Paczenie
fot. Michał Borecki

15 minut czytania

/ Literatura

Paczenie

Rozmowa z Dorotą Masłowską

„Kiedy czuję, że posługuję się kalką, kiedy słyszę kalkę we własnych ustach albo widzę ją w tekście, to jest to dla mnie dyshonor. Kalki to fałszywe myśli. Cheaty” – mówi nasza felietonistka

Jeszcze 4 minuty czytania

MACIEJ JAKUBOWIAK: Nie wolałabyś pogadać na żywo zamiast na Skypie?
DOROTA MASŁOWSKA: Jakoś mi się to wydaje korzystniejsze organizacyjnie, że nie muszę się umawiać, jeździć do tych kawiarni. Ale z drugiej strony myślę, że to spotkanie w kawiarni, ten teatr wywiadu zabezpiecza go przed rozlaniem się na życie. Przez ostatnie tygodnie siedzę przed komputerem, udzielam wywiadów, nagrywam podcasty, odbywam psychoterapię i to zaczyna mi się wszystko jakoś mieszać. Po prostu siedzę i uzewnętrzniam się do komputera, relacjonuję, analizuję, debatuję. Myślę, że to będzie jakiś większy problem związany ze zdalnością. Kiedy nie ma małych teatrów nadających rzeczom formę, trudno rozdzielić różne swoje role

Cykl Jak przejąć kontrolę nad światem, nie wychodząc z domuto już sześć lat, dwadzieścia siedem tekstów i dwie książki. Chyba najwyższy czas, żeby wrócić do tytułowego pytania jak?. Jaką masz metodę na świat?
Myślę sobie, że moja metoda badawcza jest nieco nienaukowa. Mam okresy, które spędzam w bibliotece na Koszykowej, czytając po prostu co popadnie, żeby poszerzyć swój aparat badawczy. Ale mam świadomość, że nadmierna naukowość nie ma w moim przypadku sensu. Próbuję się stymulować, żeby wiedzieć więcej, ale i tak chodzi o widzenie, bycie, czucie. Te teksty to moje narzędzie rozpoznawania rzeczywistości i ja sama ich potrzebuję, żeby wiedzieć, co się dzieje. Zawsze zaczyna się od intuicji, wyczucia pewnych zgrzytów, niezgodności i dziur w tym, co widzę. A potem jest mozolne, powolne szukanie słów na nie, metodą prób i błędów.

Wydaje mi się, że formuła Dwutygodnika” – dosyć swobodna i pod względem długości tekstu, i jego kształtu współuczestniczyła w powstawaniu całej tej procedury. Pozwala mi a może to trochę wymuszam? robić rzeczy niezgrabne, których nie uniósłby esej, dajmy na to, w Res Publice. Mogę sobie pozwolić na pewną niegramotność, śmieszność i rozwijanie intuicji, poczuć i wrażeń, na badanie ich przez język. Szukanie dla nich nazw, nawet jeśli nie do końca trafiam w punkt. Jakością jest droga, którą idę. Stąd ta dziwna forma, jaką to ostatecznie przybrało – że to jest niepoważne i koniec końców bardzo poważne. Wczoraj trafiłam na zapowiedź mojej książki w Empiku, brzmiała: Zbiór humorystycznych tekstów opisujących Polskę”. Come on, to kompletnie opaczne. Zresztą słowo humorystyczny” całkiem moim zdaniem zbankrutowało.

 

Ale zawsze tego humoru szukasz?
Ja go zawsze znajduję. To jest dosyć mimowolne. Poczucie humoru jest ważnym elementem mojego postrzegania świata. Jeżeli go nie używam, to się nudzę i nie chce mi się pisać. Nawet najmroczniejsze strony rzeczywistości mają potencjał śmieszności i niedorzeczności one mnie zawsze atakują jako pierwsze.

W niektórych tekstach sięgasz po trochę zakurzoną metodę etnograficznej obserwacji. Kiedy opisujesz swój udział w kursie szycia, brzmisz jak antropolożka z początku XX wieku: z uczonym zdziwieniem przyglądasz się obyczajom ludzi.
Szwaczek. A może po prostu bab. W tym tekście miałam poczucie zanurzenia w babach [śmiech]. Miałam poczucie, że uczestniczę w czymś bardzo zamierzchłym, pierwotnym. Część tego obyczaju wspólnego szycia taka jest są tam gesty i figury zaczerpnięte z jakiejś pierwotności, podpatrzone gdzieś u babć, odruchy pytlowania, nucenia to wydało mi się bardzo pradawne. Ale zamiar, z którym tam szłam, nie był etnograficzny, popadłam w etnografię, kiedy zrozumiałam, że szycie nie jest moją przyszłością. Połową mózgu szyłam, a drugą podpatrywałam.

