Kibicowskie emocje
© Nobel Media 2019, il. Niklas Elmehed

10 minut czytania

/ Literatura

Kibicowskie emocje

Maciej Jakubowiak

O sukcesach mówi się czasem, że zamykają usta krytykom. W kontekście literatury brzmi to jednak złowrogo. Byłoby świetnie, gdyby Literacka Nagroda Nobla dla Olgi Tokarczuk prowokowała do poważnej, rzetelnej i wciągającej dyskusji

Jeszcze 3 minuty czytania

Dawno się tak nie cieszyłem. Kiedy wśród niezrozumiałych szwedzkich słów, które nieco monotonnie wypowiadał profesor Mats Malm, wychwyciłem nazwisko Olgi Tokarczuk, podskoczyłem – nie przesadzam – na krześle. Po chwili, wiadomo: entuzjastyczne posty na fejsie, kilka afirmatywnych wulgaryzmów, telefony do rodziny i współpracowników. Naprawdę, radość. A jednocześnie odsuwane gdzieś na tył głowy pytanie: czy to nie obłudne?

Tego dnia obserwowałem wśród znajomych, na Facebooku i w krakowskich knajpach, zadziwiające zjawisko – pospiesznego naginania opinii. „Może to wina studiów, nachalnego przykładania teorii do tekstów? A to przecież przyjemne książki, nie?” – dopytywała, raczej siebie niż mnie, koleżanka polonistka. „Całe moje pokolenie dorastało z tymi książkami, przynajmniej od liceum, może nie ja, ale rozmawiało się o tym przecież” – wyznawał kolega. Ktoś jeszcze inny mówił co prawda: „Też nie jestem fanem”, ale tonem konfidencjonalnym i rozglądając się gorączkowo na boki. Ale po co zrzucać odpowiedzialność na innych – sam jeszcze dzień wcześniej w żadnym rankingu, gdyby ktoś mnie zmusił do tworzenia rankingów, nie umieściłbym świeżo upieczonej noblistki na podium.

Gdzie tam małe niekonsekwencje krakowskich literatek i literatów, kiedy sam minister kultury zobowiązał się w jednej chwili do zrewidowania swoich planów lekturowych, a sfery rządowe gładko przeszły od kwestionowania polskości pisarki do sugestii, że nie przypadkiem jej sukces ma miejsce w tej właśnie kadencji? Nie pierwszy raz w ostatnich latach, rządząca prawica sparodiowała rzetelne wahania sumienia, nadając im nieprzyjemny posmak cynizmu.

Jednak ostatecznie to wszystko było elementem tego samego przesunięcia, które wśród oddanych i autentycznych miłośników autorki „Gry na wielu bębenkach” wywołało proces, co tu dużo mówić, kanonizacji. Zdjęcia z noblistką, wspomnienia spotkań z noblistką, uściśnięcia dłoni noblistki, do tego komponowane na szybko komentarze, analizy i studia, z których jednoznacznie wynikało, że o wielkości noblistki wiedziano od zawsze, a wiadomość o Noblu przyjęto, owszem, z zadowoleniem, ale bez zdziwienia. Oraz marzenia, że stanowcze słowa laureatki wygłoszone na konferencji prasowej w ostatnim dniu przed ciszą wyborczą mogą wpłynąć na niedzielne głosowanie. Było po prostu tak, jak o przyznaniu Nobla Tokarczuk – choć w 2031 roku i Olgierdowi, nie Oldze – pisał w „Planktonie” Mariusz Sieniewicz: „Sukces światowy, więc zapanowała powszechna radość na wieść o nowym bohaterze narodowym”.

