– Przyznać się, kto mi to podłożył!? – wykrzykuje nauczycielka i wyjmuje z szufladki ponakłuwanego cyrklem biurka niemiecki świerszczyk. Na widok cycatej aktorki z filmów porno klasa wybucha śmiechem i w tym momencie rozlega się dzwonek na przerwę. Tak wyglądała edukacja seksualna w mojej szkole podstawowej, w czasach Peerelu. Czytałyśmy, bez zrozumienia, „Sztukę kochania” Wisłockiej i „Pamiętniki Fanny Hill”. Koleżanka z miasta założyła w szopie klub dziewic, gdzie dmuchała kupione w kiosku prezerwatywy w kolorze cielistym i nacinała nam palce brudną żyletką, abyśmy mogły złożyć przysięgę siostrzeństwa, a potem bawić się „w dom”, przekazywać sobie landrynki z ust do ust, pieścić się niewinnie i fantazjować na temat chłopaków z ósmej klasy. Zakazany owoc z piosenki Krzysztofa Antkowiaka ciągle krążył nam nad głową. Na wyjazdach kolonijnych, pielgrzymkach i obozach harcerskich graliśmy „w butelkę”, karciany flirt i rozbieranego pokera, a nasze „osiemnastki” kończyły się biciem jubilata pasem, macankami w świetle stroboskopu i piosenką z insynuowanym orgazmem wokalistki, Jane Birkin: „Je t’aime”. Były to dość zacofane, perwersyjne i przaśne lata 80., pełne seksistowskich żartów. Nie istniało pojęcie przemocy seksualnej, a poszczypywania wujków, nauczycieli oraz księży były uznawane za niewinne żarty i igraszki. Z jednej strony makijaż w szkole był zakazany, ale z drugiej nauczyciele podsuwali nam drastyczną piosenkę o aborcji: „Balladę o nienarodzonym dziecku”. Ściszonymi głosami rozmawiałyśmy o antykoncepcji i HIV-ie, piłyśmy jabole i oranżadę ze szklanek oklejonych blond seksbombami. Ciąża nawet w ogólniaku była sensacją i kończyła się zwykle usunięciem zgnębionej i szykanowanej dziewczyny ze szkoły. Ani w tym czasie, ani w późniejszym okresie transformacji – gdy wyjechałam na studia do miasta, gdzie półki w wypożyczalniach filmów uginały się od kaset z filmami porno, tak zwanych „trzepaków”, a po akademikach krążyły kserówki z „Historią oka” Bataille’a – nie miałam wrażenia, że jestem świadkiem rewolucji seksualnej. A jak w najnowszej literaturze wyglądają fantazje erotyczne Polek w czasach transformacji i kapitalizmu? „Świat oszalał na ich punkcie. Mają podkrążone oczy od braku orgazmu” – donosi w wierszu „Mamy wreszcie pracoholiczki” Kira Pietrek.
Jedną z nich jest Tamara Mortus z „Nocnych zwierząt” Patrycji Pustkowiak (2013). Po łacinie „mortuus” znaczy martwy. Trzydziestoletnia singielka, alkoholiczka, robi karierę w stolicy. Mrok ją bierze „w dożywotnią dzierżawę”, a jej jedynym przyjacielem staje się Johnnie Walker. Tamara połyka antydepresanty, pije, wciąga kokainę, odwiedza kręgi warszawskiego piekła: galerie handlowe i nocne kluby, gdzie wypielęgnowane w spa, odtłuszczone na siłowni, liczące kalorie japiszonki uważają miłość za wymysł klasy robotniczej, żeby mieć o czym myśleć nad taśmą produkcyjną. W świecie opisanym przez Pustkowiak kobieta jest ofertą, jej wartość staje się wprost proporcjonalna do tego, ile lodów zrobi panom prezesom i kolegom z pracy. „Jednak chwile, w których ciało dawało jej rozkosz, były rzadkie”. Ludzie z krwi i kości, w przeciwieństwie do tych z pikseli, wywołują w niej niechęć. Tamara unika seksu, nie uprawia go od trzech lat. Intymność ją brzydzi: „nie wyobraża sobie, że mogłaby brać do rąk te ciastkowate, białe członki, wkładać je w usta lub inne części ciała, wykonywać żałosne ruchy, słuchając czyjegoś oddechu”. Chwile, w których przeżywa rozkosz są rzadkie: wibrator, filmy porno, kilka minut przed monitorem komputera, dwa razy w tygodniu. Na kacu Tamara ma fantazję erotyczną, w której kobiecy orgazm wywołuje niezbyt skomplikowany mechanizm w formie dwóch diod kierujących sygnał bezpośrednio do mózgu. Wystarczy nacisnąć ikonkę waginy i po sprawie. Zaspokojona możesz wrócić do pracy. Demokracja, myśli Tamara, jest złym systemem, ale nikt lepszego nie wymyślił. Demokracja ma na drugie imię kapitalizm.
