Kinofilski komunał głosi, że sequele gorsze są od swoich poprzedników. W komunałach tkwią jednak ziarna prawdy, o czym widzowie boleśnie mogą się przekonać, oglądając kontynuację „Spalonych słońcem” (1994), którą Nikita Michałkow nakręcił w 2010/2011 roku. Można śmiało zaryzykować tezę, że od czasu „Rewizyty” (sequelu do kilku najlepszych dzieł Krzysztofa Zanussiego) to najgorszy sequel w historii kina. Czy ściślej mówiąc: najgorszy w stosunku do wielkości oryginału.
Sequel został podzielony na dwie cześci. Obserwujemy w nich dzieje dowódcy dywizji Kotowa (w tej roli sam reżyser) i jego rodziny w okresie drugiej wojny światowej. Kotow, wbrew temu, co mogliśmy myśleć po obejrzeniu pierwszej części trylogii, nie ginie w politycznej egzekucji w czasie stalinowskiej wielkiej czystki, tylko trafia do łagru, skąd zostaje zmobilizowany na front jako prosty żołnierz. Jak zły cień towarzyszy mu Mitia (Oleg Mieńszykow), kiedyś przyjaciel rodziny, dziś oficer NKWD, który wysłał Kotowa do łagru. Mitia próbuje uwieść żonę Kotowa Maszę, kusząc ją bezpieczeństwem, jakie człowiek z jego pozycją może zapewnić jej i jej córce Nadii (Nadieżda Michałkowa), walczącej jako młoda oficer na froncie wojny. Kotow zostaje w końcu zrehabilitowany i przywrócony do stopnia generała. Sam Stalin powierza mu samobójczą z pozoru misję dowodzenia szturmem kompanii karnej na zajmowaną przez Niemców świetnie ufortyfikowaną cytadelę.
Pierwsza część była próbą rozliczenia z okresem stalinowskich czystek. Z jednej strony pokazywała mechanizmy działania rewolucji pożerającej swoje dzieci, z drugiej mówiła o dramacie, jakim był stalinizm dla rosyjskiej inteligencji. Bo choć Kotow był bolszewikiem, człowiekiem wyniesionym na szczyty władzy przez rewolucję, to wiejska dacza, gdzie rozgrywała się akcja filmu i jego czechowowski klimat odsyłały do świata rosyjskiego ziemiaństwa, wywodzącej się z niego inteligencji, do przestrzeni zmiecionej z powierzchni ziemi przez tę samą rewolucje, której sztandar niósł kiedyś Kotow. Wielką siłą filmu z 1994 roku była oszczędność zastosowanych w nim środków wyrazu, klasyczna jedność akcji, miejsca i czasu. Cały dramat dziejów rozgrywał się w kameralnej, domowej przestrzeni, w półsłówkach, w dziwnych sugestiach, w gęstniejącej atmosferze. Horror władzy przerażał tym bardziej, im bardziej władza była niewidoczna, ukryta w swojej grozie, nie ujawniająca swojej mocy w tanim spektaklu.
W „Eksodusie” i „Cytadeli” wszystkie te atuty nikną. Zamiast kameralnej, gęstniejącej atmosfery mamy epicki rozmach. Ten rozmach wygląda jednak, jak na współczesne standardy, mało spektakularnie i nie buduje wielkiej narracji o kluczowym dla historii ZSRR momencie. Władza staje się widoczna, czy to w postaci torturujących Kotowa oficerów NKWD, czy wysyłających na śmierć swoich żołnierzy generałów. Na ekranie pojawia się nawet sam towarzysz Stalin (Maksim Suchanow), z dość groteskowym efektem – mający budzić przerażenie tyran wygląda jak figura z gabinetu figur woskowych czy politycznej szopki. Gorzej nawet niż w Więckiewicz jako Wałęsa u Wajdy.
Co najważniejsze, z zamykających trylogię części zupełnie znika wymiar rozliczeniowy. Zostaje dziwaczna apologia Rosji – która choć okrutna, absurdalna i irracjonalna, w chwili zagrożenia zasługuje na absolutną lojalność, z poświęceniem życia włącznie. Dziwacznej apologii doświadcza tu także rosyjski lud. Sceny celebrujące jego witalność, siłę przetrwania, kolektywny sposób przeżywania radości (tańce, harmoszka, wódka) mieszczą się gdzieś pomiędzy cepeliowskim stereotypem a nieświadomą autoparodią.
W „Kilku dniach z życia Obłomowa” (1979) Michałkow przedstawiał jednostkę, która próbuje wykroić sobie przestrzeń wolności obok władzy i społecznych gier, w pierwszej części „Spalonych słońcem” pokazywał brutalne wkroczenie władzy w prywatną przestrzeń. Od czasów „Cyrulika syberyjskiego” (1998) reżyser wydaje się zakochany w każdej rosyjskiej władzy, w dwóch ostatnich częściach „Spalonych słońcem” miłość ta czyni go zupełnie filmowo i historycznie ślepym. Efektem tej ślepoty jest kicz. Intelektualny, filmowy, emocjonalny. Jego stężenie zwiększa towarzyszący epickiej narracji wątek relacji Kotowa z Nadią. Ojciec i córka widzą się wzajemnie w swoich snach i marzeniach, szukają się, rozdzieleni setkami tysięcy kilometrów i liniami frontów. Na końcu – jest to tak przewidywalne, że to, co napiszę, nie kwalifikuje się nawet jako spoiler – cudownie odnajdują się i padają sobie w objęcia. Końcówka „Cytadeli” obfituje poza tym jeszcze w dwa „cudy”, których fabularne nieprawdopodobieństwo każe przecierać oczy i zastanawiać się, czy naprawdę widzimy to, co widzimy. Po wyjściu z kina człowiek zadaje sobie właściwie tylko jedno pytanie: jak Michałkow mógł coś takiego nakręcić?
„Spaleni słońcem: Cytadela”,
reż. Nikita Michałkow. Rosja 2011, w kinach od
20 grudnia 2013 A kręcił z wielkim rozmachem. Z budżetem 55 milionów dolarów jest to najdroższa produkcja w historii rosyjskiej kinematografii. Film wyświetlany był w kinach w dwóch częściach: „Spaleni słońcem 2: Exodus”, „Spaleni słońcem 3: Cytadela”. W Rosji oba utwory okazały się frekwencyjną porażką. Mający w ojczyźnie status „twórcy oficjalnie uznawanego za wybitnego”, Michałkow nie ma kontaktu z młodą publicznością, do której kino widowiskowe przemawia raczej w estetyce „Straży nocnej”. Nic nie wskazuje na to, by w Polsce miało być inaczej. Zwłaszcza że „Exodus” nie wszedł do polskich kin, został wydany jedynie na DVD i Blu-ray; widzowie, którzy o tym nie wiedzą i trafią na „Cytadelę”, mogą czuć się nieco zdezorientowani. Na niedzielnym seansie w stołecznym kinie Kultura (bileter dwa razy pytał, czy na pewno coś mi się nie pomyliło i nie chcę iść na „Wysockiego”) poza mną były trzy osoby. W tym, pewnie też przywiedziony zawodowymi obowiązkami, Piotr Semka. Bo trudno wyobrazić sobie publiczność, która chciałaby oglądać „Cytadelę” dla przyjemności.