Pewien katolik z Wrocławia ukradł ze swojego kościoła złote serduszka i inne wota. Przed sądem powiedział, że je otrzymał od Matki Boskiej. Skazano go. Wyrok, wedle zwyczaju, posłano do podpisania królowi pruskiemu. Król zwołał zgromadzenie teologów, aby rozstrzygnęli, czy absolutnie niemożliwe jest, aby Matka Boska robiła pobożnemu katolikowi drobne podarki. Teologowie katoliccy, bardzo zakłopotani, orzekli, że nie ma absolutnej niemożliwości. Wówczas król napisał pod wyrokiem: „Ułaskawiam podsądnego, ale zabraniam mu pod gardłem przyjmować na przyszłość jakichkolwiek prezentów od Matki Boskiej i od świętych”.
Wolnomyślicielska anegdota Chamforta (XVIII wiek) świetnie wprowadza w klimat powieści Macieja Miłkowskiego „System Sulta” – z czego wynikałoby, że jest to powieść libertyńska. Cóż, skoro mogła być „pierwsza polska powieść gejowska”, „pierwsza polska powieść dresiarska” itd., to może być i pierwsza polska powieść libertyńska. Czemu nie? Kto myśli jednak, że ta bądź inna winietka przylegać będzie szczelnie do pierwszej powieści autora „Wista”, ten jest w błędzie.
Dziwne słowo w tytule to nazwisko głównego bohatera. Choć mogłoby ono wywodzić się z Goetheańskiego „LUST zu fabulieren”, to zapewne wzięło się jednak od słowa „konSULTant”. Autor w imieniu pewnego niejasnych kompetencji ministra RP (à la minister imponderabiliów Kszak z powieści Themersona „Euklides był osłem”) zleca mu bowiem rozstrzygnięcie – bagatela! – czy Bóg istnieje. Przypomina się „konsultant z kopytem”, czyli Woland z wcześniejszych wersji „Mistrza i Małgorzaty”. Sult jednak nie jest diabłem. Ma za to inne kwalifikacje, z których najważniejsza to IQ (Intelligence quotient) równy 850. Imponujące, acz niepraktyczne.
Maciej Miłkowski, „System Sulta”. Nisza, 478 stron, w księgarniach od października 2019
Jeden pomysł Miłkowski dociska więc drugim. Pokazuje, jak odbiera świat ktoś niewyobrażalnie bystry. Z punktu ustawia to książkę w opozycji do całej niemal prozy najnowszej, skupionej na demonstracji, jak funkcjonują w świecie osoby neurotyczne, podłamane psychicznie, pępkocentryczne lub gnuśne. Przeciwieństwo takiego obrazu to, niewątpliwie, odświeżające novum. Problem w tym, że nie sposób sobie kogoś takiego przedstawić. Kto wątpi, niech wspomni obywateli niefikcjonalnych z IQ około 200, jak (by pozostać w naszych czasach) lingwista Noam Chomsky, logik Ludwig Wittgenstein, szachista Bobby Fischer, cybernetyk Alan Turing, fizycy Edward Teller czy Freeman Dyson. Figury nie z tej ziemi, których życie psychiczno-umysłowe trudniej deszyfrować niż kod Enigmy. Wiadomo jedynie, że przynależący do ich grona autor najlepszego podręcznika fizyki wszech czasów, Richard Feynman, nie dałby się wrobić jak Sult. „Wystarczyło – podaje biograf – rzec mu, iż kraj pilnie go potrzebuje, by kazał rozmówcy spadać”. Oto właściwe kryterium IQ.
Sult, nie aż tak bystry, ma za to także inne cnoty. Jest przede wszystkim po swojemu uroczy. Miłkowskiemu udało się wskrzesić bohatera pozytywnego, co nie znaczy bynajmniej, że nie podziela on z wyżej wymienionymi geniuszami kilku irytujących cech gatunkowych: sztywności moralnej, słabej intuicji społecznej. Ma się rozumieć, główną strategią życiową Sulta jest dysymulacja. Musi, co bywa męczące, ukrywać, że myśli wielokrotnie szybciej od rozmówców, miewa tzw. skojarzenia lateralne, a przechodząc przez ulicę potrafi wyłapać moment, gdy czerwone już zgasło, a jeszcze nie zabłysło zielone. Na szczęście ma oparcie w mniej zaawansowanych rodzicach i mistrzyni inteligencji emocjonalnej, żonie: wszyscy oni wytrwale maskują przed społeczeństwem swe piętno wybrańców. Co do Sulta, kamuflaż dobrał doskonały: został wykładowcą filozofii, nie dlatego, by się w niej spełniał, lecz z tej racji, że filozof jest z definicji szurnięty.
Ale do rzeczy. Obciążony kwestią teologiczną bohater Miłkowskiego, całkiem niby Fryderyk Wielki z anegdoty Chamforta, powołuje komisję. W jej skład wchodzą wskazani przez panią Sultową członkowie polskiej elity, swoiście zresztą pojętej. Jest ksiądz astrofizyk i jest modna reżyserka, jest pisarz skandalista i jest tryumfator teleturnieju na najprzeciętniejszego Polaka. W sumie szóstka plus przewodniczący. Sult ma pewność, że pracami komisji pokieruje równie sprawnie jak własnymi myślami. Srodze się jednak zawiedzie. Przeciętniactwo i niskie pobudki podważą jego bezbłędny na pozór „system”. Co powinno być krzepiące, ale jakoś nie jest (choć może skazani jesteśmy zawsze i wyłącznie na negocjacje między perspektywami, które nigdy się nie uzgodnią?).
