„Po co robić cokolwiek, skoro i tak jesteśmy skazani na zagładę?” – pyta retorycznie Kamil Fejfer w artykule „Nadzieje antropocenu”, jednoznacznie opowiadając się po stronie nadziei przeciwko strachowi w zmaganiach z kryzysem klimatycznym. Ta pierwsza miałaby uskrzydlać, dając energię do skutecznego działania; ten drugi – wywoływany przez „porno klimatycznej zagłady”, jak to ujmuje klimatolog Michael Mann – ponoć demotywuje i skłania do nihilistycznej zabawy. Klimatyczny „apokaliptyzm” to wedle Fejfera nic innego jak nowa forma starego dobrego negacjonizmu (denializmu).
Gdyby Fejfer zadał sobie trud postawienia tego pytania komuś, kto – jak niżej podpisany – przeszedł proces żałoby klimatycznej, usłyszałby coś trochę innego. Choćby to, że uświadomienie sobie całego ogromu niebezpieczeństwa dla obecnego modelu cywilizacji, jakie przychodzi ze strony samego tego modelu, jest doświadczeniem transformującym. Że skonfrontowanie się z własnym strachem pozwala przemyśleć na nowo swoje priorytety. Że pogodzenie się z kruchością naszych zbiorowych i indywidualnych osiągnięć sprawia, że bardziej je doceniamy. Że nie trzeba wierzyć w nieśmiertelność, by wieść wartościowe życie.
Ale wystarczyłoby też, by sięgnął do cytowanych przez samego siebie źródeł. Na poparcie tezy, że negatywne emocje wywołane przez apokaliptyczne wizje klimatycznej zagłady bywają destrukcyjne, potrafią paraliżować, odbierają sprawczość i nadzieję, Fejfer przywołuje raport „Climate Anxiety” autorstwa Panu Pihkali. Wszelako na samym początku owego raportu Pihkala stwierdza, że negatywne emocje są zrozumiałą reakcją na skalę problemów środowiskowych i mogą często być ważnym zasobem, jeśli tylko mamy możliwość się z nimi skonfrontować oraz włączyć się w działania proklimatyczne. Pihkala omawia m.in. korzyści z nabrania zdolności radzenia sobie z trudnymi stanami emocjonalnymi w połączeniu z zaangażowaniem w konkretne działania oraz ze zmiany kulturowej, w ramach której społeczeństwo będzie bardziej pozytywnie odnosić się do wyrażania emocji (w tym negatywnych). Dychotomia na osi emocje pozytywne–emocje negatywne jest zresztą problematyczna sama w sobie, może bowiem – według cytowanych przez Pihkalę badaczy – wytwarzać (błędne) wrażenie, że emocje pozytywne są „lepsze”. Pihkala wymienia „emocje centralne” ważne dla klimatycznej komunikacji i psychologii, takie jak oburzenie, trauma, strach, gniew, bezsilność itd., które mogą zwiększać motywację do działania, jeśli tylko właściwie je przepracujemy. Kolejno je omawiając, Pihkala pokazuje, jak zaakceptowanie i świadome przeżywanie tych emocji jest elementem procesu przejścia od depresji klimatycznej do klimatycznej sprawczości. Nawet tak często odrzucane zjawisko, jakim jest poczucie winy, okazuje się mieć jasną stronę, jeśli tylko pozwolimy mu wyewoluować w kierunku winy animującej, inspirującej, napędzającej. Wszystko to pozwala – w konfrontacji z dramatycznymi faktami kryzysu klimatyczno-ekologicznego – odzyskać poczucie sensu i siły.
Tekst Kamila Fejfera „Nadzieje antropocenu”, z którym polemizuje autor, ukazał się w dziale Ziemia w 304. numerze „Dwutygodnika”.
Raport Pihkali nie jest niczym nowym dla tych, którzy śledzą poznawczy (kognitywny) aspekt kryzysu klimatycznego. Dyskusja na temat dynamiki relacji między strachem a nadzieją w zakresie działań klimatycznych toczy się od lat i moja osobista interpretacja konkluzji jest następująca: strach i nadzieja działają synergicznie. Każdy z tych elementów osobno jest niewystarczający, by odpowiednio zmotywować działania, a wręcz bywa szkodliwy – sam strach może obezwładniać, sama nadzieja może rozleniwiać – ale razem stanowią więcej niż prostą sumę swoich oddzielnych oddziaływań. Innymi słowy, nadzieja może poderwać się do odpowiednio wysokiego lotu dopiero wtedy, kiedy podczas rozbiegu wspomoże ją strach.
