Zwiastun filmu „Czyściec” zaczyna się jak zapowiedź filmu grozy. Dramatyczna muzyka, rytmiczne stukanie maszyny do pisania, obrazy szpitalnej reanimacji, pogrzebu i ludzkiej postaci zmierzającej ku tajemniczemu, jakby pozaziemskiemu światłu. W tle tego wszystkiego głos Małgorzaty Kożuchowskiej nieśpiesznie, z kapłańskim niemalże namaszczeniem wypowiadający zdanie: „Kto przekroczy granicę życia, czeka słusznego wyroku”.
„Czyściec” to jednak nie horror, a coś znacznie bardziej przerażającego: kolejny fabularyzowany dokument ze stajni Michała Kondrata (nie mylić z Markiem). Kondrat jest w polskim kinie zjawiskiem bez wątpienia wyjątkowym. Scenarzysta, reżyser, producent i dystrybutor w ciągu ostatnich trzech lat stworzył trzy pokazywane w kinach pełnometrażowe dokumenty fabularyzowane. Oprócz tego ma na koncie dwa średnie metraże oraz udział w pracach nad dokumentem „Pilecki”.
Żaden z podpisanych przez Kondrata filmów nie ma jakości usprawiedliwiającej pokazywanie go w kinach. Formuła jest zawsze taka sama. Po pierwsze, aspirujące do epickiej wizyjności zdjęcia dokumentalne ilustrowane pretensjonalnymi monologami. Po drugie, fabularyzowane scenki, wyglądające jakby nakręcone zostały na potrzeby niskobudżetowej telewizji edukacyjnej. Nawet aktorzy, o których wiemy, że potrafią grać (Adam Woronowicz, Cezary Pazura, Janusz Chabior), wypadają u Kondrata sztucznie i niezręcznie, jak parafialne kółko teatralne wystawiające sztukę Karola Wojtyły. Wreszcie, po trzecie, gadające do kamery głowy, dostarczające kontekstu fabularnym rekonstrukcjom. Większość z nich stanowią osoby duchowne.
Kondrat tworzy bowiem wyłącznie kino religijne, a ściślej rzecz ujmując: katolickie. Katolicyzm autora „Czyśćca” jest fundamentalistyczny, integrystyczny, okopany przeciw współczesnemu światu, bezkrytyczny wobec siebie samego, skupiony na tym, co dla osoby z zewnątrz wydawać się musi całkowicie irracjonalne: egzorcyzmach, opętaniach, stygmatach, cudach, religijnych objawieniach, bezpośrednich ingerencjach Maryi w indywidualną i narodową historię.
Ten typ katolicyzmu w ostatnich latach coraz mocniej zaznacza swoją obecność w polskiej sferze publicznej. Kino Kondrata dostarcza mu artystycznego wymiaru – jak marna nie byłaby to sztuka filmowa – oraz widoczności, jaką daje kinowy film z udziałem znanych aktorów.
Buchalteria dusz czyśćcowych
„Czyściec” skupia w sobie wszystkie najbardziej charakterystyczne cechy kina Kondrata. Film inspirowany jest wizjami polskiej mistyczki Fulli Horak. Horak (Małgorzata Kożuchowska) przedstawiona jest na początku jako osoba religijnie sceptyczna. Na przyjęciu w mieszczańskim salonie przedwojennego Lwowa wyśmiewa się z kobiety opowiadającej o pomocy, której, jak wierzy, doświadczyła za wstawiennictwem Matki Boskiej Częstochowskiej.
Za antyklerykalnym szyderstwem Horak kryje się jednak głęboka potrzeba wiary. W kolejnej scenie kobieta leży złożona rozpaczą na kozetce i zdesperowana prosi: „Boże, daj mi jakiś znak”. W tym momencie w jej pokoju rozbłyskuje światło, w którym pojawia się duch zmarłej zakonnicy, wzywający Horak do modlitwy za przebywającą w czyśćcu duszę pewnego lwowskiego zakonnika.
