Przecież to jest świetny pomysł na powieść. Kiedy w 1978 roku umiera papież, a potem kolejny, a do tego państwo Gierka ewidentnie się sypie, pewna namiętna palaczka w średnim wieku nabiera pewności, że koniec świata jest tuż-tuż, więc gdy papieżem zostaje Polak, jej wyobraźnia dostaje kręćka. Do tego jej mąż – po tym, jak jego matka popełnia samobójstwo – zaczyna grzebać w swojej mglistej przeszłości, choć niekonwencjonalną metodą nawiązywania przyjaźni z postaciami ze swoich snów, które stopniowo stają się bardziej rzeczywiste od rzeczywistości, więc bohater uznaje, że „powinien więcej spać. Właściwie w ogóle się nie budzić”. Jest jeszcze syn, który chciałby śpiewać, ale nie umie, więc zrywa z nim dziewczyna, którą on potem stalkuje, a w międzyczasie dostaje pracę jako kaowiec w hucie… No dobra, wątek syna nie jest świetny, ale historia o rodzinie, która w schizofrenicznej Polsce Ludowej końca lat 70. powoli, acz skutecznie obsuwa się w szaleństwo – taka historia, do tego opowiedziana z dzisiejszej perspektywy, mogłaby być niezła.
Mogłaby, ale w tej randce w ciemno, która łączy pomysły z autorami – po prostu źle trafiła. Nie ona pierwsza. Kuba Wojtaszczyk – którego karierę literacką, biegnącą od debiutanckiego self-publishingu do głównonurtowych wydawnictw, śledzę z rosnącym zadziwieniem – ma niewątpliwy talent do identyfikowania nośnych tematów. W debiutanckim „Portrecie trumiennym” konfrontował swojego bohatera – wyemancypowanego absolwenta kulturoznawstwa, pracującego w instytucji kultury wielkiego miasta – z pozostawioną na prowincji rodziną. W „Kiedy zdarza się przemoc, lubię patrzeć” (tytuły też autorowi wychodzą, choć raczej luźno łączą się z zawartością) w jednym studenckim mieszkaniu umieścił troje bohaterów na różne sposoby usiłujących sobie radzić z kondycją prekarną. W późniejszej o rok (bo Wojtaszczyk jest także pisarzem nadzwyczaj pracowitym) powieści „Dlaczego nikt nie wspomina psów z Titanica” osią fabuły był cyrk przemierzający postapokaliptyczny krajobraz Polski tuż po zakończeniu II wojny światowej i przygarniający najróżniejszych rozbitków.
Kuba Wojtaszczyk, „Słońce narodu”. Znak, 384 strony, w księgarniach od marca 2018Świetnie, zdawałoby się: modne tematy, chwytliwe tytuły, godna pozazdroszczenia pracowitość. Gdzie więc tkwi problem? W „Słońcu narodu” na przykład tu: „tematem przewodnim wyłonionych powieści stało się wyobcowanie bohatera jako alter ego ich autorów, ich autentyczna sytuacja społeczna, a także alienowanie się od rzeczywistości i próba odnalezienia siebie na jej pograniczach”. Albo tu: „Bunt nie tylko wydestylował z jego organizmu, lecz także on, Paweł, nawet nie potrafi być szarym obywatelem, tylko propaguje obojętność na bieg spraw społecznych”. Albo tu: „Mimowolnie wzdycha wprost do mikrofonu, co owocuje intensyfikacją zniecierpliwienia wybuchającego z głośnika”. Albo tu: „Z ludźmi to nigdy nie wiadomo – skonstatowała wcześniej, zabezpieczając mięsiwo przed wścibstwem, a może i kradzieżą”. Skonstatuję to może wprost, a także prostym, toteż zintensyfikowanym komunikatem: zdaje mi się, że Kuba Wojtaszczyk nie umie pisać. I to nie umie, by tak rzec, piętrowo.