Już w roku 2014 Naomi Klein w ważnej dla ruchu proklimatycznego książce „To zmienia wszystko. Kapitalizm kontra klimat” tłumaczyła, że wypierając prawdę o skali naszego przerażenia stanem rzeczy, chwytając się wszelkich pretekstów, by wmawiać sobie, że do najgorszego nie dojdzie, żyjąc nadal tak, jak gdybyśmy nie mieli do czynienia z totalnym kryzysem – bez żadnego szczególnego wysiłku, krok po kroku, zbliżamy się do tego właśnie punktu, który nas przeraża i od którego odwracamy oczy. Innymi słowy, im dalej uciekamy od strachu, tym głębiej pakujemy się w sytuację, przed którą strach usiłuje nas przestrzec. A przecież nie musi wcale tak być. Strach to w końcu jeden z najbardziej podstawowych mechanizmów przeżycia, tłumaczy Klein. Umożliwia walkę, ucieczkę, nadludzki wysiłek. Racjonalne jest więc zaakceptowanie strachu – tego, który bierze się ze zrozumienia prostego faktu, że mieszkamy na umierającej planecie. Umierającej także przez nasze codzienne, tak wydawałoby się zwyczajne, czynności. By jednak ten strach umożliwił walkę, ucieczkę, supermoc, musi znaleźć ujście, musi mieć cel. Według Klein trzeba nam dokonać następującej sztuki: połączyć świadomość grozy przyszłości „nie do życia” z perspektywą zbudowania czegoś o wiele lepszego, niż dotąd mieliśmy nadzieję. Książka Klein to podręcznik klimatycznej sprawczości zrodzonej właśnie z takiego uświadomionego i zoperacjonalizowanego strachu.
Potwierdza to psycholożka kliniczna Margaret Klein Salamon w wydanej w zeszłym roku książce „Facing the Climate Emergency: How to Transform Yourself with Climate Truth”. Uczciwe rozliczenie się z bolesną prawdą klimatyczną, zaakceptowanie cierpienia jako kluczowego sygnału o stanie rzeczywistości i otwarte zmierzenie się z emocjami generowanymi przez świadomość skali wyzwania (strachem, rozpaczą, gniewem, poczuciem winy) pozwalają wyłonić się po drugiej stronie tego procesu z pokładami siły i determinacji, o które trudno w jakikolwiek inny sposób – i zaangażować się na swój własny osobisty sposób w zbiorowe wysiłki na rzecz przełączenia społeczeństwa z trybu „normalnego” w tryb „awaryjny”. W trybie awaryjnym bowiem jesteśmy zdolni do decyzji i działań, które inaczej wydają się ponad siły. I to trybu awaryjnego właśnie potrzebujemy.
W niedawno wydanej książce „Zmienić świat raz jeszcze. Jak wygrać walkę o klimat” Tomasz Markiewka pisze, że silnych, negatywnych emocji, takich jak gniew czy żal, nie ma sensu się obawiać, zaangażowanie emocjonalne pomaga bowiem w mobilizacji i wywieraniu presji. To dzięki emocjom mamy siłę, by przeciwstawić się problemom systemowym. Markiewka zamieszcza następujący cytat: „Dla części osób żal może być potężnym, transformacyjnym doświadczeniem, a prawdopodobnie głównym powodem, dla którego tak długo lekceważyliśmy zmianę klimatu, jest to, że nie zdołaliśmy naprawdę poczuć, co ona oznacza”. Skąd to? Ano z książki „Przyszłość zależy od nas. Przewodnik po kryzysie klimatycznym dla niepoprawnych optymistów” (podtytuł oryginalny to nieco mniej ostentacyjne „Surviving the Climate Crisis”) Christiany Figueres i Toma Rivett-Carnaca, którą w „Nadziejach antropocenu” przywołuje Fejfer. Figueres i Rivett-Carnac radzą otóż, byśmy w rozmowach z ludźmi w naszym otoczeniu dzielili się nadziejami i obawami, oraz kreślą mroczne scenariusze klimatycznego kryzysu, przestrzegając przed uciekaniem od żalu nad utratą bioróżnorodności i zubożałym życiem przyszłych pokoleń. Jeśli dogłębnie i z całą mocą odczujesz i zaakceptujesz tę nową rzeczywistość – piszą Figueres i Rivett-Carnac – możesz poczuć się lepiej.
