Przyszłość, na jaką zasługujemy
Jared Rodriguez, Truthout / CC BY-NC-ND 2.0

21 minut czytania

/ Media

Przyszłość, na jaką zasługujemy

Filip Konopczyński

Gdyby Facebook, Google czy Amazon ogłosili, że stają się państwami, liczba ich obywateli przekroczyłaby populację Chin, Indii czy krajów Europy. W sporach z koncernami internetowymi państwa są bezsilne. A bycie krytykantem nikomu się nie opłaca

Jeszcze 5 minut czytania

Nad największymi korporacjami technologicznymi zbierają się czarne chmury. Śledząc media, łatwo odnieść wrażenie, że scenariusze znane z mrocznych dystopii na naszych oczach przechodzą w fazę realizacji. Tylko w ostatnim czasie Facebook ogłosił, że z początkiem roku wprowadza własną globalną kryptowalutę, Elon Musk w przerwach między wysyłaniem ludzi (i samochodów) na Marsa pracuje nad technologią odczytywania i dekodowania fal mózgowych, Amazon dostarcza amerykańskiej policji i służbom specjalnym najnowszą technologię rozpoznawania twarzy, a w Google’u nawet doskonale wynagradzanym pracownikom z centrali przestaje się podobać, że firma współpracowała z komunistyczną partią, by cenzurować i inwigilować prawie 1,4 mld. Chińczyków. Cyberentuzjastów z każdym rokiem jest coraz mniej, a czarnowidztwo z piwnic deep webu przedarło się na salony (tj. portale) głównego nurtu. Hurraoptymistyczne prognozy z przełomu wieków brzmią dziś nie tyle naiwnie, ile zwyczajnie niemądrze.

Głos coraz śmielej zabierają także politycy. W lipcu w ramach spotkania G-7 ministrowie finansów najzamożniejszych państw świata pod przewodnictwem Benoît Cœuré, członka zarządu Europejskiego Banku Centralnego, określili plany Facebooka związane z emisją globalnej kryptowaluty jako „poważne ryzyko systemowe”. Jeszcze agresywniejszy, na razie na Twitterze, był Donald Trump, który już wcześniej krytykował firmę Marka Zuckerberga i Twittera, zarzucając im polityczną cenzurę. Rozbicie cybermonopoli na sztandarach ma przeciwniczka obecnego prezydenta USA z drugiej strony sceny politycznej, jedna z najpoważniejszych kandydatek na reprezentantkę demokratów w wyborach 2020 roku, Elisabeth Warren. Senatorka z Massachusetts ogłosiła niedawno program reform wymierzonych w branżę Big Tech. Proponuje w nim, aby urzędnicy publiczni otrzymali możliwość blokowania i cofania transakcji fuzji i przejęć w sektorze internetowym, a same platformy technologiczne zostałyby oddzielone od firm, które na nich zarabiają. Z kolei w Polsce krytyka internetowych gigantów ogniskuje się na tematyce mediów społecznościowych, granicy między wolnością wypowiedzi a zwalczaniem mowy nienawiści i angażuje zarówno osoby o poglądach konserwatywnych, jak i progresywnych.

W ten nurt wpisuje się niedawno wydana po polsku książka „Przyszłość naszej wolności” francuskiego ekonomisty Jeana-Hervé Lorenziego i doradcy finansowego Mickaëla Berrebiego. Wbrew podtytułowi („Czy należy rozmontować Google’a… i kilku innych”) nie opowiada ona tylko o globalnych gigantach sektora internetowego, ale oferuje też panoramiczne spojrzenie na konsekwencje rewolucji cybernetycznej.

Autorzy z kronikarską pasją raportują o aktualnym stanie i wyzwaniach nauki i technologii. Czego tu nie ma? Nanotechnologia, biochemia, biologia molekularna, fizyka i komputery kwantowe, transhumanizm i manipulacje ludzkim genomem metodą CRISPR („Clustered Regularly-Interspaced Short Palindromic Repeats” – zgrupowane, regularnie rozproszone, krótkie, powtarzające się sekwencje palindromiczne), design babies („dzieci na zamówienie”), prosumencka rewolucja źródeł odnawialnych, inteligentne roboty, big data, autonomizacja pola walki. Autorzy w tej plątaninie wątków radzą sobie dobrze. I choć literacko publikacja potrafi irytować natchnionym manieryzmem, to przedstawione w niej argumenty są klarowne i, co zasługuje na szczególne uznanie, konsekwentnie prezentuje więcej niż jeden punkt widzenia.