Szukasz tego, co pradawne, bo nie do końca ufasz blichtrowi nowoczesności?
Im więcej mamy smartfonów w rękach, słuchawek w uszach i aparatów do mierzenia spalanych kalorii na sobie, tym mocniej przeziera spod nich pewna nieporadność, niezgrabność naszego bytu. Dostęp do superczułej technologii jest powszechny nie dotyczy ona już wyłącznie bogatych i uprzywilejowanych, każdy może wziąć kredyt w Providencie i kupić telefon, który jest obłędnie skomplikowanym mózgiem zewnętrznym. I tym bardziej uderza z jednej strony beznadzieja i mizeria, a z drugiej potęga naszego biologicznego istnienia.

To jak w StrefieApollinairea z 1913 roku, gdzie wieża Eiffla jest pasterką, a samolot na niebie wstępującym do nieba Chrystusem? Wyobraźnia i wrażliwość nie nadążają za tym wszystkim, co sami stworzyliśmy?
A może to przez kulturę przyswajaną jeszcze w dzieciństwie? Nasza wyobraźnia jest ukształtowana przez takie rzeczy jak Biblia, legendy, mity, jakieś czarne wołgi, którymi straszyła babcia. Wśród całej tej nowoczesności i centrów handlowych, które wyglądają jak stare statki kosmiczne, czasem przemykają nam jakieś świtezianki i wąpierze.

Czy to poszukiwanie pierwotności sprawiło, że w końcu wyszłaś z domu i ruszyłaś w świat, na Kubę, do Gruzji? Żeby znaleźć tam życie?
Może coś w tym jest, na tle Kuby Polska jawi się jako smuta, szarość, coś tu jest bardzo cmentarnego. Bardziej poważnie i smutno było dla mnie tylko na Białorusi. Chodzi mi o żywotność, biologiczną radość istnienia, która u nas jest wybitnie niepraktykowana. Wydaje mi się, że to bardzo złożona scheda powojenna, pokomunistyczna. Jesteśmy dziećmi i wnukami osób, które nawet jeśli były szczęśliwe, to były nieszczęśliwe po tych wszystkich nieszczęściach ludziom bardzo trudno było po prostu pić wino, tańczyć, patrzeć w słońce. Dlatego nie ma u nas umiejętności świętowania, celebrowania życia, cieszenia się, wspólnego śpiewania. Szczęście jest podejrzane. Szczęście naraża cię na szykany. Kuba jest wstrząsająco biedna, ale ludzie, których widziałam, mieli nieprawdopodobną z naszej perspektywy umiejętność żywienia się słońcem, wiatrem, muzyką i tańcem. To było uderzające.

A czy z Kuby blisko jest do Chin? Czy to całkiem odmienne doświadczenie? Kawałek o Chinach nie tylko jest najdłuższy w ostatniej książce, ale wydaje mi się też przełomowy: oto Dorota Masłowska, specjalistka od dziwności, zostaje rzucona w świat tak monstrualnie dziwny, że sama musi się przyznać do kapitulacji.
To była z góry przegrana konfrontacja. Pojechałam do Chin na zaproszenie państwowej instytucji i mogłam się spodziewać, że Chiny zostaną mi pokazane ze specyficznej, oficjalnej strony, która jest ładna, ale bardzo płytka i ograniczona. Dziwność udawało mi się łapać jak mgnienia zza obrazka, który był nam pokazywany. A i tak rzeczywistość była otchłanna. Wszystkie próby wniknięcia w nią są trochę przegrane. Nie mówić w tym języku, nie znać – to źle powiedziane, to nie wyczerpuje tej sytuacji

Bo nie tylko o język chodzi?
Nagle lądujesz w rzeczywistości, która jest tak strasznie inna na każdym poziomie inne są dźwięki, smaki, zapachy, tylko pion i poziom się zgadzają – że czujesz się jak w filmie science fiction. Szanghaj jest bardziej łowcą androidów niż łowca androidów jest sobą. Pojechałam do Chin pazerna na pisanie, pazerna na schwycenie wszystkiego w opis. Dziwność była efektem zderzenia z kompletną niewypowiedzialnością tego, co widzę. Niezrozumiałość jest tak duża, bo różni się nawet język ciała, różnią się miny i gesty. Do opisu pozostały mi tylko różne odcienie, oblicza i aspekty niezrozumiałości. To było ćwiczenie mentalne i stylistyczne poczuć kompletnie niezrozumiałe. Być w kompletnie niezrozumiałym. Próbować nazwać nienazywalne. Było to niesamowite doświadczenie, ale nie mogę powiedzieć, żebym wiedziała po nim coś więcej o Chinach. Może nauczyłam się trochę mówić w języku ciała i pojękiwań, żeby załatwić podstawowe rzeczy. Najwięcej dowiedziałam się o pisarzach w podróży. Podstawową płaszczyzną tej całej przygody była dziwna rodzina-nierodzina pisarzy, do której zaczęłam przynależeć.

