Zwrotność
Professor Bop / CC BY-NC-ND 2.0

13 minut czytania

/ Literatura

Zwrotność

Rafał Wawrzyńczyk

Poezji się nie czyta, owszem, ale jest taka jej część, o której istnieniu przynajmniej się wie, jak i taka, która omija nawet zainteresowanych tematem

Jeszcze 3 minuty czytania

Poezji się nie czyta, owszem, ale jest taka jej część, o której istnieniu przynajmniej się wie, jak i taka, która omija nawet zainteresowanych tematem. Jak takie wyminięcia są możliwe w podświecie o wymiarach trzydziestu znajomych na trzydziestu znajomych – nie wiem; a jednak są one faktem, potwierdzanym od czasu do czasu przez coś, co życiu komentatorów tego poletka nadaje sens: przez „odkrycia”. Odkrycia o różnej randze, różnym stopniu zaawansowania, różnej przyszłości, która może je czekać. Autorzy i autorki przed książką, przed pierwszą myślą o książce, po dwóch książkach. Nawet po śmierci. Jarosław Markiewicz, moje zeszłoroczne odkrycie, zapomniany nowofalowiec, którego surrealizujący realizm z przełomu lat 70. i 80. przy zgrzebnych strofach Krynickiego i Barańczaka wygląda jak tropikalna szklarnia. Kto ją otworzy? Albo Filip Matwiejczuk, Krzysztof Pietrala, ludzie przed debiutem. I teraz Robert Feszak, którego odkryłem dla siebie ostatnio. Autor nowicjuszem nie jest, wygrał kilka konkursów, w 2015 roku wydał „Wnętrza gór”, a książkę redagował mu sam Bohdan Zadura. Nic mi o tym nie było wiadomo, dopóki bukowieński „Afront” nie podesłał jego drugiego tomu, „Dziś bawiłem się gdzie indziej”. Poziom tych wierszy zachęcił do sprawdzenia, kto też je napisał.

Właściwie niełatwo mi odpowiedzieć na pytanie, dlaczego Feszak wydaje mi się aż tak interesujący, bo poetów i poetek poruszających się w tych co on regionach jest legion. Prowincjonalne miasto, złuszczone tynki, dziczejące parki. Klepsydra na murze. Autobus wiozący ludzi do pracy. Bliki dzieciństwa i młodości. Trochę gór, trochę lasu. Te wiersze mógłby napisać bohater wczesnych filmów Zanussiego, wkraczający w dojrzałość introwertyk obserwator rzucony w Polskę B, gdzie najgrubsze z węzłów egzystencji objawią mu się w niepokojących prześwitach: z dziewczyną, do której zaczyna coś czuć, będzie rozmawiał przez telefon, stojąc na zamarzniętym jeziorze. Na rynku spotka majstra, z którym kiedyś pracował, i uda, że go nie poznaje, bo ten będzie zniszczony przez biedę i czas. Zobaczy, jak ratownik, który latami „z przepaści, szczelin i jaskiń wyciągał ludzkie życie”, odbiera nagrodę pod sceną, bo nie jest w stanie na nią wejść. Każdy jest w stanie zrozumieć te wiersze. A jednak mało kto jest w stanie takie wiersze tworzyć. Feszak pisze czystą, zdyscyplinowaną wrażliwością, która jest tak wysokiej próby, że do wydobycia napięcia wystarcza najprostsze zestawienie. Cytat. Opis niemal reporterski. Żadnych metafor, prawie nic z arsenału poetyckich sztuczek. Pisywał tak Podsiadło przed swoim okresem manierystycznym, pisują tak nieraz Jarosz, Sobol czy Dąbrowska. Ale na tle Feszaka są to twórcy o gęstych jak kożuchy idiomach, których konserwacji poświęcają mnóstwo uwagi. Feszak jest stylistycznie aseptyczny, lekki jak komar, otwarcia jego wierszy od pewnego momentu wręcz rozśmieszają prostotą. Nic nie blokuje drogi do punktu, w którym zatrzyma się wiersz i zatrzymamy się my, by odczuć, jak pisze się w autotematycznym „Momencie wiersza”, „delikatne szarpnięcie”.

