Siatki historii najnowszej
fot. Lorrie McClanahan, CC BY-NC-ND 2.0

16 minut czytania

/ Literatura

Siatki historii najnowszej

Rafał Wawrzyńczyk

Ułożona przez Jakuba Kornhausera antologia poematu prozą, wiersze wybrane Domarusa oraz tomik Natalii Malek stanowią dla czytelniczki okazję do wglądu w sam miąższ poetyckiej współczesności

Jeszcze 4 minuty czytania

„Równo z prawej” Jakuba Kornhausera, „Księgi wyjścia” Cezarego Domarusa i „Obręcze” Natalii Malek ukazały się w ostatnim czasie w poznańskiej WBPiCAK i można by powiedzieć – nieco szarżując w przypadku „Obręczy” – że są to wszystko poetyckie wybory: antologia polskiego poematu prozą, autorskie „wiersze wybrane” oraz swego rodzaju odsiew z całorocznego projektu, którym książka Malek miała w założeniu być. Co jednak ważniejsze, tytuły te stanowią dla czytelniczki okazję do wglądu w sam miąższ poetyckiej współczesności. Krótki poemat prozą, na którym skupia się Kornhauser, od ładnych kilku lat przeżywa renesans popularności i wydaje się coraz istotniejszą formą mediacji pomiędzy wymogami sztuki wysokiej a gustem epoki, która do mowy wiązanej nie ma już jakby cierpliwości. Domarus, debiutujący w połowie lat 90. i odkrywany na nowo przez kolejne pokolenia, stał się jednym z najważniejszych punktów odniesienia na mapie roczników 60., a jego biotechnologiczne postapo zaczęło się niepokojąco rymować z globalnym rozchwianiem ostatnich lat („Trax” słusznie ma opinię książki proroczej, jeśli chodzi o pandemię covid). Malek wreszcie od kilku tomów rozwija jeden z najszerzej dyskutowanych idiomów dzisiejszego wiersza polskiego, redefiniujący poetykę osobistego wyznania i pracy pamięci z pomocą modernistycznej elipsy i leksykalnego brikolażu.

Co interesującego znajdziemy w każdej z tych pozycji? Antologia Kornhausera jest interesująca już przez to, że istnieje, nikomu bowiem jeszcze dziesięć lat temu taki zbiór nie przyszedłby do głowy. Trzeba było nie tylko rozplenienia się formy, której jest poświęcona, ale i zintensyfikowania się retrotopijnych tendencji, w ramach których krajowa awangarda zaczęła poszukiwać własnych korzeni (w tym samym roku co „Równo z prawej” wyszedł m.in. tom Mokrego „żywe linie nowe usta”, będący hołdem dla Peipera). Przede wszystkim jednak trzeba było odpowiedniego antologisty: a nie było tutaj lepszego kandydata niż Kornhauser, zajmujący się literaturą naukowo i jednocześnie piszący prozę poetycką na wysokim poziomie artystycznym. Ba, piszący ją pasjami: jego liczne książki są w zasadzie zbiorami krótkich poematów prozą i trudno oprzeć się wrażeniu, że w swojej antologii z entuzjazmem Kolumba mapuje i grodzi s w ó j właśnie teren.

Rozciąga się on mniej więcej od dwudziestolecia – najwcześniejszą i zarazem jedną z najpiękniejszych próz w tomie jest wyimek z „Legenda aurea” Tuwima – po współczesność, znaczoną nazwiskami autorów tak młodych jak Kulikowska i Kosenda. W wymiarze formalnym interesuje Kornhausera krótki, nieprzekraczający strony, „równy z prawej” blok, w którym, by zacytować autora

[…] znaczenia poszczególnych zdań akumulują się w sposób odmienny od znaczeń „tradycyjnego” wiersza. Zamiast relacji opartej na sieci lub konstelacji (gdy słowa lub wersy rozrzucone są swobodnie w przestrzeni strony) mamy do czynienia raczej z typową dla prozy relacją linearną. Z tym że albo pozbawioną logiki przyczynowo-skutkowej (jak w tekstach przypominających relację z marzenia sennego), albo podbitą gatunkową/językową heterogenicznością, albo wreszcie celującą w paradoksalny status poszczególnych segmentów tekstu, przeczących sobie, brnących w aporie, zawieszających granice między realistycznym a wyobrażonym.