Scena wygląda kuriozalnie na kilku poziomach. Coś, co powinno być skrajnym duchowym napięciem, metafizyczną nocą świata, rozwiązane zostaje na zasadzie deus ex machina, przy pomocy taniego triku rodem z bardzo pośledniego filmu grozy. Scena nakręcona jest przy tym tak źle, że twórcy najbardziej nawet mimowolnie śmiesznych horrorów mogliby oglądać ją w ramach reperującej artystyczne ego terapii. Takich absurdalnych scen jest więcej: w mojej ulubionej diabły, oburzone wyrwaniem kolejnej duszy z czyśćca przez modlitwę pobożnego mnicha, zaczynają go fizycznie prześladować.
Cały film jest czymś w rodzaju wykładu na temat znaczenia czyśćca w katolickiej doktrynie. Za przewodnik służą przede wszystkim pisma Horak oraz innych katolickich mistyczek i mistyków. Wykład ten wydaje się dość osobliwy, wygląda jak połączenie opowieści o duchach z podręcznikiem do zaświatowej buchalterii. Z jednej strony bowiem mamy opowieści o mistykach, którzy wybrani przez Boga dostępują wizji czyśćca już za życia, a nawet wielokrotnie przenoszą się do niego duchem; oraz czyśćcowe dusze nawiedzające żywych z prośbami o modlitwę i wspomniane rozsierdzone demony z piekła rodem. Z drugiej zaś przedziwne rachunki winy, kary, pokuty, przebaczenia i miłosierdzia.
„Czyściec”, reż. Michał Kondrat
Jak tłumaczą nam wypowiadający się w filmie duchowni, człowiek jest istotą tak grzeszną, że tylko garstka po śmierci trafi w niebiańskie regiony. Większość czeka czyściec – jeśli nie piekło. Czyściec jest miejscem pokuty, związanej z cierpieniem nieporównywalnym z niczym w ziemskim życiu, a jednocześnie nadziei, że na końcu tego cierpienia jest spotkanie z kochającym Bogiem. Jak by nas nie kochał, Bóg czyśćcowych cierpień sam z siebie nie skróci – potrzebna jest do tego ciągła modlitwa na ziemi w intencji czyśćcowych dusz – szczególnie w formie mszy świętej. Dopiero modlitwa i przebaczenie win, jakich na ziemi wobec nas dopuścili się uwięzieni między niebem a piekłem zmarli, może skrócić im czyśćcowe męki.
Przyznam szczerze, że dla mnie ta wizja zaświatów, z jej absurdalną aptekarską moralną rachunkowością winien–ma, okrucieństwem i moralnym szantażem – módlcie się za zmarłych i przebaczcie im, bo inaczej będziecie odpowiadać za ich ciągnące się eonami męki – wydaje się kompletnie zniechęcająca do katolickiej doktryny. Tym bardziej że Kondrat wiąże ją z kulturowymi wojnami, jakie toczy współcześnie fundamentalistyczna część Kościoła. W jednej ze scen widzimy na przykład marsz antyaborcyjny w Irlandii – gdzie społeczeństwu niedawno udało się wykreślić penalizujące przerywanie ciąży przepisy z konstytucji. Jak z ekranu przekonują duchowni, także dusze „dzieci nienarodzonych” cierpią w czyśćcu i domagają się naszych modlitw. W innej scenie widzimy młodą kobietę odwiedzającą grób męża. W retrospekcji dowiadujemy się, że mężczyzna ją bił. Kobieta, zdaje się mówić film, powinna o tym zapomnieć i wybaczyć przemocowemu partnerowi, by biedaczyna nie męczył się zbyt długo w czyśćcu – bo świętość małżeńskiego węzła jest nawet po śmierci małżonka ważniejsza od prawa kobiety do słusznego gniewu.
Polscy święci są najlepsi
„Czyściec” to trzeci z rzędu film Kondrata o charyzmatycznych polskich mistykach. Poprzednie poświęcone były Faustynie Kowalskiej („Miłość i miłosierdzie”, 2019) oraz ojcu Maksymilianowi Kolbe („Dwie korony”, 2017). W obu fundamentalistyczny katolicyzm łączy się z podbijaniem bębenka narodowej dumy: wyraźną intencją produkcji jest pokazanie, że polscy święci są najlepsi w całym katolickim świecie, a już z pewnością cieszą się najbliższą relacją z Maryją, gdyż Matka Boża jakoś szczególnie upodobała sobie Polskę i Polaków.