Osamotniona, ze skłonnościami do depresji i bulimii, nastolatka z pseudomemuaru „Mięso” Dominiki Dymińskiej (2012) eksperymentuje z własnym ciałem, masturbuje się urządzeniem do masażu, ogórkiem albo owiniętą ręcznikiem elektryczną szczoteczką do mycia zębów; wsuwa sobie do pochwy termometr – czasem robi to, leżąc obok śpiącej matki. Jej edukacja seksualna polega na czytaniu artykułów w kolorowych pismach kobiecych, na przykład o Kamasutrze, i oglądaniu narządów płciowych w podręczniku do biologii. „Pomyślałam o patrzeniu na moją nastoletnią bohaterkę jak na «świeże mięso» i na tych biednych mężczyzn z mojej powieści, którzy mieli być kimś, a pozostali tylko mięsem bez znaczenia” – mówi w wywiadzie autorka.
FANTAZJA – numer tematyczny
O czym marzymy i jakie mamy – jako jednostki i społeczeństwa – koszmary? Polskie fantazjowanie o heroicznej śmierci („czy poszedłbyś?”), telewizyjne fantazje o wspaniałym życiu, fantazjowanie o końcu świata i wojnie, fantastyczne wizje przyszłości i fantasmagorie współczesności. Współczesna niepewność przyszłości, rozłam politycznego status quo, rozwój mediów i zjawisko post-prawdy zdają się sprzyjać fantazjowaniu. Tam, gdzie realność traci grunt pod nogami, a mechanizmy rządzące światem stają się niejasne – otwiera się przestrzeń dla pracy wyobraźni.
Zobacz wszystkie teksty albo pobierz numer tematyczny jako e-book w formacie EPUB lub MOBI
Sandra K. z „Namiętnika” Manueli Gretkowskiej (1998) także rezygnuje z seksu. Dawniej wystarczyła chwila, by – jak mówi – mogła pławić się w rozkoszy, „oblewać wodą różowy guziczek”. Ale seks w jej życiu przestał istnieć. Ma dwadzieścia cztery lata, jest byłą miss regionu kieleckiego, dobrze zarabia w stolicy, pracuje w reklamie, dba o linię, stosuje diety i połyka laxigeny. W Nowy Rok leży przy nagim, śpiącym Miszce, koledze z pracy i copywriterze, i myśli o tym, że facet jest najmniej skomplikowanym urządzeniem do obsługi – „zaledwie jedna dźwignia”. Wyzyskiwana przez znajomych i pracodawców nie ma na nic czasu, wraca z pracy i idzie spać. Jej ciało zdaje się reagować na wyzysk, wytrąca się z systemu. „Czuję się wypożyczona fizjologii. Muszę odżywiać ciało, nosić je ze sobą, gdy w środku czuję się kimś innym. Niecielesnym”. Przestaje jeść, choruje na anoreksję. W stanie skrajnego wyczerpania zaczyna mieć wizje profetyczne i znów staje się opłacalna dla korporacji, skoro może przepowiedzieć wahania na giełdzie, wyniki wyścigów konnych czy zaplanować skuteczne strategie reklamowe. Bliska śmierci, niedożywiona, zamknięta w firmowym pokoju, jak w sejfie, pozwala się wykorzystać do cna, aż do zatraty. Nazwisko bohaterki może kojarzyć się z Józefem K. z „Procesu”. Zagłodzona, samotna i uwięziona w stołecznym biurze myśli o tym, co ją spotkało: „Ludzie się bogacą. Więcej kupują, więcej trawią – jedzenia, rzeczy, pieniędzy. Ktoś płaci za ten dobrobyt polski. Ile jest podobnych mi dziewcząt?”.