Status społeczny autorki „Ksiąg Jakubowych” podskoczył o jakieś tysiąc procent, sprawiając, że dotychczasowi hejterzy zaczęli szanować, szanujący – uwielbiać, a wielbiciele – wielbiciele zwyczajnie wpadli w ekstazę. Zwykle takie rzeczy zajmują miesiące, najczęściej lata, teraz działy się z minuty na minutę. Trochę jak w „Innych pieśniach” Jacka Dukaja, gdzie Hieronim Berbelek, w każdym kolejnym rozdziale zyskujący na znaczeniu i wzroście (fizycznym), z coraz większą siłą potrafi też naginać wolę i poglądy innych – nie musi nic mówić, wystarczy, że jest w pobliżu. „Polak papieżem” – napisał przytomnie ktoś na Facebooku.

Protokół rozbieżności

A przecież pozycja Olgi Tokarczuk w literaturze polskiej przed Noblem – a więc nieco ponad tydzień temu – raczej nie była jednoznaczna. Niedługo po debiutanckiej „Podróży ludzi Księgi” przylepiono twórczości pisarki etykietkę „proza środka”, co miało oznaczać, że nie jest ani zbyt łatwa (popularna, gatunkowa), ani zbyt trudna (awangardowa, hermetyczna); że raczej uprzystępnia niektóre progresywne pomysły, niż je literacko wykuwa.

„Proza środka” w końcu stała się cokolwiek protekcjonalną i niewiele mówiącą kliszą, ale przecież powodów do kręcenia nosem można by znaleźć więcej. Choćby new age'ową, podszytą Jungiem i wschodnią mistyką skłonność Tokarczuk do mitologizacji rzeczywistości. Albo charakterystyczną łopatologię, polegającą na zwracaniu uwagi czytelników na kluczowe elementy fabuły, tak żeby nie dało się ich pominąć. Oraz idącą z tym w parze gładkość stylu, niestawiającego najmniejszego oporu, ale przez to raczej mało odkrywczego.

Od pewnego momentu – wraz z rosnącym znaczeniem Tokarczuk w polskim życiu publicznym – wyraźna stała się też jej skłonność do moralizatorstwa. W „Prowadź swój pług przez kości umarłych” podział ról – na te dobre i tych złych (choć przecież słuszny i bliski mojemu sercu) – jest właściwie od początku do końca niezmieniony. Niewiele też, wbrew pozorom, dzieje się pod tym względem w „Biegunach”, gdzie credo pisarki – „zawsze lepsze będzie to, co jest w ruchu, niż to, co w spoczynku” – nie zostaje zachwiane. Choć w okolicach 2007 roku było już jasne, że tego rodzaju postmodernistyczna pochwała mobilności straciła swoją niewinność i że niepokojąco współgra z późnym kapitalizmem.

Punkty niezgody bywają różne, ale o ambiwalencji, z jaką czyta się prozę Tokarczuk, może świadczyć kryterium bardziej uchwytne. Do Nagrody Nike Olga Tokarczuk była nominowana sześć razy, pięć razy otrzymała wyróżnienie czytelników, dwukrotnie zdobyła nagrodę główną. Do Nagrody Literackiej Gdynia nie była nominowana ani razu.

Kompromisy

Narzekało się i wciąż można by narzekać. Skąd więc radość? Możliwe, że z przyczyn, które niewiele mają wspólnego z samą Olgą Tokarczuk. Choćby z nadziei, że przez chwilę świat poświęci uwagę temu niewielkiemu i niewdzięcznemu poletku, po którym codziennie prowadzimy swoje pługi, tj. literaturze polskiej. Albo że w samym kraju nastąpi, nawet jeśli tylko na jakiś czas, ożywienie związane z literaturą, więc i znaczenie tego, czym się zajmuję, choćby minimalnie wzrośnie.

Czyli nieważne, dla kogo – ważne, że dla Polaka? Chyba jednak nie, bo są pisarze, których Nobel byłby wydarzeniem miłym, ale bez ciekawszych konsekwencji. Tymczasem jeśli oddziaływanie Noblistki utrzyma się nieco dłużej, pewnie poskutkuje falą naśladowczyń – zwykłych epigonek, ale i kontynuatorek po Bloomowsku zmagających się z wpływem. Można więc zgadywać, że przyszłość polskiej literatury będzie się toczyć pod wywoławczymi hasłami mitu, migracji i ekologii, a domyślny rodzaj gramatyczny dla określenia osoby zajmującej się pisaniem zmieni się na żeński. Czy byłoby równie interesująco, gdyby zamiast tego horyzont wyznaczali trzej aniołowie na lotnisku w Amsterdamie?