Wszystko to pokazuje, że w debacie publicznej jest miejsce na „negatywne” emocje oraz na „czarne” scenariusze. Gdy w 2017 roku ukazał się słynny artykuł „The Uninhabitable Earth” Davida Wallace-Wellsa, rozwinięty później w książkę „Ziemia nie do życia. Nasza planeta po globalnym ociepleniu”, grupa klimatologów pod przewodem Michaela Manna – określonego przez Fejfera mianem jednej „z najjaśniejszych gwiazd współczesnej klimatologii” – przypuściła na autora atak, oskarżając go o naukową niesolidność. Zarzuty merytoryczne były w większości dość wątpliwe, ale nie o polemikę naukową tu chodziło, tylko o odwrócenie uwagi od sedna artykułu Wallace-Wellsa i celu, jaki sobie postawił. A był on następujący: poprzez wyartykułowanie najczarniejszych (choć niekoniecznie najbardziej prawdopodobnych) scenariuszy skalibrować debatę publiczną tak, abyśmy wszyscy w pełni zdawali sobie sprawę z całego spektrum ewentualności, zamiast mylnie brać zachowawcze z zasady szacunki naukowców za scenariusze skrajne.
Artykuł Wallace-Wellsa nie bez powodu pobił rekordy popularności. Od dziesięcioleci obowiązywała niepisana reguła informowania o kryzysie klimatycznym wedle następującej recepty: każdą złą wiadomość należy zneutralizować pozytywnym akcentem, byle odbiorca zanadto się nie zaniepokoił. Nawet (nie)sławny film dokumentalny Ala Gore’a „Niewygodna prawda” kończył się wizjami wkręcania energooszczędnych świetlówek i przykręcania termostatu. Artykuł „The Uninhabitable Earth”, dostępny w internetowym wydaniu popularnego „New York Magazine” bez ograniczeń dla wszystkich był jak haust świeżego powietrza dla tych czytelników, którzy nie śledzili tytułów w rodzaju książki Naomi Klein. Straszył, tak. Wręcz przerażał (wiem, bo czytałem go w tamtych gorących dniach zaraz po opublikowaniu i nigdy nie zapomnę towarzyszących mi wtedy emocji). Ale także pokazywał, gdzie powinny być nasze priorytety – i jak bardzo warto o nie walczyć. Coś wreszcie drgnęło. Po raporcie Międzyrządowego Zespołu ds. Zmian Klimatu w 2018 roku, który już wprost mówił o ogromie zagrożenia (choć i tak – jak wskazywali krytycy – przemilczał najgorsze ewentualności), ruszyła prawdziwa lawina głosów i działań domagających się, by możni tego świata wzięli się wreszcie do roboty. Gdyby nie tamte strach i gniew, gdyby nie powodowane nimi naciski opinii publicznej, czy dyskusje na temat zielonego nowego ładu i innych proklimatycznych inicjatyw zaszłyby tak daleko, jak – nawet pomimo odwracających uwagę kłopotów pandemicznych – im się to udało?
Zdaje sobie z tego sprawę nikt inny jak sam Michael Mann, w linkowanym przez Fejfera wywiadzie dla „Guardiana” wskazujący nie tylko na znaczenie młodzieżowych ruchów klimatycznych (zrodzonych przecież ze strachu o własną przyszłość), ale też na wartość poczucia nadciągającej zagłady, które – jak niechętnie przyznaje, ciągnięty przez dziennikarza za język – może być źródłem siły i sprawczości, jeśli tylko nie zatrzymać się na tym etapie. Fejfer nie poświęca miejsca takim niuansom, w przeciwieństwie do „porno klimatycznej zagłady”. Strach jest zły, bo tak, i tyle w temacie.
Słychać tu echa znanego bon motu prezydenta Franklina D. Roosevelta, wedle którego jedynym, czego należy się bać, jest sam strach. Współczesna cywilizacja zachodnia oduczyła się traktować strach jako wartościowy sygnał o stanie rzeczywistości i zaczęła postrzegać go jako niebezpieczeństwo samo w sobie. Widać to było doskonale choćby w początkach pandemii, gdy ostrzeżenia przed wywołaniem paniki rozbrzmiewały głośniej niż te przed samym zabójczym wirusem. Dokąd zaprowadziło to Zachód ku złośliwej satysfakcji strategicznych rywali, wszyscy wiemy. Gdy w 2019 roku Greta Thunberg wygłosiła wobec światowych przywódców swoje słynne „I want you to panic”, wielu komentatorów wzięło te słowa za dziecinną przesadę, gdy tymczasem powodowane były one zrozumieniem, że oduczona mądrego strachu ludzkość potrzebuje zwiększonej dawki bodźca, by otrząsnąć się z kulturowo głęboko zakorzenionej iluzji wszechwładzy wobec – i niezależności od – przyrody.