Po pierwsze, na poziomie wyborów stylistycznych i leksykalnych (a nawet, o dziwo!, składniowych) powieści Wojtaszczyka przypominają rozprawki studenta pierwszego roku kulturoznawstwa. Owszem, podmiot w końcu łączy się z orzeczeniem, ale po drodze dzieją się rzeczy niestworzone, a wrzucane tu i ówdzie fachowe terminy (alienacja, intensyfikacja, destylacja, „humanoidalna maszyna reminiscencyjna”) rozpaczliwie usiłują maskować wewnętrzną pustkę zdań. Oczywiście najważniejsze, że udaje się unikać powtórzeń, nawet jeśli dzieje się to kosztem drobnych semantycznych ofiar: „Jak w czasie okupacji – myślała – chociaż wojna już wtedy stanowiła dla Renaty niewyraźne wspomnienie i gdyby nie ojcowskie reminiscencje razem ze społecznie przyjętą ukrywaną martyrologią, najchętniej nie pamiętałaby o niej wcale”.
Po drugie, ten upiorny styl wypełnia szczelnie wszystkie przestrzenie powieści: nie tylko narrację, ale również dialogi bohaterów, którzy – niezależnie od wieku, profesji, a nawet momentu dziejowego, w którym przyszło im żyć – przemawiają frazą dziewiętnastolatków świeżo przyjętych na studia humanistyczne. Mogło to brzmieć przekonująco w dwóch pierwszych, hipsterskich powieściach Wojtaszczyka. Ale w powieściach historycznych, „Dlaczego nikt nie wspomina psów z Titanica” i w „Słońcu narodu”, wypada to już koślawo. Owszem, w tej ostatniej powieści zdarzają się próby stylizacji, mające pokazywać, w jaki sposób myśli bohaterów zostały zarażone PRL-owskim językiem wydajności przemysłowej, ale wypada to niezbyt przekonująco: „Gdy zabrakło miłości, Gustaw zaczął produkować przyzwyczajenie i bezpieczeństwo, a Renata katolicyzm. Obecnie Małeccy ponownie znajdują się w stanie nadprodukcji, ale ich wytwory są ze sobą niekompatybilne, sprawiając wrażenie zwykłych bubli”.
Po trzecie, językowa monotonia ma związek z regularnie wykorzystywanym przez Wojtaszczyka czasem teraźniejszym. To delikatne narzędzie narracyjne służy przede wszystkim temu, by na chwilę zwiększyć tempo opowieści i przybliżyć relacjonowane zdarzenia. Ale ma prawo działać tylko wtedy, gdy stanowi wyjątek od domyślnego czasu przeszłego. Nawet zwolenniczka tego chwytu, Hillary Mantel, przyznaje: „narracja w czasie teraźniejszym nie może stać w miejscu, podłoże parzy”. Jednak w powieściach Wojtaszczyka czas teraźniejszy jest domyślny, co wywołuje wrażenie, jakby nieustannie działo się coś nadzwyczajnego. Nie dzieje się.
Nie pomaga tu nawet wrzucana od czasu do czasu i bez specjalnego uzasadnienia makabra. Była szczególnie nadużywana w „Dlaczego nikt nie wspomina…”, gdzie co jakiś czas „ jucha bryzga, jakby tylko czekała w żyłach na zadośćuczynienie za przelaną krew Polaków”. Ale i w „Słońcu narodu” zdarza się, że bohater „wymiotuje przy samochodzie trupem matki i klopsem z obiadu”, a bohaterka w kółko powtarza „Trupy, wszędzie trupy” (mając najpewniej na myśli fakt, że mieszka na Muranowie, ale dla powieści niewiele z tego wynika). Przy okazji poprzedniej powieści Wojtaszczyk przyznawał, że usiłuje wykorzystywać makabrę w podobny sposób, jak robi to Quentin Tarantino. Nie jestem jednak pewien, czy wielopoziomowe gry z konwencjami filmów klasy B są takim łatwym wzorem do naśladowania.