To taka tymczasowo sklecona wspólnota? W jednym miejscu opisujesz scenkę, jak siedzicie w sklepie na ulicy w towarzystwie dziadków w piżamach i wszyscy są dla siebie wyrozumiali i cierpliwi. Wygląda to jak świat po globalnej katastrofie, w którym ludzie tworzą sobie utopię z byle czego.
Żeby w ogóle przetrwać w tej dziwności, prędzej czy później musisz znaleźć swoją mikrospołeczność – kontekst ludzki, który będzie dla ciebie jakoś przewidywalny. Chyba chodzi o wspólne bycie. W tym barze, w którym przesiadywaliśmy z Chińczykami, w ogóle się nie rozumieliśmy, nie mówiliśmy w żadnym wspólnym języku. Ale wartością było to, że razem w tym niezrozumieniu siedzimy. To było piękne. Z drugiej strony ta rodzinka pisarzy, kompletnie nietradycyjna. Podróżowanie przekierowało mnie do jakiejś nomadycznej wspólnoty, o bardzo fluktuującym składzie. Nie jestem przekonana, czy pisarze, którzy najwięcej się przemieszczają, to najlepsi pisarze świata, ale na pewno wykształcają umiejętność bycia gdziekolwiek z kimkolwiek. Wtedy doświadczenie życiowe traci zaczepienie ojczyzną staje się sama podróż, a ziomkami inne osoby w tej samej kondycji, a z psychiką dzieje się coś takiego jak z tymi spotkaniami na Skypie i Zoomie, o których mówiłam: wszystko zaczyna się zlewać w jedną sytuację, wszyscy napotykani ludzie w jednego człowieka. Wielokrotnie miałam poczucie, że rozmawiam z kimś, kto traktuje mnie jak siostrę albo najbliższą przyjaciółkę, mimo że zna mnie od 15 minut. Zaprasza mnie do swojego świata, szybko znikają wszystkie bariery i już jestem jego powierniczką, terapeutką i znam jego sytuację rodzinną od pokoleń. A jednocześnie to relacja bez pokrycia, bo jutro się rozstajemy. Przeraził mnie ten proces, kiedy przestajesz stopniować bliskość z ludźmi, tylko rozlewasz się. Jakby przekraczanie ciągle granic oznaczało też zanik granic w głowie.

Dlatego zaczęło mi z powrotem zależeć na przynależności. Ostatecznie pisanie jest ściśle związane z językiem i w związku z tym z innymi ludźmi, którzy tym językiem mówią. Przynajmniej moja intuicja i moje uczucia są ściśle powiązane z językiem. Może w języku angielskim funkcjonuję zabawniej i jest on dla mnie większym twórczym wyzwaniem, bo nie mam tak wyślizganych podzespołów jak w polskim, ale brakuje mi fizycznego poczucia języka.

Pamiętam, jak kiedyś poznaliśmy się na imprezie, coś powiedziałem, a ty od razu wychwyciłaś to jako błąd czy przejęzyczenie. Pomyślałem sobie wtedy: Oho, tak pracuje pisarka, wyłapuje kiksy i potem składa z nich swoją prozę”. W całej książce ten wątek na różne sposoby powraca, jesteś wyczulona na glicze, odstępstwa od normy. A jak właściwie definiujesz sobie tę normę?
Bardzo mnie interesuje proces paczenia się języka. To niesamowicie przyspieszyło z dominacją internetu nad rzeczywistością. Silny jest wpływ angielskiego, który przywożą Polacy mieszkający za granicą i który pojawia się w polskim razem z serialami. Moim najbardziej zaskakującym ostatnio odkryciem jest to, że rówieśnicy mojej córki mają wyrażenie No i ona była jak…”. To nie taka zwykła kalka, ale coś o krok dalej, kaleka kalka. Jednym z ciekawszych oblicz mutacji, które przechodzi język polski, jest to, że ludzie nie czytają książek. Ich polski się kurczy. Część tej starszej frazeologii jeszcze gdzieś się błąka po głowie, ale już obumiera. Notorycznie czytając nawet ambitniejsze media, napotykam niesamowite rzeczy w rodzaju: Dziki pałaszowały w śmietniku. Komuś chodziło o buszować” i gdzieś tam miał to słowo, ale już je źle czuł. Korekta też tego nie wyłapała. Bardzo mnie to całe kombo różnych mutacji interesuje.