Kontrola w zwierzęciu i maszynie

Jean-Hervé Lorenzi, Mickaël Berrebi, „Przyszłość naszej wolności. Czy należy rozmontować Google’a... i kilku innych”. Przeł. Justyna Nowakowska, PIW, 300 stron, w księgarniach od kwietnia 2019Jean-Hervé Lorenzi, Mickaël Berrebi, „Przyszłość naszej wolności. Czy należy rozmontować Google’a… i kilku innych?”. Przeł. Justyna Nowakowska, PIW, 300 stron, w księgarniach od kwietnia 2019Choć we wstępie autorzy wyraźnie zapewniają, że wcale nie są pesymistami, to niemal z każdego fragmentu wyłania się ponury obraz punktu, do którego zmierzamy. Przyszłość w perspektywie Lorenziego i Berrebiego rażąco różni się od różowej, optymistycznej wizji, której najbardziej znanym reprezentantem jest amerykański futurolog, badacz i celebryta Steven Pinker. Ten pracujący na Uniwersytecie Harvarda psycholog to jeden z najbardziej znanych na świecie futurooptymistów i obrońców status quo. Dając odpór coraz powszechniejszej po kryzysie 2009 roku krytyce modelu rozwojowego Zachodu, podkreśla korzyści, które ideologia postoświeceniowa w wariancie powojennym przyniosła miliardom ludzi na całym świecie. W książce „Nowe Oświecenie” z 2018 roku oraz podczas wykładów i wywiadów występuje jako nieprzejednany, czasem arogancki rzecznik kapitalistycznej globalizacji. Ma mocne argumenty: rosnąca w krajach Globalnego Południa średnia życia, ograniczenie do niedawna śmiercionośnych epidemii czy znaczący wzrost procentowy dochodów wśród najuboższych mieszkańców Ziemi – to tylko niektóre z wielu przykładów, którymi fechtuje w starciu z krytykami globalizacji z lewej i prawej strony politycznego spektrum.

Lorenziego i Berrebiego ten entuzjazm wyraźnie nie przekonuje. Na swój warsztat biorą nie tylko samą narrację, ale także autorytety, które ją produkują. W tym fachu kluczową rolę – zarówno w naszej rzeczywistości polityczno-gospodarczej, jak i zbiorowej wyobraźni – odgrywają dziś osoby kierujące największymi firmami technologicznymi, funduszami inwestycyjnymi czy platformami medialnymi. Mit sukcesu – z garażu do firmy wartej setki miliardów dolarów – inspiruje miliony ludzi na całym świecie. Państwa, fundusze kapitałowe i inni miliarderzy prześcigają się w poszukiwaniu kolejnego „jednorożca”, czyli start-upu, który w przyszłości zwróci inwestycję z gigantyczną nawiązką.

Dlatego programowanie wprowadza się już do przedszkoli; coraz więcej młodych planuje karierę w sektorze ICT (information and communication technologies – technologie informacyjne i komunikacyjne), a kultura nerdowska na stałe weszła do mainstreamu. To wszystko (i wiele, wiele więcej) głosi popularna narracja dzięki hakerom biznesu, technologicznym buntownikom i wizjonerom, którzy aby zadowolić klienta, wyprzedzili swoją analogową epokę. Ten sposób myślenia Evgeny Morozov lata temu nazwał „solucjonizmem” i ideologią Doliny Krzemowej, krytykując je za nierealistyczne założenia oraz skalę szkód, które nieprzemyślane pomysły wywołują w społeczeństwach.