Mańki, ze „Sponsorowanej” Agnieszki Kulig (2010), „miało nie boleć jak jasna cholera, miało nie boleć wcale, nie wwiercać się w ciało tysiącem małych igieł kłujących delikatną skórę od wnętrza ud po samą szyję, miało nie chcieć się płakać” w trakcie pierwszego razu z klientem. Dziewczyna pochodzi z małej wioski. Konserwatywna rodzina, na czele z toksycznym ojcem, dała się jej we znaki, zakotwiczyła z tyłu głowy. Jak większość przyjezdnych w stolicy Mańka jest wykorzystywana przez pracodawcę; w biurze Łysego haruje ponad normę łącznie z sobotami. Przecież o to chodzi. W firmie wszyscy są jednym ciałem, jednym rachunkiem i pracują na wspólny wynik. Za awans społeczny oraz próbę wyrwania się z systemu Mańka słono płaci – własnym ciałem, zostaje luksusową prostytutką: „teraz jestem popychadłem, bez ciuchów, torebek i butów z najnowszych kolekcji, bez własnego mieszkania, znajomości krajów azjatyckich, stempli w paszporcie, wkładu pieniężnego, który rodzice bogatych kolegów i koleżanek podali im na złotym talerzu, z miłością i niejakim znudzeniem, ja nic nie dostałam”. Już została użądlona przez popkulturę, magazyny ilustrowane, filmy i reklamy. Fantazje dziewczyny z prowincji oscylują głównie wokół korzyści materialnych: własna knajpka, wczasy we Francji, modne ciuchy, luksusowe kosmetyki: „Jestem jednym z trybików w machinie, mogłabym pocieszyć się, że jeśli jedna cześć się zepsuje, maszyna przestanie działać, ale nie w tym przypadku”.
Bohaterka „Pasji według św. Hanki” Anny Janko (2012) jest poetką, ma trzydzieści siedem lat, dom, męża i zdaje się żyć według wzoru matki Polki: „Dotąd moje życie było prostą układanką”. W małżeństwie, w domu z teściami, którzy są dla niej parą obcych ludzi, nie czuje się kochana. Jak zamknięta w szklanej kuli figurka Matki Boskiej. Ze stagnacji życiowej wytrąca ją miłość do Mateusza, którego spotyka na pisarskim zjeździe pod koniec maja 1990 roku. Fantazjuje o kochanku we śnie, na jawie, w czasie stosunków z mężem i podczas ubijania kotletów czy ucierania marchewki. Anna Janko nie opisuje dziejów tej miłości w formie fabularnej, raczej dopasowuje puzzle z przeszłości i teraźniejszości, aby przeprowadzić wiwisekcję uczucia w kategoriach metafizyczno-cielesnych. Powstaje piękna rozprawka o anatomii miłości. Hanka pierwszy raz w hotelu w kochankiem opisuje jako fantasmagorię: „Jakaś wielka się czułam. Jakaś obfita i rozłożysta. Pełno mnie było wszędzie. Wszędzie samo ciało. Tylko ciało, a duszy nigdzie. Natomiast jego ciała wciąż nie widziałam dobrze, tylko poszczególne fragmenty: oczy, ucho, usta, dłoń. Tak kubistycznie w niewłaściwych miejscach mi się pokazały… A całości nie było. Po wszystkim leżałam wsparta na poduszkach jak upozowana na jakąś alegorię spełnienia. Chociaż spełnienia nie było. Pierwsze razy wytęsknionych kochanków słyną z namiętnej impotencji”.
„Nie wiem, jak wam dziewczynki, ale mi pierwszy seks nie sprawia przyjemności” – wyznaje Agnieszka, jedna z dwóch narratorek „Małych lisów” Justyny Bargielskiej (2013): „Patrzyłam i patrzyłam, aż przeniosłam się ze sobą na niego, podciągając sukienkę. Jedyne, co nas wtedy łączyło, to obojętność na wybuch”. Kazimiera Szczuka nazywa książkę Bargielskiej żeńskim, z definicji nieco obscenicznym gadanio-pisaniem. O ile w tej prozie można doszukać się skłonności do tematycznej prowokacji, wyznań o „rozstępach na nerkach kochanka”, o tyle scen obscenicznych raczej tu nie znajdziemy. Agnieszka jest singielką, kierowniczką w pracowni, badaczką i działaczką prowadzącą kurs pisania w osiedlowym domu kultury, która straciła cnotę w gabinecie lekarskim: „…ja w ogóle nie miałam pierwszego razu. Już byłam dorosła, od lat uprawiałam różne formy seksu, ale wciąż byłam dziewicą. Biologicznie. Aż poszłam do jednego pana anestezjologa, który mnie uśpił i załatwił to w minutę. No i tak jestem od tej pory niczyja”. Agnieszka masturbuje się, bo, jak twierdzi, chce wiedzieć, czy nadal może na sobie polegać. Stara się tylko tego nie robić pod prysznicem, jak mężczyźni: „Kiedy wyobrażę sobie, jaki byłby koszt dla planety, robi mi się mdło”.