Na drzwiach, osadzonych na przerdzewiałych zawiasach, inicjały
trzech króli. Wchodzimy niepewnie do środka izby.

Miejscami brakuje podłogi, a przez otwory w dachu widać niebo.
Wszędzie mnóstwo połamanych desek i resztek mebli.

Na gwoździu wisi ciężki od kurzu słomkowy kapelusz.
Wyciągam po niego rękę, chcę go ze sobą zabrać

z tego martwego domu do światła, gdy Paweł
mówi: „Zostaw, on nie należy do ciebie”.

(„Słomkowy kapelusz”)

Robert Feszak, Dziś bawiłem się gdzie indziejRobert Feszak, „Dziś bawiłem się gdzie indziej”. Fundacja Kultury Afront, 49 stron, w księgarniach od kwietnia 2018Mógłbym tu starać się wpisać jakoś Feszaka w mapę aktualnych tendencji w młodej poezji: jego oko wyławiające z miasta bezdomnych i na inne sposoby wykluczonych społecznie dałoby kilka niezłych kart do ręki krytyce filtrującej wątki „zaangażowane”, jego dobiegający z peryferii głos pozwoliłby może budować rewers urbanistycznego podmiotu Bielickiego. Minimalistyczna dykcja skoncentrowana na osadzaniu w konkrecie „pól tajemnicy” mogłaby dowodzić, że projekty z ambicjami transcendentalnymi nie są skazane na los dinozaurów, o ile przeformułuje się nieco definicję „transcendencji”, np. na „doświadczenie nicości” czy „czasu”, jak robi to Feszak w znakomitej „Stalowej kulce” (a mniej jednoznacznie w większości swoich wierszy). Nie jestem jednak pewien, czy ta poezja tego potrzebuje. Scenariusze, które poeta przedstawia w utworach z „Dziś bawiłem się gdzie indziej”, pomalowane odrobinę innymi farbkami spotkałyby się z uznaniem konserwatywnych środowisk „Zeszytów Literackich” czy „Znaku”. Powleczone gęstszą warstwą warsztatowego lakieru stanęłyby bez wstydu obok wierszy Heaneya. My dostajemy je w formie kuszącej pewną surowością, niewykończeniem estetyki, którą Feszak dopiero formułuje, a przez to – mnogością możliwości, które przed autorem stoją. Przejście przez ten oddychający powietrzem lat 90. tomik było dla mnie pod koniec roku 2018 czymś odświeżającym i oczyszczającym.

Dzieckiem swojej epoki jest za to debiut Klaudii Wiercigroch-Woźniak, i jest tym dzieckiem WYRAŹNIE. To już nie poezja zaangażowana, a poezja interwencyjna, biorąca na cel najbardziej aktualne klincze polityczne czy ideologiczne, od których puchną osi czasu na Facebooku. W „Paragonie” naprawdę jest wszystko: aborcja i uchodźcy, Aleppo i dzieci księży, „Rolnik szuka żony” i Puchatek-bez-majtek, Matka Boska i Putin. W blurbie, jak prehistoryczne chrząszcze zwarte w walce i zatopione w bursztynie, nazwiska Staśko i Sendeckiego.