Dorota Masłowska, „Jak przejąć kontrolę nad światem, nie wychodząc z domu 2”. Ilustracje Maciej Chorąży, Wydawnictwo Literackie, 232 strony, w księgarniach od 2 września 2020Dorota Masłowska, „Jak przejąć kontrolę nad światem, nie wychodząc z domu 2”. Ilustracje Maciej Chorąży, Wydawnictwo Literackie, 232 strony, w księgarniach od 2 września 2020Uderzające jest też posługiwanie się wytartymi podzespołami. Niewielu ludzi ma poczucie własności co do swojego języka. Często posiłkują się kalkami, które proponuje im internet, takimi jak czasy zarazy. Na to jestem wyczulona. Naprawdę dużo lepiej mi się słucha kogoś, kto robi błędy, ale w jego stylu użytkowania języka słychać pewną szczerość i prostą drogę od serca do ust, nawet z pominięciem mózgu. Wolę to, niż kiedy ludzie posługują się gotowcami, frazesami. To się staje, że użyję jednego z moich ulubionych kulfonów: często gęsto nagminne.

W Dwutygodnikustaramy się unikać publicystycznych frazesów, ale czytając twoje teksty, odnoszę niesamowite wrażenie, jakbyś próbowała tworzyć zdania, których jeszcze nie było w polszczyźnie.
Kiedy czuję, że posługuję się kalką, kiedy słyszę kalkę we własnych ustach albo widzę ją w tekście, to jest to dla mnie dyshonor. Kalki tofałszywe myśli. Cheaty. Całe życie mentalne jest w tej chwili budowane metodą wytnij–wklej. Jak to się dobiera do twojego języka, to wiedz, że coś się dzieje.

Wyobrażam sobie jednak, że ludzie, którzy musieli tworzyć ostatnio komunikaty o konieczności zakładania masek w sklepie czy zakazy korzystania z placów zabaw, wcale nie mieli ochoty wymyślać oryginalnych sformułowań. Pisali w zaistniałej sytuacji, bo wszyscy tak pisali. Jest w tym chyba pewna ulga?
Recytując cudze myśli, jesteś bezpieczny. To myśli już użyte, sprawdzone.

Język to jedno, ale jesteś też chyba wyczulona na normę obyczajową, społeczną, kulturową? Często piszesz o ludziach, którzy mocno odstają od ogółu, a to się jakoś łączy z kwestiami klasowymi na szpetotę wystawieni są ludzie, których nie stać na to, żeby mieć oryginały. Nie obawiasz się zarzutów o klasizm?
Jako osobę fascynującą się językiem i jego mechanizmami fascynuje mnie dzikość w posługiwaniu się nim. Wydaje mi się, że szukam ludzi bez masek. Często brak maski wynika z braku wykształcenia, świadomości, pieniędzy, aspiracji czy ogólnego braku. Dlatego gdzieś tam raz po raz szukam tej niedoskonałości. Traktuję kaleką mowę jako przedmiot badania, materiał artystyczny. Po prostu mnie to interesuje.

Na koniec chciałbym cię dopytać o właściwą metodę zdobywania kontroli nad światem, czyli o styl. Wśród chwytów, które chyba lubisz, jest wyliczenie, które zaczyna się całkiem przyzwoicie, realistycznie, a potem zmierza
…ku bezsensowi.

W jednym z tekstów słychać za drzwiami szczęk zamków, łańcuchów, podsuwanie kredensu, przekładanie worków z piaskiem, przeparkowywanie czołgów, rozmontowywanie wnyków.
Wiele osób, przeczytawszy to, powie: Nieprawda, przecież tak nie było. Nie mogli mieć czołgu w domu”. To coś, z czym się zmagam jako posiadaczka specyficznego poczucia humoru, ktoś mi kiedyś powiedział, że opresyjnego. Czuję z tymi tekstami Dwutygodnikowymi, że to jeszcze tak niesamowicie działa, że one wpływają same na siebie. Czytając je wielokrotnie w czasie pisania, potem po publikacji, kiedy sprawdzam, czy mi korekta nie pousuwała jakichś celowych błędów, potem szykując je do książki, potem walcząc z tymi wszystkimi redakcjami, po prostu uczę się ich na pamięć. I później jakby poprzednie teksty piszą kolejne teksty. Mają swój język i swoją określoną pulę frazeologiczną. Ta forma jest coraz bardziej wsobna, ogranicza się i doprecyzowuje. Jestem ciekawa, jak to będzie postępować.