W kontrze do wywodzącego się z Kalifornii kultu św. Innowacji od Start-upów Lorenzi i Berrebi słusznie przypominają nieco zapomnianych bohaterów dzisiejszej rewolucji technologicznej. Zwracają uwagę na znaczenie nowojorskich konferencji Macy Foundation i roli, jaką odegrały w rozwoju naukowych podstaw informacyjnego przewrotu ostatniego stulecia. W tle mamy też wspomnienie o wybitnym matematyku, współtwórcy nauk komputerowych Alanie Turingu. Czytając o ryzykach, które wiążą się z digitalizacją społeczeństwa, warto przypominać, że rozwój komputerów i internetu od początku był ściśle związany z potrzebami armii i aparatu bezpieczeństwa, powstawał w warunkach poufności, niekiedy tylko we współpracy z funduszami prywatnymi.

Lorenzi i Berrebi piszą też o innej, zdecydowanie za mało znanej postaci: Johnie von Neumannie, genialnym węgiersko-żydowskim amerykańskim polimacie, który koncepcję pierwszego komputera naszkicował na boku (i na potrzeby) wojskowego programu nuklearnego, w którym w latach 40. i 50. uczestniczył. Kiedy czujemy się rozczarowani tym, że zapisane w najważniejszych aktach prawa obywatelskie w sieci nas nie chronią, pamiętajmy, że będąca biblią rewolucji internetowej, wydana w 1948 roku książka autorstwa ojca cybernetyki Norberta Weinera nosiła tytuł „Cybernetyka, czyli kontrola i komunikacja w zwierzęciu i maszynie”. Właśnie w takiej perspektywie należy oceniać skalę wyzwania stojącego przed obrońcami prywatności, a co za tym idzie, osobistej wolności w dobie internetu rzeczy, inteligentnych miast i domów.

Twórcza dysrupcja

Wróćmy jednak do największych internetowych korporacji i tego, co w imię demokracji można i należy z nimi zrobić. W listopadzie polski rząd pochwalił się uruchomieniem urzędowego „okienka”, przez które zbanowani użytkownicy będą mogli skarżyć się pracownikom Facebooka na niesprawiedliwe traktowanie. Samo wydarzenie należy uznać za sukces przede wszystkim PR-owy i polityczny – gigant z Doliny Krzemowej potraktował nasz rząd poważnie i po partnersku. Jednak pod względem rozwiązań prawnych meritum sprawy wciąż pozostaje nietknięte. Co może zrobić obywatel, jeśli Facebook nie rozpatrzy skargi na niesłuszne usunięcie fanpage’a? Czy od decyzji algorytmów użytkownikowi przysługuje odwołanie do decyzji człowieka? Czy może zaprotestować, jeśli jego dane przekazane są na cele, z którymi się nie zgadza? Czy i na jakiej podstawie można wymagać niedyskryminowania od firmy, która określa się jako dostarczyciel usług komunikacyjnych, a nie medium?

Dziś na sto procent wiemy tylko tyle, że dla sieciowych gigantów pierwszym suwerenem jest nie prawo tej czy innej ziemi, ale konkurencyjność. W dyskusji, która toczy się w USA pod hasłem „rozbicia Big Tech” i w której chodzi o stworzenie rozwiązań antymonopolowych na miarę gospodarki XXI wieku, często pojawiają się analogie z rozbiciem wielkich fortun przemysłowych i wydobywczych w USA na początku XX wieku za prezydentury Theodora Roosevelta. Zmuszenie kilku największych firm do rozdzielenia własności w istocie niepowiązanych ze sobą fabryk, linii kolejowych czy szybów naftowych z dzisiejszej perspektywy wydaje się znacznie prostsze niż rozczłonkowanie największych cyfrowych spółek. To ostatnie wymaga odpowiedzi na trudne pytanie: czym w zasadzie są firmy takie jak GAFA?

Google, Facebook, Amazon czy Uber przyciśnięci przez organy państw, z których zdaniem się liczą (np. przez Parlament i Komisję Europejską, Kongres USA czy sądy w najważniejszych krajach), w gruncie rzeczy bronią się w ten sam sposób: „Przecież nie zmuszamy nikogo do korzystania z naszych usług; nasza pozycja rynkowa to wybór konsumentów, którzy wolą nasze rozwiązania od konkurencji; nikt na tym nie traci, a w każdej chwili internauta może przesiąść się na inną platformę”. Jak w takiej sytuacji w ogóle mówić o niezgodnej z zasadami gry dominacji?