Klaudia Wiercigroch-Woźniak, ParagonKlaudia Wiercigroch-Woźniak, „Paragon”. Dom Literatury w Łodzi, 42 strony, w księgarniach od sierpnia 2018Ale żarty na bok: naczelny temat Wiercigroch-Woźniak jest tematem poważnym i niespecjalnie jeszcze przetartym, jeśli idzie o metody jego problematyzacji w poezji. A jest nim społeczeństwo jako system urabiający jednostki do spetryfikowanych, wyznaczonych przezeń odgórnie formuł, w szczególności produkujący „chłopców” i produkujący „dziewczynki” czy preferujący „normalne, pełne rodziny”. Wiersze z „Paragonu” zawierają próbki ciśnień, jakie poetce udało się zebrać w pokładach opresyjnej kultury: rower, jaki chce kupić dla syna koleżanka, może być „obojętnie jaki, byle nie różowy”, „konferencja” w TV radzi nad tym, jak ma ubrać się matka na ślub dziecka, by nie popełnić gafy, a imię dla dziecka powinno – w idealnym przypadku – „satysfakcjonować każdego członka rodziny”. Nie jest żadnym zdziwieniem, że szczególną uwagę poświęca autorka położeniu kobiet i niewidocznym formom ich kontroli, począwszy od „ochrony ciąży” po „wzorce piękna” (z tragiczną puentą w postaci wiersza „Martwa natura”, zresztą jednego z najlepszych w tomie). Zapamiętam jednak zwłaszcza tekst dla zbioru dość nietypowy, czyli „Rozwój osobisty”, w którym rozwijane słowo po słowie zdanie „kupię” przekształca się na koniec w kalekie monstrum mówiące o schorzeniach systemu więcej niż jakakolwiek odautorska retoryka:

kupię
dokonam kupna
nabędę drogą kupna
dokonam nabycia drogą kupna
dokonam nabycia na drodze kupna
dokonam nabycia na drodze transakcji kupna-sprzedaży
dokonam nabycia na drodze przeprowadzenia transakcji kupna-sprzedaży
dokonam realizacji nabycia na drodze przeprowadzenia transakcji kupna-sprzedaży
dokonam realizacji nabycia na drodze przeprowadzenia uskutecznionej transakcji kupna-sprzedaży
dokonam wdrożenia i realizacji nabycia na drodze przeprowadzenia uskutecznionej transakcji kupna-sprzedaży

Krytyce prowadzonej przez Wiercigroch-Woźniak wydaje się przyświecać jakieś światło nadziei; między wierszami przebija tu wiara, że możliwy jest ruch w kierunku „normalności”, przy czym odbywać się on może dopiero na drodze demontażu systemowych mitów i usuwania z obiegu wszelkich „nienormalności”. Używam tych słów z ostrożnością, najchętniej wziąłbym je w podwójne cudzysłowy, dla autorki bowiem zafałszowana lub przynajmniej podejrzana jest większość zachowań, wśród których przywykliśmy żyć, a na identyfikację natury których nie mamy już siły czy ochoty. Reporterska, stroniąca od ozdób poezja „Paragonu” ma w sobie bezkompromisowość świeckiego dekalogu, choć lepiej byłoby tu mówić o jakiejś zaangażowanej wersji Bursy; a to, że nikt nie pofantazjuje już o „Bursie w spódnicy”, jest zasługą równościowego frontu, w który Wiercigroch-Woźniak zdecydowanie się wpisuje.

Na koniec Paweł Kozioł i „Pogańskie morze”. Znowu skaczemy w czasie, tym razem do pierwszych lat XXI wieku, bo tom warszawskiego poety i krytyka wygląda tak, jak gdyby został wydany wtedy, a cały jego nakład przeleżał w magazynie i w 2018 został z niego po prostu wyciągnięty. Ktoś pamiętał jeszcze, że „Lampa i Iskra Boża” istnieje? Że wydawała poezję? Książka Kozioła złożona jest tą samą czcionką, którą Dunin drukował Różyckiego, na spartańskiej okładce ma zdjęcie wzięte z Wikipedii, a towarzysząca tomikowi strona internetowa zdaje się sugerować, że netart nie umarł, a żyje jeszcze... Nie chcę tu płytko ironizować, Kozioł na to nie zasługuje, a jego porażka, bo jest to niestety porażka, jest zakorzeniona znacznie głębiej niż na poziomie estetyki.