Jem Bendell – autor koncepcji Głębokiej Adaptacji do nieuchronnej katastrofy klimatycznej – pyta w tym kontekście o „panikę elit”, czyli chęć zachowania dla siebie przywilejów wiążących się z wiedzą na temat całej klimatycznej prawdy, której szary zjadacz chleba miałby nie być rzekomo w stanie ogarnąć ani przyjąć. Wbrew przywoływanym przez Fejfera opiniom Manna Głęboka Adaptacja to połączenie klimatycznych działań mitygacyjnych i adaptacyjnych, których celem jest wspólne i wspólnotowe zbudowanie nowej przyszłości w oparciu o wzmocnienie struktur społecznych oraz wspomożenie ludzi w obliczu nadciągającej eskalacji niebezpiecznych warunków klimatycznych. Nie chodzi zresztą tylko o Manna: Fejfer powołuje się także na Billa Gatesa, który w niejednym wywiadzie towarzyszącym premierze swojej książki „Jak ocalić świat od katastrofy klimatycznej. Rozwiązania, które już mamy, zmiany, jakich potrzebujemy” robił sobie sztubackie żarty z ludzi angażujących się w ruchy takie jak Extinction Rebellion, jak gdyby ocalenie mogło i musiało przyjść wyłącznie z góry, nigdy z dołu. Pytam: czy szary zjadacz chleba (lub ryżu czy manioku), odpowiednio doinformowany o skali zagrożenia, nie zacząłby rozliczać elit – politycznych, biznesowych, intelektualnych – z ich udziału w procederze destrukcji i dezinformacji? Czy nie tego boją się możni tego świata?
W sytuacji, gdy naukowcy nie są w stanie wykazać, że klimatyczna i ekologiczna zapaść nam nie grozi, zasada ostrożności wymaga, by wziąć taką ewentualność na serio pod rozwagę. Sam Michael Mann (pośród innych klimatologów) w Diagnozie kopenhaskiej z 2009 roku prorokował, że aby uniknąć katastrofalnego globalnego ocieplenia, emisje muszą przestać rosnąć najpóźniej w latach 2015–2020, a potem ostro spaść. Nie przestały, nie spadły. A jednak ze strony Manna nadal nie ma pozwolenia na poszerzenie debaty. Iluż jeszcze przekroczonych progów i przestrzelonych terminów mu potrzeba?
Bendell jasno stwierdza, że Głęboka Adaptacja nie jest w stanie wojny z odmiennymi narracjami ocalenia planety. Niestety niektórzy, tacy jak Mann, ich orędownicy, robią wszystko, by wygenerować spór. Rola ruchów takich jak Głęboka Adaptacja polega na uczciwym poświęceniu uwagi najczarniejszym scenariuszom i przygotowaniu się na ich nadejście. Debaty, artykuły, konferencje owych rzekomych „piewców apokalipsy” krok po kroku budują bezcenny zasób wiedzy socjologicznej (np. jak pogarszające się warunki klimatyczne wpływać będą na struktury społeczne, ruchy ludności itd.), psychologicznej (jak wesprzeć jednostki i wspólnoty w sytuacji piętrzących się napięć i trudności), technologicznej (jak zaradzić katastrofom infrastruktury typu elektrownie jądrowe w razie załamania się władzy państwowej) – a przy tym wszystkim tworzą sieć wzajemnego duchowego wsparcia i poradnictwa. Przeciwnicy koncepcji Głębokiej Adaptacji na własną – i nas wszystkich – zgubę odrzucają to cenne podejście, jak gdyby niepotrzebne nam było ubezpieczenie na wypadek najgorszego, jak gdybyśmy nie potrzebowali mieć zawczasu przygotowanych awaryjnych procedur, jak gdyby herezją było samo rozważanie czegokolwiek innego niż radosny Plan A. Utrudniają w ten sposób tak decydentom, jak zwykłym ludziom przygotowanie się na nadchodzące wyzwania. Czy może być coś bardziej krótkowzrocznego, szkodliwego, samobójczego?