Piszę tu zbiorczo o czterech powieściach Kuby Wojtaszczyka, bo nie widać w nich jakiegoś większego postępu. Zresztą „Słońce narodu” podejmuje wiele wątków i motywów, które pojawiały się we wcześniejszych książkach. Powraca duchota życia rodzinnego, w którym każdy usiłuje znaleźć dla siebie jakąś przestrzeń swobody, ale ostatecznie grzęźnie w sieci zależności, którą można rozplątać tylko przemocą (jak w „Portecie trumiennym”) albo ucieczką. Autor znów wykorzystuje schemat trojga bohaterów, których łączy jakiś pozornie wspólny punkt wyjścia (jak w „Kiedy zdarza się przemoc…”), ale którzy prawie nic o sobie nie wiedzą. Gustaw, szukający prawdy o swojej przeszłości w snach, z jednej strony przypomina Witolda Szpaka z „Kiedy zdarza się przemoc…”, który był święcie przekonany, że jest synem Lady Diany, a z drugiej – straumatyzowanego Moryca Sorkina z „Dlaczego nikt nie wspomina…”.
Wreszcie po raz kolejny pojawia się – bodaj najciekawszy w tym pisarstwie – motyw chorobliwych fantazji, wśród których bohaterowie moszczą sobie alternatywne życie. W „Słońcu narodu” te fantazje mają różne nasilenie: Paweł, syn, wyobraża sobie, że jest artystą, a Renata, matka, pała namiętnością do papieża i marzy, że łączy ich szczególna więź – te dwa przypadki da się zrozumieć, podobne historie zdarzają się przecież nader często. Natomiast Gustaw, ojciec, odpływa w stronę sennych rojeń o dzieciństwie na Węgrzech, tajemniczym sobowtórze i arystokratycznej matce. Kolejne oniryczne sesje nakładają się na siebie, ale kiedy zyskują na częstotliwości, stają się bełkotliwe i nużące. Najwyraźniej autor usiłował nawiązać tym razem do poetyki filmów Davida Lyncha, a to też ryzykowny adres, w końcu samemu Lynchowi nie zawsze udają się nawiązania do Lyncha. Coś podobnego dzieje się również z bardziej realistycznymi wątkami: papieska obsesja bohaterki (wyeksponowana w tytule) właściwie nie ewoluuje, tak jakby autor nie miał pomysłu, co z nią dalej zrobić; a wątek syna próbuje znaleźć dla siebie kilka różnych kształtów, by w końcu rozpłynąć się bez konsekwencji.
To największa wada tego pisarstwa: pomysły, które wyglądają dobrze rozpisane w punktach (albo w blurbie), w realizacji wypadają niedorzecznie. W „Portrecie trumiennym” konfrontacja z rodziną okazywała się jednostronną zemstą, a w „Kiedy dzieje się przemoc…” o prekariuszach można było się dowiedzieć tyle, że organizują rodzinne pikniki. Chyba najgorszy – a w pewnym sensie również nieprzyzwoity – efekt przyniosło to w „Dlaczego nikt…”, gdzie skomplikowany problem powojennych napięć społecznych, w tym również antysemityzmu, został sprowadzony do serii wydumanych, groteskowych scen.
Podobnie jak styl pisarstwa Wojtaszczyka, również jego horyzont światopoglądowy okazuje się monotonny. Co nie dziwi specjalnie w przypadku 32-letniego pisarza, który w ciągu pięciu lat zdążył opublikować cztery powieści. A jednak nie ma tu mowy o podążaniu dobrze wyznaczonymi ścieżkami prozy gatunkowej. Przeciwnie, Wojtaszczyk wyraźnie celuje swoim pisarstwem w rejony literatury artystycznej. Wystarczy porównać jego ostatnią powieść ze znakomitą „Krótką wymianą ognia” Zyty Rudzkiej: w obu mamy do czynienia z przepracowywaniem wojennych traum, dusznymi relacjami międzypokoleniowymi i toksycznymi skutkami odklejenia od rzeczywistości. Tym, co różni te książki, jest stosunek do języka: u Rudzkiej skrupulatne rzeźbienie zdań, u Wojtaszczyka – nieopanowane gadulstwo. Z jego odmętów czasem wynurza się coś ciekawego, ale bez przesady – nie warto po to nurkować.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).