Nie jest wykluczone, że krytyczna niezgoda, z jaką traktowało się – traktowałem – pisarstwo Tokarczuk, bierze się z pewnej, mimo wszystko, bliskości problematyki. Feminizm, posthumanizm, przemocowa natura tożsamości – przecież to wszystko dziś ważne. A w obecnych warunkach polityczno-społecznych, kiedy rządzący beztrosko pogrywają z wulgarnym nacjonalizmem i ksenofobią, po prostu najważniejsze. I rany, laureatka głośno zniechęca do jedzenia mięsa. Gdyby chodziło tylko o wybory polityczne, nie mógłbym być bardziej zadowolony. Jednak literacki Nobel ostatecznie jest – literacki.

Z tą dwuznacznością jest jak z dermatologiem Alim, leczącym dolegliwości Duszejko w „Prowadź swój pług…”. Pewnie, można przewracać oczami, że skoro lekarz ma ciemniejszą skórę i pochodzi z Bliskiego Wschodu, to na pewno nie jest zwykłym lekarzem, ale prawie magikiem, który zamiast zwykłych leków przepisuje skomplikowane mikstury robione na zamówienie. Orientalizm? Pewnie, że orientalizm. Ale ilu znowu postaci ciemnoskórych specjalistów pojawiało się w kulturze polskiej ostatniej dekady?

Ostatecznie wyjątkiem od wszystkich narzekań, o których wspomniałem, okazały się „Księgi Jakubowe”. Nawyki i obsesje Tokarczuk, wobec których wcześniej można było zgłaszać wątpliwości, w tej monumentalnej – pod względem rozmiaru, ale i nakładu pracy – powieści znalazły dla siebie doskonały materiał. Pisarka nie musiała już postulować mobilności, bo pisała o ludziach, którzy większość życia spędzili w podróży; i nie potrzebowała importować ekstrawaganckiej duchowości, bo zajmowała się żydowskimi mistykami dokonującymi konwersji kolejno na islam i na katolicyzm. Prawdę mówiąc, gdyby Olga Tokarczuk miała dostać Nobla tylko za tę powieść, wcale bym się nie zdziwił.

Kibicowskie emocje

Czy można – ale uczciwie – cieszyć się z sukcesu autorki, za której pisaniem samemu się nie przepada? Jeszcze inny znajomy, bibliotekarz, opowiedział mi tego dnia, kiedy Tokarczuk dostała Nobla: „Poczuliśmy w pracy kibicowskie emocje”. Może to powinno wystarczyć za usprawiedliwienie.

Ale jest jeszcze coś. O dużych sukcesach mówi się czasem, że „zamykają usta krytykom”. W kontekście literatury brzmi to jednak złowrogo. Nie tylko dlatego, że krytyka oznacza tu coś odrobinę innego; choć faktycznie, to ryzykowne zgłaszać protokół rozbieżności z kimś, kto właśnie zagwarantował sobie miejsce w historii literatury. Jednak przede wszystkim myśl o zamykaniu ust – chciałbym wierzyć – kompletnie nie pasuje do tej działki ludzkiej aktywności, która opiera się na nieskrępowanym gadulstwie, na podejmowaniu, przedłużaniu, podważaniu i przewracaniu tego, co powiedzieli inni. Marzę sobie więc, że najważniejsza na świecie nagroda literacka nikomu ust nie zamyka, przeciwnie – prowokuje do poważnej, rzetelnej i wciągającej dyskusji. Wyłącznie dobrze mówi się o zmarłych, nie o zwycięzcach.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).