Antymonopolowa krucjata, choć zyskuje coraz więcej zwolenników (niedawno pomysły Warren wsparła grupa amerykańskich miliarderów, m.in. George Soros i Abigail Disney), budzi wątpliwości co do skuteczności proponowanych działań. Mając do dyspozycji niemal nieograniczone budżety na obsługę prawną i księgową, można ominąć nawet najbardziej nieprzejednanych urzędników odpowiedzialnych za nadzór i regulacje.

Tych, którym praktyki gigantów cyfrowych się nie podobają (np. taksówkarzom), promotorzy i entuzjaści ideologii start-upowej zwyczajnie wyśmiewają. Nazywają przeciwnikami postępu, współczesnymi ludystami, obrońcami przegranych spraw. Ta linia argumentacji jest wyjątkowo bałamutna. Prawie każdy i każda z nas, kiedy tylko możemy, z dziecięcym podekscytowaniem korzysta z najnowszych gadżetów, oprogramowania i funkcjonalności. Wszyscy tak naprawdę cieszymy się z firm, które są klientocentryczne, korzystamy z prostych, darmowych usług i ponad wszystko cenimy sobie wygodę. Nie może to jednak oznaczać, że tym samym zrzekamy się naszych wolności. Zgodnie z podstawowymi zasadami prawa wyrażenie zgody w formie umowy nie może być sprzeczne z aktami wyższego rzędu (tzw. klauzule abuzywne). W szczególności gdy dotyczy to praw konstytucyjnych, podstawowych, opartych na międzynarodowych traktatach. Problemem jest nie teoria, ale gospodarcza, technologiczna i polityczna praktyka.

Firmy technologiczne od początku określają się jako pośrednicy w dostarczaniu dóbr lub usług (Uber, Amazon, do pewnego stopnia także serwisy społecznościowe). Oczywiście robią to świadomie. Jeśli uda się do tego przekonać urzędników i sędziów, uniknąć można wielu regulacji sektorowych, które wciąż musi spełniać „stara” konkurencja. Omijanie przepisów branżowych to częsta charakterystyka „twórczej dysrupcji” – pojęcia, które stworzył i spopularyzował Joseph Schumpeter. „Innowacje proceduralne”, czyli oparte na twórczym podejściu do regulacji manewry prawno-finansowe, to Święty Graal innowacyjnych firm i start-upów. Pozwala on na redukcję kosztów, a co za tym idzie – uzyskanie przewagi nad konkurencją.

W przypadku firmy takiej jak Uber owocuje to sytuacją, w której w świetle prawa właściciel (niekoniecznie kierowca) samochodu jest prywatnym przedsiębiorcą, którego z Uberem łączy jedynie umowa o współpracy przy korzystaniu z aplikacji. Dzięki temu firma przez lata mogła zaoszczędzić pieniądze, które taksówkarze muszą przeznaczać na licencje, badania, serwis czy ubezpieczenia. Oszczędności przynosi także minimalizowanie należności z tytułu podatków i składek zasilających budżety tych samych państw, których obywatele generują zyski. W szerszym sensie to spór między międzynarodowymi firmami a państwami o to, jak dzielić się efektami naszej (często nieświadomej, bo opartej na uwadze) pracy.

Kara lepsza niż nagroda

Lorenzi i Berredi dzielą się swoimi pomysłami na rozwiązanie problemu koncentracji władzy i kapitału w erze cyfrowej. Po pierwsze, chcieliby zakazać wyszukiwarkom gromadzenia pewnego rodzaju treści i danych wrażliwych. Po drugie, proponują za pomocą prawa antymonopolowego zmusić gigantów sektora technologicznego do podzielenia firm – tych nowych, internetowych, i starych, od hard- i software’u – i przestrzegania ograniczeń kapitałowo-sektorowych. W przypadku Facebooka chodziłoby o wymuszenie rozwodu między zespołami obsługującymi aplikacje a tymi, które zajmują się innymi funkcjami, szczególnie związanymi z profilowaniem użytkowników w celu sprzedaży reklam. Innymi słowy, Facebook, zajmujący się algorytmami reklamowymi, musiałby zostać oddzielony od Facebooka agencji badawczej, Facebooka firmy odpowiedzialnej za komunikatory, sprzedaż internetową itd.