Jakub Kornhauser, „Równo z prawej. Antologia polskiego poematu prozą”. WBPiCAK, 166 stron, w księgarniach od stycznia 2023Jakub Kornhauser, „Równo z prawej. Antologia polskiego poematu prozą”. WBPiCAK, 166 stron, w księgarniach od marca 2023Nietrudno zauważyć, że doskonałą realizacją artystyczną tej definicji są na przykład pisane w pierwszych dekadach XX wieku poematy Jacoba i w tym sensie jest to definicja „klasyczna”; w takiej też, jacobowskiej z ducha stylistyce – czyli niestroniącej od humoru, onirycznej dezynwoltury – utrzymane są poematy samego Kornhausera, z których kilka, owszem, odnajdujemy w wyborze. Ale nie jest to jedyny reprezentowany w niej styl. Nawet powyższa, wydawałoby się, pojemna definicja nie jest w stanie całkowicie pomieścić wszystkiego, co się w „Równo z prawej” dzieje: obok „klasycznych” poematów prozą leżą tu zapisy snów (Różewicz, Keff), oparte na języku zasłyszanym notatki z codzienności (Białoszewski, Witkowska), fragmenty zainteresowane głównie ekspozycją siebie-jako-języka (Wat, Mueller), rozpisane na kilka zdań alegorie (Dehnel) czy zwykłe anegdotki (Zdrodowski). Orientację ułatwiają rozdziały odpowiadające tematom w rodzaju Dziecka, Miłości czy Miasta, ale i tak dominuje wrażenie rozrzutnego bogactwa, przelewających się jak fale języków, poznawczego czy estetycznego spełnienia dostępnego „co krok”, kosztem lektury kilku zaledwie zdań, nieco na podobieństwo tego, co spotykało przed laty czytelniczki rozpadających się w dłoniach książeczek z dowcipami. Mimo kilku kiksów (Siwczyk, Pielichowski) antologię Kornhausera czyta się łapczywie; chciałoby się może zobaczyć w niej jakieś nazwiska zaskakujące (parę znakomitych tekstów w genre popełnił np. Jacek Łukasiewicz) lub chociaż mniej znane (ładne poematy w „bajkowym” duchu Herberta pisywał względnie niedawno Tomasz Ososiński), ale nawet w przypadku autorek rozpoznawalnych research antologisty wydobył na światło dzienne zapomniane znakomitości (intrygujący Szlosarek, wielki Ficowski). Cała praca przedstawia się jako ewidentne labour of love, a wspominane wcześniej „pasja” i „entuzjazm” szybko udzielają się odbiorcy. Ta wolna od akademickich wędzideł pozycja nie tylko pokazuje to, co jest jej przedmiotem, ale i proponuje sam sposób pokazywania niełatwych treści w przystępny i wciągający sposób.

Coś podobnego spróbował zrobić Jakub Skurtys w autorskim wyborze Cezarego Domarusa, drugim już – po „Stanach własnych” – przekroju przez dzieło poety. Wydana w 2007 roku przez Ritę Baum książka była zbiorem wszystkich opublikowanych wierszy autora, a bodziec do jej zredagowania, oprócz oczywistej jakości materiału, był prozaiczny: pierwsze tomiki Domarusa były ekstremalnie trudno dostępne, a sporo interesujących tekstów ukazało się tylko w prasie i nie zostało ujętych w żadnym z nich. Skurtys postawił sobie zadanie ambitniejsze, postanawiając przyjrzeć się Domarusowi w ujęciu tematycznym, a nie chronologicznym, podobnie zresztą jak uczynił to z wyborem Agnieszki Wolny-Hamkało („Zerwane rozmowy”, 2020). Zainspirowany frazą poety o „pięciu rzeczach apokalipsy” wyróżnił pięć rozdziałów o odpowiednio apokaliptycznych tytułach („Proroctwa”, „Widzenia”, „Szacunki”, „Prognozy”, „Zagadnienia”), w których znalazły się wybrane wiersze opublikowane w przeciągu minionego ćwierćwiecza (brzmi to poważniej niż „w ciągu prawie 25 lat”, nieprawdaż).

Jak to wypadło? Jak zwykle, są plusy i minusy. Pocięty poprzecznie i przemieszany jak sałata Domarus dziwnie się ujednolicił, choć dla każdego, kto czytał jego książki „solowe”, jest oczywiste, że ich język się różni i często różni się znacznie. Sam autor wielokrotnie zdradzał się z ambicją, by każdy z jego tomów wyglądał tak, jakby pisał go ktoś inny, i nawet jeśli można sobie wyobrazić silniej zdysocjowane korpusy, to skala stylistyczna, rozciągająca się od totartowskiego dada („niech tryby szybko trypkają”), przez metajęzykowe refleksje à la Sosnowski, po późnokapitalistyczne monochromy, mówiła coś nie tylko o ewolucji Domarusa, ale i ewolucji polskiej awangardy ostatnich dekad. To wszystko gdzieś przepadło; co więcej, zaproponowane przez Skurtysa bloki również się jakoś zlewają, bo ich osie, inaczej niż u Kornhausera, są mocno abstrakcyjne (konia z rzędem temu, kto powie, czym różnią się wiersze w „Szacunkach” od wierszy w „Prognozach”) albo wątpliwe poznawczo (wydaje się, że aby trafić do „Widzeń”, wystarczy, by wiersz zawierał słowo „oko”, „patrzeć” lub „spojrzenie”). W rezultacie czytelniczka staje wobec rozdziałów „Ksiąg wyjścia” jak amatorka przed mszami Despreza – wszystkie zdają się brzmieć tak samo, choć mają podobno różne tematy, a twórca wypełniającej je muzyki był w swojej epoce znany z tego, że nigdy się nie powtarzał.