„Opowiadam jak w transie lub orgazmowo-nostalgicznym ciągu. Bez nadziei, że mnie zrozumiecie, zaakceptujecie, bo nie podaję znieczulenia. Nie znajdziecie tu nic, co mogłoby was bezkarnie podniecić. Mięso, samo mięso zamarynowane w feromonach sentymentów”, wyznaje bohaterka „W powietrzu” Ingi Iwasiów (2015). Jej libido przybiera w fantazjach postać tamagotchi, elektronicznej zabawki popularnej w latach 90. Wirtualne zwierzątko należało karmić, myć i sprzątać po nim. Tamagotchi w fantazjach bohaterki przybiera na początku postać małej dziewczynki, jest jak wewnętrzny pasożyt – nienasycone, domaga się godziny seksu, kieliszka płynów fizjologicznych i wciąż nowych podbojów miłosnych, kusi biseksualną kobietę, która szukając zaspokojenia, uwodzi wciąż nowe osoby: „Wlokąc się pociągiem przez Indie, uprawiałam na odległość grę wstępną przesiąkniętą zapachem curry. Siedząc przed ekranem komputera, wyjmowałam pierś ze stanika. Gośka kojarzyła mi się z rozkoszą, jej imię brzmiało: Sto Rozkosznych Schadzek, ale poza tym miałyśmy prawdziwe porozumienie intelektualne”.
„Szarpałbym cię/ jak reksiu szynkę/, jak wiatr drzrwka w huraganie gnał” (pisownia oryginalna) – cytuje Joanna Lech w bogato ilustrowanym screenami, komicznym podręczniku użytkownika Tindera. Mamy tu całą galerię groteskowych podrywaczy, krajowych Januszy, Sebixów i zagranicznych lowelasów, którzy nie silą się na wyszukane zaloty czy savoir-vivre. Na wirtualnym targu, w czasach, gdy spam pęka w szwach od ofert seksualnych, nie ma czasu na flirty czy fantazje. Potwierdza to bohaterka eseju „Cały syf świata” sportretowana przez tajemniczą autorkę, Zuzannę Kowner: „Na Tinderze nie ma taryfy ulgowej, nie ma czasu na wciskanie sobie samej kitu”. Kobieta nie zamierza udawać, że chodzi o miłość. Zapewne nie chodzi też wyłącznie o erotyczne podboje, eksperymenty czy seks bez zobowiązań: „Najczęściej podczas takiego seksu nie mam orgazmu, ale do niego nie dążę. Nie lubię seksu, który jest jak wspinanie się pod górę”. Odpowiedzi na pytanie, dlaczego kobieta eksperymentuje na Tinderze, mogłaby udzielić psychoanaliza z jej koncepcją kompleksu Edypa. W opowieści Kowner, podobnie jak w „Sponsorowanej” Agnieszki Kulig, w tle pojawia się postać ojca: „Ma posturę mojego ojca, ten sam kolor skóry, podobne oczy, nawet trochę podobny zapach, tak samo niski głos. I, tak jak mój ojciec, jest silny. Ma też zawód, który w tę siłę go wyposaża. W resztę go przystroiłam. Ubrałam we wszystko to, czego mój ojciec nie ma: opiekuńczość, dobroć, dbałość, uczciwość. Siłą swojej fantazji jego siłę skierowałam we «właściwą» stronę”.
Na miłość zdają się nie liczyć drugoplanowe bohaterki „Nielegalnych związków” Grażyny Plebanek (2010), które po wejściu Polski do Unii Europejskiej stały się częścią brukselskiej elity: Andrea i Megi, dobrze ustawione, zadbane, nowoczesne, zgodnie z mottem powieści wziętym z dzienników Anaïs Nin, uważają, że miłość tylko do jednego mężczyzny czy jednej tylko kobiety jest wyrzeczeniem. W trójkątach i czworokątach wielonarodowego keksu kwitną pracowe romanse. Członkowie Komisji Europejskiej oddają się z lubością ekstatycznym bzykaniom, tworząc swoiste łańcuszki: „Rozwibrowany miłością, myślał o łańcuszku seksualnych gestów – on lizał Andrei, Megi ssała jemu, Andrea Simonowi, a on, Jonathan brał od tyłu Megi”. Jonathan jest Polakiem z pochodzenia, jako nowoczesna męska kura domowa, między praniem, gotowaniem a usypianiem dwojga dzieci spotyka się z kochanką, by uprawiać z nią namiętny seks. „Powoli wsuwa się w Andreę, cipka jest gorąca i wilgotna, ścianki rozsuwają się bez wysiłku. Ona chłonie go w siebie, wysysa rozgrzanymi otworami, dałaby przerażać się na pół. Orgazmy wstrząsają nią, chociaż zwykle nie dochodzi od tyłu”.
