Historia jest prosta, wszyscy znamy ją od dawna. On jest malarzem na dorobku, charyzmatycznym, romantycznie nieuporządkowanym, ona – tłumaczką na stypendium, świetnie zorganizowaną, z precyzyjnym planem na życie. Zaczyna się niewinnie, od rozmowy przy kawie, która przeradza się w całodniowy spacer po Nowym Jorku, a kończy w łóżku. To, co miało być tylko weekendową przygodą, chwilową odskocznią od codziennej rutyny, okazuje się znacznie poważniejsze, angażuje emocje i intelekt, prowadzi do zobowiązań. Ona i on szybko jednak zdają sobie sprawę, że to wszystko nie będzie takie proste i że w prawdziwym świecie ich związek jest nie do zaakceptowania.
„Żywopłot” Dorit Rabinyan to klasyczna, zdawałoby się, opowieść o mezaliansie, w której niesprzyjające okoliczności stają na przeszkodzie autentycznej miłości. Tyle tylko, że w klasycznych realizacjach te okoliczności sytuowane są na zewnątrz: to klasowe przesądy, zaborcze matki strzegące porządku społecznego czy uwarunkowania ekonomiczne niepozwalające na samodzielność – nic, czego nie dałoby się ostatecznie przezwyciężyć. W tym wypadku jest trochę inaczej. Ona pochodzi z Izraela, on – z Palestyny.
Rabinyan dokonuje wyłomu w romansowej konwencji. I to nawet nie dlatego, że na prostą historię o miłości nakłada ciężar konfliktu bliskowschodniego – choć i to nie jest bez znaczenia. Niewiele w końcu jest takich opowieści, w których przekomarzania zakochanych w sobie bohaterów mieszają się z zaciętymi kłótniami o politykę. Już to powoduje, że Liat i Hilmi nie sprawiają wrażenia oderwanych od rzeczywistości naiwniaków, lecz inteligentnych, zorientowanych w świecie dorosłych ludzi, którzy mają swoje poglądy i potrafią ich bronić. Przewrotność pomysłu autorki polega jednak na tym, że to, co uniemożliwia ten związek, wcale nie tkwi gdzieś na zewnątrz, lecz znajduje się w samym rdzeniu tożsamości bohaterów. Powiedzieć, że oni pochodzą ze swoich krajów, to za mało. Liat jest do cna Izraelitką, Hilmi – Palestyńczykiem. A Izreal i Palestyna są ze sobą w stanie wojny.
Ona odbyła obowiązkową dwuletnią służbę wojskową, on w tym samym czasie przebywał w więzieniu za malowanie graffiti i był upokarzany przez izraelskich żołnierzy. Ale nie tylko dlatego polityka nie jest tu dodatkiem, bezpiecznym tematem do rozmów. Przede wszystkim decyduje ona o tym, kim są i kim mogą być dla siebie zakochani w sobie ludzie. W powtarzających się wielokrotnie dyskusjach nad możliwymi kształtami pokojowego współistnienia Izraela i Palestyny, Liat niezmiennie obstaje przy modelu dwóch oddzielnych państw, uznających wzajemnie swoje granice i autonomię. Hilmi natomiast twierdzi, że jedynym sensownym rozwiązaniem jest stworzenie jednego państwa wielonarodowego, w którym Żydzi i Arabowie będą mogli żyć obok siebie na tej samej ziemi. Kiedy bohaterowie po raz kolejny wracają do tego tematu, staje się jasne, że nie mówią tylko o wielkiej polityce, ale przede wszystkim – o sobie. Ich chwilowo eksterytorialny romans, niespodziewane zbliżenie, staje się laboratorium tego, jak mogłyby wyglądać relacje między ich narodami.
Nie oznacza to, że „Żywopłot” jest wyłącznie powieścią polityczną. W pierwszej kolejności to doskonale opowiedziana historia miłosna, z właściwą jej dynamiką uniesień, zwrotów akcji, konfliktów i trzymającego w napięciu zawieszenia. Wielką zasługą tłumaczki, Agnieszki Olek, jest to, że potrafiła nie tylko uchwycić te delikatne wahania nastrojów, ale również zręcznie podtrzymywać momenty niezrozumienia wydarzające się na styku języków. Z przejęciem śledzi się stopniowy proces wzajemnego oswajania się, uczenia swoich nawyków i akceptowania obsesji. Niezwykle sugestywnie udają się Rabinyan sceny erotyczne, w których całe skomplikowanie, prywatne i publiczne, zostaje momentalnie unieważnione. To również porywające studium kobiecego pożądania – cała opowieść toczy się z perspektywy Liat – i fascynacji męskim ciałem.
Podnoszę wzrok znad monitora. On nadal stoi w tej samej pozycji, w której był, gdy zerknęłam nań poprzednio. Prawe oko przymknięte, rozpostarta szeroko lewa ręka z wyciągniętym kciukiem. Trzyma odwrócony pędzel, błądzi wpółprzymkniętymi oczami po całym płótnie. Z miejsca na kanapie widzę tylko jego profil. Odwrócony ode mnie pochyla się ku sztaludze, trzymając w prawej dłoni paletę z małymi górkami niebieskiej, zielonej i żółtej farby. Jego pędzel znów się porusza. Widzę grzywę loków, bujającą się delikatnie z każdym ruchem głowy.