Cezary Domarus, „Księgi wyjścia”. WBPiCAK, 196 stron, w księgarniach od grudnia 2022Cezary Domarus, „Księgi wyjścia”. WBPiCAK, 196 stron, w księgarniach od grudnia 2022Straty na diachronii nie do końca są więc w „Księgach” równoważone zyskami na synchronii. No chyba żeby uznać, że takim zyskiem jest na przykład zgromadzenie w jednym miejscu materiału dowodowego broniącego tezy, iż Domarus nie stał się „prorokiem końca” dopiero ostatnio, a był nim od debiutanckich „ekwipunków” (1999). Jest to z pewnością ciekawe, ale głównych walorów „Ksiąg wyjścia” upatrywać należałoby chyba gdzie indziej – w ryzykownej i obiecującej próbie pokazania Domarusa na nowo, w kontekstach dotychczas marginalizowanych i apelujących raczej do wrażliwości milenijnych gamerów niż bywalców Festiwalu Miłosza. Ci ostatni i tak o Domarusie nie pisali, kiedy był na to czas, a z tymi pierwszymi, jak najbardziej, wiecznie młody poeta wciąż może minąć się na Unsoundzie; w tym ujęciu na konto Skurtysa trzeba zapisać nie tylko interesujące posłowie, co i pozornie samobójczą decyzję, by dać mu motto z Current 93, klasyków okultystycznego industrialu. „Pozornie”, bo choć cytat („Black Ships invade the Realm”) z wyrafinowaną frazą poety gada średnio, to sam gest krytyka z planszą, na której gra Domarus, gada całkiem dobrze. Poezja autora „Wierszy po/lity/tyli/cznych” jest bowiem na krajowym gruncie najbardziej chyba otwartą, po Fisherowsku – od Marka Fishera – inkluzywną przestrzenią, w której Jeff Mills może spotkać się z de Saussurem, filozofia z artefaktami kultury popularnej; redagowany przez Skurtysa wybór na wiele sposobów o tym przypomina i już z tej przyczyny godzien jest zainteresowania.

Nie inaczej jest z „Obręczami”, piątą książką poetycką w dorobku Natalii Malek. Ten wyjątkowo szczupły, nawet jak na standardy autorki, zbiór (książka liczy zaledwie 30 wierszy) stanowi pokłosie eksperymentu, w ramach którego poetka planowała udokumentować każdy tydzień roku jednym oktostychem. „Dziennik roku obrotowego” okazał się jednak trudniejszy do wykonania, niż się to początkowo wydawało, i w tomiku znalazły się ostatecznie jedynie jego szczątki: kilka wierszy o kojarzącej się z Iwaszkiewiczem i odświeżanej ostatnio przez Sendeckiego formie 4 × 2, kilka tekstów na modłę asamblaży Rae Armantrout, parę dwuwersowych drobiazgów czy ostentacyjnie konstruktywistyczne „Moduły”. Strofa w „Obręczach” może liczyć jeden lub dwa, ale nigdy więcej wersów; na wykonanych z niej lekkich rusztowaniach rozpina Malek sensualne, wielowymiarowe widma historii prywatnej, częściej niż w poprzednich książkach sięgając do aliteracyjnego arsenału języka. Jednak lingwistyczne gry nie są dla autorki „Karapaksu” celem samym w sobie. Ten jest w „Obręczach” znacznie poważniejszy i dotyczy natury czasu, a dokładniej rzecz biorąc – sposobów, w jakie czas (zwłaszcza miniony) jest nam „dany”, w jakie do nas przychodzi i w jakie nam się objawia. Dziać się to może, przykładowo, „[n]a płaskich kościach, na palnych taśmach, na nośnych taflach”, jak wylicza poetka w wierszu otwierającym tom, metaforyzując nic innego jak właśnie modusy żyjącej w nas przeszłości, niejednolitej, zastygłej w różnych formach i materiach, i mogącej się w odpowiednich warunkach przed naszymi oczami (i nosem, i uchem, i sercem) zaktualizować.