Po trzecie, Lorenzi i Berredi sugerują zabronić zbierania danych osobowych w domach, miejscach publicznych itp. oraz, po czwarte, uregulować korzystanie z danych osobowych – zakazać sprzedaży, użyczania i przekazywania danych podmiotom trzecim, czyli w istocie zlikwidować rynek danych osobowych oraz uniemożliwić instytucjom publicznym korzystanie z danych zbieranych przez sektor prywatny.

Już na pierwszy rzut oka widać, że proponowane działania nie są „złotym nabojem”, którym w horrorach uśmierca się bestię. To raczej zdroworozsądkowe wskazówki i kierunki, które z tyłu głowy powinni mieć urzędnicy, politycy, badacze czy ludzie mediów. Nawet jeśli osobiście są entuzjastami nowych technologii, profesjonalistami branży informacyjnej, nałogowymi gamerami czy obsesyjnymi gadżeciarzami. Wszystkie wyłożone przez autorów rozwiązania zasługują na uwagę. Problem w tym, że w kontekście stawki rozgrywki, w której uczestniczymy, to o wiele za mało. I za późno.

Podobny mechanizm był już testowany w przeszłości. W przypadku decyzji antymonopolowej, np. przy podziale oligopolisty z sektora teleinformatycznego AT&T w USA czy rozbiciu koncentracji pionowej (czyli domyślnego połączenia systemu operacyjnego i oprogramowania) w przypadku Microsoftu w Unii Europejskiej. W obu sytuacjach skutki były pozytywne dla rynku i konsumentów, jednocześnie nie doprowadzając do plajty firm, których dotyczyły.

Rzecz w tym, że te mechanizmy o wiele ciężej stosować w przypadku firm stricte internetowych. Dowodzi tego przykład z lipca 2019 roku, kiedy to amerykańska Federalna Komisja ds. Handlu (Federal Trade Commission) nałożyła na Facebooka karę. Sprawa dotyczyła kwestii najwyższej wagi: odpowiedzialności firmy Zuckerberga za aferę Cambridge Analytica. Chodziło w niej o wykorzystanie prywatnych danych zebranych na podstawie zachowań użytkowników Facebooka i – na podstawie koncepcji m.in. polskiego badacza Michała Kosińskiego – opracowanie bezwzględnie dokładnych profili osobowościowych milionów wyborców w USA i innych krajach zachodnich. Według dużej części mediów, to właśnie stworzona przez Steve’a Bannona za pieniądze miliardera Roberta Mercera Cambridge Analytica odegrała decydującą rolę w wyborze Donalda Trumpa na prezydenta w 2016 roku.

Niedawno FTC nałożyła na Facebooka, za dopuszczenie do naruszającego prywatność użytkowników profilowania treści, karę w wysokości 5 mld dolarów. Dotkliwość kary najlepiej ilustruje euforia, z którą decyzję regulatorów przyjęła Wall Street: w ciągu 24 godzin od informacji giełdowa wartość Facebooka wzrosła o okrągłe 10 mld dolarów.

Podobnie można oceniać groźby, które Facebookowi i innym cybergigantom rzucają państwa i instytucje europejskie. W sumie tylko w ostatnich dwóch latach Unia Europejska nakazała Google’owi zapłacić ponad 8,2 mld. euro. W marcu 2019 roku Komisja Europejska ukarała Alphabet, firmę matkę Google’a, mandatem w wysokości 1,5 mld. euro za blokowanie konkurencji na rynku reklam internetowych między 2006 a 2016 rokiem. Efekt? Globalna wartość Google’a nieprzerwanie szybuje, a psychologiczną granicę 1 biliona dolarów osiągnie już w najbliższych latach.