Posługując się słowami samych pisarek, fantazje w prozie kobiet ostatniego dwudziestolecia czytam jako „upozowane na alegorie spełnienia” (Anna Janko) albo „orgazmowo-nostalgiczne ciągi” (Inga Iwasiów). Większość z tych wizji jest podszyta melancholią, niespełnieniem, a nawet trwogą. Jak zauważa Urszula Chowaniec w artykule „Ćwiczenia z rozpaczy”: „W tekstach tych ciało staje się przestrzenią symbolicznych zmagań o prawo do indywidualnej ekspresji”. W kreowaniu erotycznych scen pisarki bywają ostrożne, często posługują się obmówieniami, ironią, groteską czy wisielczym humorem. Ich bohaterki, szczególnie te urodzone w latach 80., które dorastały w czasach transformacji: odchudzone, pijane, naćpane, zagubione wielkim mieście, zapracowane singielki, często rezygnują z seksu, brzydzą się swojego ciała i dotyku, wolą talk-showy i seriale, masturbują się przy filmach porno. Starsze, dręczone wyrzutami sumienia, wychowane w konserwatywnej kulturze: matki, żony, kochanki, unikają dosadnych określeń, wulgaryzmów czy perwersyjnych opisów seksu. Język tych narracji ujawnia, po pierwsze, że polszczyzna w dziedzinie erotycznej jest wciąż dosyć siermiężna. Jak zauważył Krzysztof Rutkowski, w naszym języku słowo „miłość” ciąży ku macierzyństwu, a „seks” ku przemysłowi pornograficznemu. Po drugie zaś pokazuje, że kultura jest nadal fallocentryczna. Męskie doświadczenia, a co za tym idzie i fantazje erotyczne, mają w niej znaczenie uniwersalne, a kobiece marginalne. Ciekawie komentuje ten stan rzeczy w wierszu Joanna Fligiel: „W niewydanej jeszcze książce/ pojawiło się słowo/ «śluz»./ Autorka nie wiedziała, co z nim zrobić,/ więc zapytała o nie inne autorki./ Autorki okazały obrzydzenie/ i zasugerowały wyrzucenie/ «śluzu»./ Precz ze śluzem!/ W literaturze nie ma dla ciebie miejsca./ Możesz być niezbędny w życiu,/ ale nie w scenie erotycznej,/ jeśli nie dotyczy ona ślimaka./ Wilgoć,/ (choć kojarzy się z podmokłym budynkiem/ i reumatyzmem)/ jest lepsza – zdecydowały.// Śluzie – jesteś obrzydliwy!/ Wycieramy cię w pośpiechu/ w hotelowych łazienkach/ papierem toaletowym,/ żeby nie okazać zbytniego zaangażowania”.
Same pisarki przyznają się w fejsbukowych dyskusjach do oporów przed prezentowaniem fantazji erotycznych: „Ja bym chętnie opisała, jak jeden z moich kochanków o mały włos nie zamarzł w samochodzie, czekając, aż go wpuszczę. Ale nie mogłam, bo miałam na górze w mieszkaniu akurat innego. Potem żałowałam, bo mogłam baraszkować z jednym i drugim równocześnie. Czy myślicie, że powinnam wejść w szczegóły? Że to chciałby ktoś czytać?”. „Ja zdecydowanie mam w mózgu przycisk pod tytułem «co inni pomyślą». To ta część gadzia, jeszcze niewyemancypowana”. Większość z nich przyznaje, że raczej nie zdecydowałaby się na prezentację własnych fantazji erotycznych bez kamuflażu fikcji literackiej: w dziennikach czy pamiętnikach, tak jak bez skrępowania czynią ich koledzy po piórze. Rozpustnice, rozprawiające w powieściach na temat demonów seksu, pisze Marta Fox, spotykają się z chłodniejszym odbiorem, a nawet złością czytelników. Potwierdzają to komentarze z portali czytelniczych: „Nie jestem szczególnie pruderyjny, ale jej opisy miłości nie idą w stronę podniecenia, a obrzydzenia raczej”; „Seks jest obecny chyba we wszystkich książkach tej nimfomanki…”; „Pokonały mnie wizje seksu idealnego wg bohaterki. Sorry, ale po czymś takim czytelniczki skręcą w stronę posłanki Sobeckiej”.