Natalia Malek, „Obręcze”. WBPiCAK, 56 stron, w księgarniach od grudnia 2022Natalia Malek, „Obręcze”. WBPiCAK, 56 stron, w księgarniach od grudnia 2022Czytelniczki poprzedniej książki Malek pamiętają, że coś podobnego działo się w „Korytarzach”, jednym z piękniejszych tekstów autorki, w którym przygoda pamięci krystalizowała się jako pełen rozmachu katalog r o d z a j ó w korytarzy, jakie „idą” za podmiotką wiersza. W „Obręczach” takich mikrorejestrów – na wielkie nie ma tu po prostu miejsca – znajdujemy sporo: „komunalne, wojenne, epidemiczne i rodowe” (cmentarze w „Płaszczach”), „żywe, furiaste […], ważykowate, haczykowate, utkwione w tobie” („to” z „Haczykowatego”), „kuczna, kurczowa, skryta […] w terminalu” (podmiotka w „Plandece i przeźroczach”). Bogactwo słownika, o którym często pisze się w omówieniach tej poezji, nie ma więc na celu wyłącznie pogłębiania iluzji materialności języka, ale nosi ślad scjentystycznej dociekliwości w inwentaryzacji odmian doświadczenia. Słowem – nie tylko „[z]iemia i jej kategorie” czy „[w]oda i jej kategorie”, jak explicite pisze się w „Odpoczywaniu”, ale i „czas utracony i jego kategorie”, a nawet, po prostu, „świat i jego kategorie”. „Spis” rozumiany jako figura zwyciężającej czas pamięci pozwala przeczytać krótki wiersz „[Nie robić spisu]” inaczej niż wyrażone w poetyckiej formie zalecenie, zgodnie z którym dobrze byłoby iść (żyć) „lekko”:


Uderzenia deszczu, giętkie, aż palczaste.
Trzeba przejść

koło tylu budynków. Przejść – nie robić spisu.

Jest wręcz przeciwnie – to, że istnieje tak wiele „budynków”, koło których trzeba „przejść, nie robiąc spisu”, staje się źródłem raczej niejasnego żalu niż radości, są to bowiem obszary przeżytego, które wymkną się metonimicznej (i mnemotechnicznej) sieci. „Obręcze”, jak i cała poezja Malek, są doskonale świadome tego, że w technice „ocalenia przez enumerację” zaszyte jest jej nieodwracalne fiasko: nieskończoność i ciągłość – w jak najbardziej matematycznym sensie – doświadczenia nie dadzą się nigdy zrzutować na „spisy”, czyli przeliczalne zbiory artefaktów przeszłości. Niemożność ta nie tylko podbija tę twórczość refleksyjną aurą, ale i w tajemniczy sposób koresponduje z plajtą „Obręczy” jako projektu, nadając książce Malek intrygujący, ponadindywidualny wymiar. Rok życia, najwyraźniej, nie przekłada się w jasny sposób na 52 oktawy.

I wszystko byłoby wspaniale, a poznańskiemu wydawcy należałyby się słowa uznania za publikację dobrej poezji w nietuzinkowej szacie graficznej – „Obręcze” zdobią reprodukcje lockdownowych prac Basi Bańdy – gdyby nie przykre niedociągnięcia redakcji i korekty. W tomiku, w którym jedno słowo ma wagę akapitu prozy, „zeskrobiny” stające się „zeksrobinami” czy „samodzielna pani Jakimiak” stająca się „smodzielną panią Jakimiak” rażą z podwójną i potrójną siłą. W posłowiu do „Ksiąg wyjścia” poznajemy poetów Podsiałę i Dormausa oraz dowiadujemy się, że już w czerwcu 2002 Skurtys czytał rozmowę z poetą przeprowadzoną w grudniu 2009. W sekcji biogramów „Równo z prawej” informuje się nas, że Jarosław Markiewicz napisał tom wierszy „Chaos wita w tobie łotra i świętego” (w rzeczywistości była to proza), za to nie wspomina się ani słowem o jego najwybitniejszym bodaj zbiorze poetyckim („i” z 1980 roku); dziwnym trafem oba te niedopatrzenia powtarzają się w Wikipedii. Szkoda. Entropia i zapomnienie wszystkich nas oczywiście pochłoną, ale antologie i wybory, jak siatki i obręcze zakładane na powiększające się nic, mogłyby jakiś czas lśnić pokrzepiającym blaskiem.


W 2023 roku teksty o poezji w „Dwutygodniku” powstają we współpracy z Fundacją Wisławy Szymborskiej z okazji 100. rocznicy urodzin poetki.
logo