Najbardziej kuriozalną postać przybiera to w „Miłości i miłosierdziu”. W otwierającej sekwencji widzimy mierzące w estetykę romantycznej wzniosłości ujęcia natury ilustrowane opowieścią o stworzeniu świata z biblijnej Księgi Rodzaju – reżyser chce chyba udzielić kreacjonistycznej odpowiedzi na obrazy stworzenia świata i prehistorii z „Drzewa życia” Malicka, co wychodzi mu gorzej niż słabo. Jak wiemy, historia stworzenia łączy się z upadkiem: Ewa ulega kuszeniu, zrywa zakazany owoc, a spożywając go wspólnie z Adamem, skazuje ludzkość na wygnanie z Raju. Bóg nie zostawia jednak ludzi samych: najpierw wybiera Maryję, by urodziła syna, który zbawi ludzkość swoją ofiarniczą śmiercią, a następnie młodą polską dziewczynę, Faustynę, której Jezus objawia prawdę o swoim miłosierdziu. Jeśli złośliwie przesadzam, to tylko trochę – Kondrat naprawdę ustawia w „Miłości i miłosierdziu” Faustynę jako drugą najbardziej wybraną przez Boga w historii kobietę, zaraz po Matce Boskiej.
„Dwie korony”, reż. Michał Kondrat
Podobnie przedstawiany jest ojciec Kolbe w „Dwóch koronach”. Na drogę kapłaństwa Maryja powołuje go jako dziecko. W żadnej scenie nie mamy wątpliwości co do jego wyjątkowości i świętości. Kolbe jest genialnym organizatorem, naukowo-technicznym geniuszem snującym plany podboju kosmosu, wybitnym ewangelizatorem nawracającym Japonię itd.
Jako dramat biograficzny „Dwie korony”, podobnie jak „Miłość i miłosierdzie”, ponoszą zupełną klęskę. Fabularyzowane fragmenty rażą naiwnością, wyglądają jak materiały do katechezy dla szkół podstawowych. W opowieściach o ojcu Kolbe i siostrze Faustynie nie ma też żadnego autentycznego konfliktu, dramatu. Owszem, Kościół na początku pozostaje sceptyczny wobec tych postaci, ich wizji i planów. Nie mamy jednak ani przez chwilę wątpliwości, kogo wybrała Maryja i kto ostatecznie będzie miał rację. Biografia Faustyny pomija zupełnie klasizm przedwojennego Kościoła – to, że jako od zakonnicy z klasy ludowej oczekiwał on od Kowalskiej raczej wykonywania prostych prac gospodarskich, a nie mistycznych wizji. W „Dwóch koronach” nie ma ani jednej wzmianki o antysemityzmie ojca Kolbego z okresu międzywojennego, gdy na łamach założonego przez siebie „Małego Dziennika” duchowny potrafił pisać zdania typu: „Żydostwo szkodziło i szkodzi nam na każdym kroku, wżera się jak rak w ciało narodu, szerzy przekupstwo i zepsucie wśród dorosłych, a rozpustę i bezbożnictwo wśród młodzieży”.
Kowalska i Kolbe służą Kondratowi jako figury Kościoła kulturowo plebejskiego, ludowego, a jednocześnie skrajnie konserwatywnego. Reakcyjnie odwróconego od nowoczesności, ale korzystającego z właściwych jej form polityczno-religijnej mobilizacji mas, na czele z nowoczesnymi mediami. Oba filmy pełne są mniej lub bardziej otwartych aluzji do najbardziej obskuranckich, paranoiczno-spiskowych figur narodowo-katolickiego dyskursu z międzywojnia. Nie ma w nich co prawda otwartego antysemityzmu – który nawet na narodowo-katolickiej prawicy jest czymś nieakceptowalnym – ale są blisko z nim spokrewnione antymasońskie obsesje – ojciec Kolbe był przekonany, że Żydzi, masoni i protestanci wspólnie realizują swoje dzieło zniszczenia Kościoła, pod kierunkiem tych pierwszych.
