Zapewne stwierdzić tu można fakt transcendentalnej sympatii, albowiem autorkę raportów cechuje życie utajone i maksymalnie wewnętrzne. Jej dni wypełnia dojrzewanie do decyzji, by wstać z łóżka, może coś założyć (czemu staje jednak na przeszkodzie nerwica natręctw) lub może przyrządzić posiłek, który zostanie niezjedzony, a w przypadkach skrajnych stawić czoła konieczności wyjścia na ulicę, co odbywa się truchtem spłoszonej myszy, bez patrzenia na kogokolwiek. Stanowczo lepiej podglądać zza firanki, niby akwarium na odwrót, ruch na przyległym bazarze lub polegiwać w zardzewiałej wannie.

Można leżeć w wannie na tyle długo, żeby kilkanaście razy pomyśleć, że to już przesada. Wtedy trzeba jeszcze tylko trochę poczekać. Najlepiej tyle, żeby kilka razy pojawiła się myśl, że już dłużej się nie wytrzyma; i wtedy jeszcze trochę, ale już niedługo. Nie należy się łatwo zniechęcać. Aby przyspieszyć proces, można bardzo mocno szorować ciało szorstką gąbką, od której skóra robi się intensywnie czerwona i od razu jest jej jakby mniej. Trzeba nalać wodę tak gorącą, że aż kręci się w głowie. Po odczekaniu jeszcze paru minut, licząc od czasu, kiedy przestaje się dawać radę, wychodzi się z wody. [...] W lustrze widać tylko parę, nic więcej.

I wnikać w siebie:

W dzień taki jak ten, kiedy jest bardzo zimno, a mnie boli całe ciało, leżę dużo na materacu. Jeśli za oknem pada deszcz, wydaje mi się, że kołyszę się w rytm przypływów i odpływów morza, znajdującego się setki kilometrów stąd, ale z którym czuję się połączona, bo wiem, że woda z morza spada na mój dach, balkon i do skrzynki z pomidorami. Moje ciało wydaje się twarde i ciężkie. Czuję, jak się w nim wewnętrznie rozlewam; wypływają ze mnie czerwone resztki ciepła. Myślę o swoim ciele jak o małym akwarium; w jego środku pływają zwierzęta.

Tak się osiąga pustostany w sobie.

Ćwiczenia te, cokolwiek przymusowe, nadzwyczaj wyostrzają wzrok wzorcowej prekariuszki, zdolnej wyrazić i pojąć status Zjawisk Pomijanych. Co prawda, nie są one szczególnie miłe dla oka, krzepiące ducha i napawające otuchą, jednakże kryją w sobie pewien specjalny liryzm właściwy strefie rzeczy i egzystencji zbytecznych. Wiedział coś o tym Miron Białoszewski, wie także jego samorodna wnuczka. I pisze:

Nie urodziłam w życiu ani jednego małego powstańca, nie wynalazłam żadnego pierwiastka, nie dorosłam, nie znala­złam męża ani żony, nie nauczyłam się rozmawiać z ludźmi, nie byłam ani razu na siłowni Core Fitness, nie upiekłam chleba na zakwasie, nie wzięłam kredytu we frankach i nie wyhodowałam pomidorów na balkonie. Dlatego strasznie chciałabym napisać przynajmniej książkę [...]. Chciałabym, żeby po moim domu został dom, przynajmniej zapisany, i cokolwiek po Pradze, zmarłych nie­znajomych, rozpadających się straganach, pleśniejących wor­kach pełnych szmat, po niechcianych psach, powojennych przetworach, palmach więdnących na parapetach, niedojedzonych chrupkach, odklejających się tynkach i po tym, co powiedziała do mnie gruba baba w autobusie [...]. To wszystko wydaje mi się strasznie ważne, ponieważ w ogóle takie nie jest – i dlatego najłatwiej przepada.

Nie tym razem.

Tekst powstał we współpracy z Krakowskim Biurem Festiwalowym, organizatorem Nagrody Conrada za debiut literacki, przyznawanej w ramach programu Kraków Miasto Literatury UNESCO.

Nagroda Conrada

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).