Wobec postępującego uwiądu negacjonizmu „klasycznego”, to znaczy tego, w ramach którego neguje się w ogóle zmiany klimatyczne, a przynajmniej ich zachodzenie w wyniku działań człowieka, etykietka negacjonizmu jest coraz częściej używana gdzie indziej: tam, gdzie konkurują ze sobą różne wizje zaradzenia niekwestionowanemu antropogenicznemu globalnemu ociepleniu. Powołując się na Manna, Fejfer konstatuje, że „doomizm”, czyli „wieszczenie niemal nieuchronnej klimatycznej zagłady”, funkcjonalnie niewiele różni się od negacjonizmu klasycznego. Ja osobiście tych, którzy negują konieczność głębszej zmiany kulturowej i postulują niewystarczające czy wręcz niebezpieczne rozwiązania w postaci mocniejszego naciskania na pedał gazu tych samych procesów i zjawisk, które doprowadziły nas do obecnej dramatycznej sytuacji – to znaczy technologicznej arogancji i aroganckiej eksploatacji żywego świata – uważam za negacjonistów lite (czy może mentolowych). Dziś to właśnie oni – zatroskani miliarderzy, celebryccy klimatolodzy, zabiegający o głosy politycy, dążący do wysokiej sprzedaży autorzy – przejmują stery klimatycznych reform. Po drugiej stronie stoją siły starego porządku: koncerny naftowe, globalne korporacje, konserwatywne think tanki, politycy starej daty, finansjera. Oba stronnictwa robią, co mogą, by debata toczyła się w ich wyselekcjonowanym gronie. Ci, którzy robią wszystko, by znaleźć wyjście z tego fałszywego dualizmu – niezależni intelektualiści, akademicy szukający alternatyw, rdzenne społeczności, ruchy społeczne, aktywiści – są spychani na margines, a zarazem przedstawiani przez oba potężniejsze stronnictwa jako główny wróg i przeszkoda na drodze do świetlanej przyszłości. To w tym kontekście należy czytać zarzuty pod adresem rzekomych „doomistów”: ich wysiłki postrzegane są jako zagrożenie dla oswojonych narracji podtrzymujących cywilizacyjne status quo.
Wszelkiej maści klimatyczni negacjoniści lite, w tym ci, którzy zwą się racjonalnymi optymistami czy ekomodernistami, do perfekcji doprowadzili nie tylko sztukę uciekania od konieczności przepracowania „negatywnych” emocji, ale i retoryczne zabiegi deprecjonujące próby wprowadzenia tematu do głównego nurtu debaty. Odrzucając i demonizując strach, normalizują szkodliwe dławienie i wypieranie emocji; przeceniając go i zarazem nie doceniając, utrudniają wytworzenie bezpiecznych przestrzeni i wzorców zachowań, dzięki którym moglibyśmy konstruktywnie zmierzyć się z psychicznymi wyzwaniami, jakie stawia przed nami kryzys klimatyczno-ekologiczny. A przy tym wszystkim publikując książki i wygłaszając przemówienia, korzystają na zwiększonym społecznym zaangażowaniu, którego nie byłoby bez niewdzięcznej pracy owych „doomistów”, alarmistów, katastrofistów, pesymistów, idących pod prąd psychologicznych i społecznych mechanizmów wyparcia, poszerzających pole debaty, malujących rzeczywistość we wszystkich jej barwach i wzorach, także tych, które kolą w oczy, kłują w serce.
Kto jednak zerknie na debatę toczącą się poza mainstreamem, tam, gdzie świadomość nadciągającego kresu obecnego modelu cywilizacji jest dla wszystkich jasna, a anachroniczne narracje nie przesłaniają panoramy możliwych przyszłości, ten napotka mnogość wizji ludzkich społeczeństw, kultur, cywilizacji w świecie przeistoczonym przez nadciągającą katastrofę klimatyczną. Pogodzenie się ze strachem i wykorzystanie go, by uaktywnić prawdziwą nadzieję, skutkuje wyzwoleniem kreatywności i zmotywowaniem działań, jakich nie może nam zaoferować żadna z usankcjonowanych przez Fejfera narracji.
Jeśli uratuje nas nadzieja, to nie ta, wedle której będzie można pociągnąć dalej świat oparty na eksploatacjonizmie (czy to kopalnym, czy to odnawialnym). Jeśli uratuje nas nadzieja, to nie naiwna nadzieja samozwańczych optymistów, lecz uczciwa nadzieja rzekomych pesymistów. Jeśli uratuje nas nadzieja, to ta na sprawiedliwszy świat, w którym karty rozdają ludzie prawdziwie zaangażowani, a nie tylko uprzywilejowani.
Synergia między strachem i nadzieją to zaledwie jedna z synergii, które musimy rozpracować i wykorzystać, by poradzić sobie z wyzwaniami antropocenu. Inną jest sprzężenie zwrotne między działaniami indywidualnymi i zbiorowymi. Kolejną jest relacja między nowoczesną nauką a mądrością dawnych kultur. Ale i same wyzwania, od klimatycznych po polityczne, także działają synergicznie – przeciwko nam. Czas prostych rozwiązań i prostackich dychotomii dobiegł końca. Im prędzej się w tym połapiemy, tym lepiej. Inaczej – powiedzmy to sobie wprost – będzie źle.