Jednak to w samym rdzeniu romansu ujawnia się jego druga strona. Narcyzm małych różnic, za pomocą którego kochankowie usiłują niewinnie zaznaczyć swoją indywidualną odrębność, potrafi momentalnie odsłonić swoje otchłanne polityczne zaplecze – jak wtedy, gdy w chłodną amerykańską noc bohaterowie marzą o rozgrzewającym napoju:
– Tak to nazywacie? – Wykrzywia twarz z dystansem, przedrzeźnia mój izraelski akcent. – Sachleb? – No, a jak to się nazywa? – droczę się z nim, wykorzystując oznaki życia, żeby go nieco pobudzić, szczypię delikatnie w biodro i ocieram się o niego. – No jak? – Sahlab – akcentuje karcąco swoim gardłowym basem. – Powiedz tak jak trzeba.
Odtrutką na politykę staje się ciało – i to niekoniecznie ciało erotyczne, ale również ciało zmarznięte, wymęczone przeciągającą się nowojorską zimą. Przez chwilę to, co stanowi źródło konfliktu – zakorzenienie w podzielonej granicami ziemi – staje się źródłem wspólnoty. Przyzwyczajenie skóry do śródziemnomorskiego słońca, które nic sobie nie robi z arbitralnie wyznaczonych podziałów, na moment odsłania cały absurd polityki oddzielającej od siebie ludzi żyjących obok siebie.
Podobną funkcję pełni Nowy Jork – umożliwiający spotkanie się ludzi, którzy w swoich rodzinnych stronach nie mogliby się poznać. Ameryka kusi bohaterów obietnicą wykorzenienia, uwolnienia się od bagażu pochodzenia i tożsamości, wymyślenia siebie na nowo. I dokładnie z tego samego powodu – odstręcza. Dlatego, podobnie jak myśl o słońcu, okazuje się tylko fałszywą obietnicą apolitycznej utopii. Rabinyan doskonale zdaje sobie sprawę, że nowoczesne rojenia o samostanowieniu jednostki (na których zresztą ufundowane jest wyobrażenie o miłości zdolnej przezwyciężyć wszystkie przeciwieństwa) są właśnie tym – rojeniami. Zdaje sobie z tego sprawę również jej bohaterka, Liat: „I zanim zapadłam w sen, leżałam ze wzrokiem wbitym w sufit i myślałam, że nie jesteśmy tak naprawdę tylko we dwoje, jak chcielibyśmy w to wierzyć. Nawet w tym olbrzymim mieście, daleko od domu («Nawet w tym pokoju, w tym łóżku») nie leżymy tutaj sami”. Jeśli bohaterowie tego romansu nigdy nie mogą być sami, znaczy to, że nieuchronnie uwikłani są w politykę.
Na tym chyba polega niezwykła uwodzicielskość tej powieści – na nieustannym podtrzymywaniu napięcia między intymnością a politycznością. Kwestie tożsamości i konfliktu nadają jej ciężaru, a jednocześnie same zostają sprzęgnięte z tym, co najbardziej indywidualne, namacalne. W efekcie oba te porządki nabierają wagi, której byłyby pozbawione, jeśli potraktować je rozdzielnie.
„Żywopłot” jest do pewnego stopnia oparty na rzeczywistej relacji, która łączyła Dorit Rabinyan z palestyńskim malarzem i ilustratorem książek dla dzieci Hassanem Houranim. Po jego tragicznej śmierci w 2003 roku pisarka opublikowała w „Guardianie” przejmujący list pożegnalny, który stał się kanwą dla opublikowanej 10 lat później powieści. W ubiegłym roku wzbudziła ona niemałe kontrowersje po tym, jak izraelskie ministerstwo edukacji zablokowało inicjatywę nauczycieli, którzy chcieli umieścić „Żywopłot” na liście licealnych lektur. Politycy twierdzili, że książka może zachęcać młode izraelskie czytelniczki do nawiązywania romansów z Palestyńczykami i promować asymilację. To zdarzenie nałożyło się na narastające napięcia w Izraelu, związane z tzw. nożową intifadą – serią ataków na żydowskich mieszkańców kraju.
Uwikłanie książki w ten splot zdarzeń potwierdza tylko jej podstawowe rozpoznanie – że od polityki nie ma ucieczki i że prędzej czy później znajdzie ona drogę nawet do najbardziej intymnych relacji między ludźmi. Jeśli tak jest, to nasze wyobrażenia o tym, czym może być przyjaźń, miłość i pożądanie, domagają się dogłębnego zrewidowania. Paradoksalnie reakcja izraelskiego ministerstwa pozwala z optymizmem myśleć o roli literatury w tym procesie – najwyraźniej jest ona wciąż na tyle wpływowa, że domaga się kontroli. Politycy pomylili się jednak w swoim rozpoznaniu – w powieści Rabinyan najgroźniejsze nie jest zachęcanie do romansowania z przedstawicielami wrogiego narodu. Prawdziwie wywrotowa jest zawarta w niej nadzieja, że jeśli miłość może być metaforą polityki, to prędzej czy później polityka może stać się metaforą miłości.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).