W „Dwóch koronach” ojciec Kolbe postanawia założyć organizację Rycerzy Niepokalanej po tym, jak na studiach w Rzymie w 1917 roku natyka się na wielką manifestację masonerii w dwusetną rocznicę założenia pierwszej loży w Londynie. Masoni mieli zgromadzić się na placu św. Piotra, „obrażać Boga” i papieża oraz przechwalać się, że za 100 lat szatan panował będzie nad papiestwem. Temat mnie zainteresował, chciałem znaleźć więcej informacji o tej demonstracji. Risercz w Google w kilku językach kierował jednak głównie do stron o ojcu Kolbe lub spiskowych teorii skrajnie tradycjonalistycznych katolików, przekonujących, że rządzącym w stulecie wielkiej manifestacji masonów diabłem w Watykanie jest papież Franciszek.
Literalizm i niemożność dialogu
Dziś, gdy na ulicach polskich miast setki tysięcy ludzi protestują, sprzeciwiając się panowaniu fundamentalistycznej teologii nad ich ciałami i zdrowiem, gdy sypie się projekt katolickiego państwa narodu polskiego, filmy takie jak „Czyściec” czy „Dwie korony” ogląda się z poczuciem obcowania ze szczególnym kuriozum.
„Miłość i miłosierdzie”, reż. Michał Kondrat
Właściwie można by je przedstawić jako odpowiedź na podnoszone przez narodowo-katolicką prawicę w ostatnim tygodniu pytanie: „Jak to się stało, że Kościół utracił młodzież?”. Projekt katolickiej kultury, teologii, życia społecznego, jaki wyłania się z tych produkcji, nie jest w stanie nie tylko przekonać, ale i zaangażować do autentycznego, choćby polemicznego dialogu nikogo, kto już nie jest przekonany.
Rzecz nie tylko w miernych talentach Kondrata jako scenarzysty i reżysera – choć kręci tak źle, że bolą zęby – ale w czymś jeszcze. Spotkanie z produkcjami reżysera przypomniało mi wykład Olgi Tokarczuk o „literalizmie” jako najgroźniejszym zagrożeniu naszych czasów. Nie wiem, czy autorka „Ksiąg Jakubowych” miała kiedyś okazję obejrzeć „Miłość i miłosierdzie” albo „Dwie korony” – ale określenie „literalizm” doskonale opisuje postawę Kondrata. W jego filmach to, co często mocno wątpliwe nawet dla osób wierzących – rzekome wyprawy mistyków do czyśćca, „dar bilokacji” i „kardiognozy” ojca Pio, zaświatowa buchalteria Horak – podawane jest w poetyce dokumentalnej narracji, jako pewne fakty „dowodzące” natychmiastowej konieczności podporządkowania się tłumaczącej je fundamentalistycznej narracji i jej traktowanym ze śmiertelną powagą, niezostawiającym miejsca na negocjacje i sumienie żądaniom moralnym.
Ten literalizm wyklucza dialog z coraz bardziej świecką kulturą. Spycha katolicką sztukę do fundamentalistycznego getta. Każdy film Kondrata jest dowodem rozdźwięku między głównym nurtem kultury a tym religijnym – z filmu na film ten rozdźwięk się tylko pogłębia. Tym bardziej że innego katolickiego głosu po wyczerpaniu serii produkcji papieskich w polskim kinie praktycznie nie ma. Można oczywiście wskazać obrazy Krzysztofa Zanussiego – te jednak także rozmijają się niemal zupełnie z realnie chodzącą do kina publicznością. Można zastanawiać się też nad znakomitym i świetnie radzącym sobie w kinach „Bożym ciałem” – film Jana Komasy jest jednak raczej empatycznym spojrzeniem z zewnątrz na tworzącą się w kościele wspólnotę niż głosem z wewnątrz katolickiej kultury. Można więc powiedzieć, że kino Kondrata nieświadomie dokumentuje proces sekularyzacji polskiej kultury i przyczynia się do niego. Niestety przy okazji umacniając najbardziej irracjonalne, fundamentalistyczne i politycznie reakcyjne nurty w polskim Kościele.