Rzecznicy internetowych molochów kwestionują to, czemu lokalni politycy w ogóle ingerują w sprawy między prywatną firmą a rozsianymi po świecie użytkownikami. Tych ostatnich jest już kilka miliardów i gdyby Facebook, Google czy Amazon ogłosili, że stają się państwami, liczba ich obywateli przekroczyłaby populację Chin, Indii czy zsumowanych krajów Europy. Bezsilność państw, a nawet organizacji międzynarodowych w sporach z koncernami internetowymi wynika ze splotu interesów biznesowych, statusowych, infrastrukturalnych. Mówiąc wprost, bycie krytykantem nikomu się nie opłaca.

Z punktu widzenia administracji USA GAFA to globalni prymusi, najbardziej spektakularne przykłady amerykańskiej supremacji cywilizacyjnej i technologicznej (przy okazji dające dostęp do danych użytkowników z krajów trzecich). Z kolei dla konkretnych mediów, polityków, organizacji pozarządowych czy nawet najpopularniejszych influenserów mówienie rzeczy sprzecznych z interesem Google’a, Facebooka czy Twittera to proszenie się o marginalizację, spadki zasięgów czy choćby brak przychylności (i finansowania grantowego). A przecież firmy technologiczne, ich zarządy, inwestorzy i akcjonariat to osoby, które z racji kapitału lub funkcji decydują o miliardach (bilionach?) dolarów przeznaczanych co roku na badania, rozwój, edukację czy rozrywkę. Im bardziej swój sukces opieramy na zasięgach i popularności w mediach społecznościowych, tym więcej możemy stracić, jeśli miłosierna łaska algorytmów zostanie nam odebrana. W takim samym stopniu dotyczy to nadającego z piwnicy konserwatywnego youtubera, postępowej kandydatki na prezydentkę USA czy motywowanego interesem firmy prezesa zarządu grupy medialnej.

Dwie drogi

A co z przyszłością? Według Lorenziego i Berrebiego coraz wyraźniej rysują się przed nami dwa alternatywne scenariusze. Wariant pozytywny opiera się na założeniu, że ludzkość zacznie z możliwości oferowanych przez naukę i technikę korzystać w sposób świadomy. Globalna gospodarka będzie działać w sposób zrównoważony, odpowiedzialny społecznie i ekologiczny. Dzięki empatii, tolerancji, solidarności i miłości bliźniego ziemska harmonia zostanie przywrócona, a przyszłe konflikty nie będą miały dramatycznego przebiegu. Utopia rodem z memów o w pełni zautomatyzowanym luksusowym zielonym komunizmie. Niestety, poza licznymi cytatami z Arystotelesa, Locke’a, Rousseau czy Huxleya autorzy nie dają mocnych dowodów, że sami są co do realności tego scenariusza przekonani.

Ten drugi to mokry sen wyznawców ciemnego oświecenia, proroków końca świata i postapokaliptycznych preppersów. Zakłada spełnienie, zaktualizowanych o osiągnięcia technologiczne ostatnich dekad, najczarniejszych dystopijnych wizji Aldousa Huxleya: technokratyczne społeczeństwo podzielone na kasty, bogaci, którzy modyfikują swoje ciała i zamawiają idealne genetycznie potomstwo, kontra zniewolona lub zgoła zbędna reszta ludzkiej biomasy. To świat w cieniu katastrofy klimatycznej, powszechnego głodu, krwawych konfliktów o zasoby, utrzymywany we względnej stabilności tylko dzięki biometrycznej inwigilacji, przemocy samouczących się algorytmów i autonomicznych maszyn (drony, roboty, nowe generacje broni). To być może wizja atrakcyjna jako setting dla nowej gry – nie warunki, w których chciałoby się żyć.

Technologiczny pesymizm coraz częściej daje o sobie znać, a książka Lorenziego i Berrebiego to potwierdza. Badacze, eksperci, dziennikarze, aktywiści i zwykli obywatele coraz częściej mówią o przyszłości językiem lęku, nie nadziei. Optymizm jest dziś na wagę złota. Paradoksalnie łatwiej o niego nie w esejach futurystycznych (od najlepszych z nich można dostać najwyżej depresji lub paranoi), ale w studiach nad historią i daleką przeszłością. Skoro do tej pory jako gatunkowi udawało się nam ujarzmiać siły nauki i techniki, które uprzednio sami z wielkim wysiłkiem uwolniliśmy, to może i tym razem sobie poradzimy?

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).