Na zapleczu wypadków fabularnych ukrywa się, rzecz jasna, pewien monstrualny hochsztapler i proces, który państwo polskie łacno mogłoby przegrać, ale nie wolno mi wdawać się w szczegóły. Dość wiedzieć, że sprawa Pana B. ma stanąć na wokandzie i zostać rozstrzygnięta sądownie. W tej sytuacji Michał Sult decyduje się na wspomnianą komisję. Ma się rozumieć, powołuje ją, by ukryć, że jego zdaniem Boga nie ma. Inaczej mówiąc, czyni to, na co zdobyć się umie byle wójt powołujący komisję, by ukryć manko w bilansie gminy. Po czym w „Systemie Sulta” ciało zbiorowe weryfikuje w mozole klasyczne Dowody na Istnienie i wszystkie odrzuca. Rozporządzając intelektem godnym moich oczekiwań, bohater Miłkowskiego stworzyłby z miejsca tuzin nieznanych dziejom myśli dowodów na istnienie Boga, żeby ukryć, że weń nie wierzy. W godnym sprawy teologicznym wzlocie Sult przeszedłby, jak promowany pionek w szachach, z prozy Miłkowskiego do prozy Borgesa. Tyle że książka byłaby krótsza.
No ale nie byłoby wówczas intrygi kryminalnej. Gdyż, jak wiadomo, nie sposób zagłębić się w omawiany tu wdzięczny temat, by nie wyniknął z tego jakiś kryminał (a choćby i antykryminał, też dobrze). Toteż dowody ontologiczne i inne, które zajmują sporą część książki, mało co różnią się funkcjonalnie od realiów zbrodni w pensjonacie na odludziu, w pociągu, w klasztorze, w szlifierni diamentów i w solarni śledzi. I wszystkie podlegają regule Sherlocka Holmesa głoszącej, że jeśli wykluczyć wszystko, co niemożliwe, za sposób dokonania zbrodni przyjąć trzeba to, co pozostaje, choćby było nieprawdopodobne. W gruncie rzeczy jest to też fundament wszelkiej teologii. Jednak teoria sobie, a praktyka sobie. Skoro myśl abstrakcyjna zawodzi, trzeba jej pomóc działaniem. I w rzeczy samej – zza kulis wychynie umysł cyniczny, pragnący pogrążyć zbożne intencje Sulta. Jego najbliższy przyjaciel, protektor naukowy i człowiek, który ma z Panem B. własne ambicjonalne porachunki.
Ale nie on wiedzie grę. Teoretyczna zasada powieści kryminalnej głosi, że czytelnik – bardzo uważny czytelnik – może uprzedzić śledztwo, sam oceniając podsuwane poszlaki. Z tych ostatnich najważniejsze są puste miejsca akcji, gdy nie wiadomo, co podejrzani robili, wymowniejsze od kłamstw przemilczenia, pominięte ogniwa łańcucha motywacji. Także Miłkowski wskazuje taki trop. Zły duch Sulta, profesor Winkler, nie działał sam. Ktoś kierował jego poczynaniami. Kim jest ten ktoś, odpowie sobie czytelnik, jeśli w prezentacji Dowodów na Istnienie dostrzeże pominięcie z jakiejś racji jedynego (ponoć nieodpartego) dowodu Berkeleya. Nic więcej nie powiem.
Maciej Miłkowski pisze książki dla czytelnika, który jest już, zdaje się, na wymarciu: inteligenta starej daty, zdolnego docenić ironicznie odmalowane charaktery, paradoksy sprzecznych idei, wyrafinowanie konceptów, czystość rysunku fabuły. Postacie z jego opowiadań, znanych ze zbiorów „Wist” i „Drugie spotkanie”, to najczęściej autoportrety. Także Michał Sult wykazuje podobieństwo do autora, gdy pod koniec maratonu Dowodów powołuje niespodzianie swój własny dowód – z piękna:
(...) wspiął się na górkę przy szkole muzycznej, gdzie zawsze było słychać jakieś fragmenty muzyki. Sult bardzo lubił to miejsce i bardzo lubił taką rozczłonkowaną muzykę. Jakiś, powiedzmy, pasaż na klarnecie powtarzany przez cierpliwego ucznia dziesiątki razy. Pojedynczy pasaż, tutaj jak oglądany przez szkło powiększające – nie do wychwycenia, gdy słucha się całej symfonii. Dokładnie odwrotnie jest ze światem – nie da się uchwycić jednej naczelnej zasady, bo każdy aktor na scenie świata słyszy tylko swój oderwany od całości pasaż. Aby zrozumieć czy chociaż zarejestrować symfonię świata, trzeba by kogoś, kto nie gra, kto nie jest aktorem, lecz widzem. To tego nieistniejącego widza nazywamy Bogiem, pomyślał Sult, zbliżając się do pomnika Lilli Wenedy.
Okazuje się tedy, że nasz bohater nie myśli o Bogu sposobem abstrakcyjnym i że pojmuje, czym jest sacrum. I może sens powieści zawiera się w starciu tego uczuciowego „dowodu” z wymuszanym na Sulcie rozstrzygnięciem, jakim ma być rzut monetą. Cudowność contra przypadek (a kto wymyślił ruletkę? Pascal!). Oba nieprawomocne. A w tym wszystkim my, twórcy pomniejszych systemów, systemów na własny użytek. Zresztą w systemie Sulta więcej jest Sulta niż systemu.
Tak czy owak, pierwsza powieść Miłkowskiego czegoś dowodzi. Mianowicie, że konfrontacja metafizyki z siłami intelektu nie kończy się dla tego ostatniego zbyt chlubnie. I że narzucanie rozstrzygnięć tych kwestii oddaje tajemnicę w ręce władzy. Jak mawia Woody Allen: „Wierzę, że tam w górze coś czuwa nad nami. Niestety, to rząd”.