Paweł Kozioł, Pogańskie morzePaweł Kozioł, „Pogańskie morze”. Lampa i Iskra Boża, 48 stron, w księgarniach od czerwca 2018Nie działa bowiem już jego język – piszę „już”, bo jakieś 10–15 lat temu wydawał się wpisywać przynajmniej w wielogłos epoki – i do lektury „Pogańskiego morza” musiałem się niemal przymuszać, traktując ją jako coś w rodzaju intelektualnego ćwiczenia czy hermeneutycznej „zaprawy”. Taki sposób odbioru wiersze Kozioła wytrzymują dobrze: są nastawione na obłuskiwanie ich z alegorycznych pseudonimów w procesie docierania do twardego, dobrze określonego przekazu, niepozbawionego elementów poetyckiego „bonusu”. I nie byłoby w tym nic złego – ba, w zasadzie taki pomysł na poezję leży blisko moich ulubionych pomysłów na poezję – gdyby swoich alegorii nie rozwijał Kozioł z takim namaszczeniem, z tak zabójczą dla czytelniczego esprit troską o pełność i dokładność komunikatu, z tak ostentacyjnym ignorowaniem naturalności języka. Ociężałą „stylizację (malus track)”, w której pisze się rzeczy w rodzaju: „przez żwiru kolczaste podziemia wleczony”, można wziąć przez nieuwagę za regularny wiersz autora, i to, obawiam się, mówi o stylu „Pogańskiego morza” najwięcej. Poezji tej nie morduje mulistość składni czy arbitralność autorskich kodów, a jej literackość. Trzeba mieć dobre powody, żeby liczący 16 linijek wiersz zaopatrzyć w taki zestaw zwrotnic syntaktycznych, jaki instaluje Kozioł w „piosence młodych letników”: „lecz”, „przeciwnie niż”, „że”, „choć”, „bądź”, „bo”, „więc”, „aż”, „by”. U poety tych powodów, niestety, nie widać.

tyle upału, ciężkiego i kwaśnego jak oddech
istoty, która przygląda się z wysoka,

lecz oko ma poza zasięgiem i proporcje twarzy
pozwalające czuć tylko powiew, pasemka śliny.

to nie jest za daleko i nie będzie, przeciwnie
niż pełznące jak larwy trasy naszych eskapad

niż zdobyta po drodze wiedza, że tyle upału,
tyle oddechu de facto metodą usta-usta,

choć te są zdalne i pełne gorączki, dwutlenku węgla,
oburzeń. tyle żaru nad rzeką, nad suchym kłączem

ulic pnących się w górę bądź staczających się
z placu podpisanego trzema krzyżykami

i niczym innym, bo istota tak lubi,
więc będzie żarła wszystkie klimatyzowane

zakątki, aż zostanie tylko powietrze, które
zagryzła i przeżuła, by wtłaczać do ust.

Potencjalnie interesujące pomysły – jak zalążek estetyki na przecięciu Brunona Jasieńskiego ze steampunkiem – docierają do nas w „Pogańskim morzu” stłumione i przygaszone, jak zza jakichś zakurzonych kotar; najlepiej prezentują się tu krótsze, pisane pod palącym słońcem południowej Europy wiersze, w których pojawia się działająca jak kompres warstewka osobistego doświadczenia autora. Ach, podmiotu, no tak. To wszystko jednak za mało, nie jest „Pogańskie morze” książką udaną, choć Kozioł bez wątpienia porywa się na zadanie ambitniejsze niż Feszak i Wiercigroch-Woźniak, pragnąc przedmiotem odbioru uczynić przede wszystkim styl, a nie tylko tematy za jego pomocą raportowane. Pytanie, czy fiasko Kozioła jest jego prywatną sprawą, czy też mówi coś o kryzysie impulsu modernistycznego w polskiej poezji u schyłku drugiej dekady XXI wieku, pozostaje (mniej więcej) otwarte. Wróciły ostatnio rzeczy prostsze, zwrotniejsze, komentujące świat, bardziej bezpośrednie. Nikt już raczej nikogo nie „hipnotyzuje głębią koloru”, jak to drzewiej bywało. Temat do zastanowienia.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).