„Wszystko poszło dobrze” – słyszy przez telefon Emmanuèle Bernheim w finale filmu François Ozona pod tym samym tytułem. Słowa te oznaczają, że zabieg, o który przez cały film walczył jej ojciec, powiódł się. Starszy mężczyzna niezdolny wrócić do zdrowia po wylewie, przerażony czekającą go demencją zakończył życie w Bernie, w Szwajcarii – francuskie prawo nie pozwalało spełnić jego życzenia w ojczystej Francji.
Film Ozona to kolejny obraz z ostatnich dwóch dekad podejmujący temat eutanazji. Wszystkie one zajmują dość jednoznaczne stanowisko w ciągle dzielącym zachodnie społeczeństwa sporze, opowiadają się za prawem do przerwania życia przez osobę terminalnie chorą, pozbawioną szans na powrót do zdrowia, zdolną jednak podjąć świadomą decyzję: chcę, by ktoś pomógł mi z zakończeniem tego, czego nie jestem już w stanie kontynuować.
A jednocześnie, gdy uważnie ogląda się te dzieła – „Inwazję barbarzyńców” (2003) Denysa Arcanda, „W stronę morza” (2004) Alejandro Amenábara, „Za wszelką cenę” (2004) Clinta Eastwooda, „Miłość” (2012) Michaela Hanekego, „Euforię” (2017) Lisy Langseth – można dostrzec, że tak naprawdę to nie argument w sprawie dopuszczalności eutanazji jest ich główną stawką. Łączy je to, że zadają pytanie o to, co we współczesnej postchrześcijańskiej cywilizacji mogłoby znaczyć pojęcie „dobrej śmierci”. O to, czy wspomagane samobójstwo mogłoby stać się jedną z jej współczesnych form.
Eutanazja i nihilizm
Spór o eutanazję sprowadza się do jednego prostego dylematu: czy życie człowieka należy do niego samego czy też nie? Jeśli należy, to ma on prawo zakończyć je w dowolnym momencie. Jeśli przyjmiemy te dwa założenia, możemy zaakceptować to, że w określonych okolicznościach człowiek może też szukać pomocy w zakończeniu swojego życia u osób trzecich, które nie powinny być za to karane przez prawo.
Taki wniosek jest nie do przyjęcia, jeśli uznamy, że życie człowieka nie należy do niego samego. Że jest ono częścią jakiejś szerszej całości: rodziny, społeczeństwa, narodu, boskiego planu. Albo gdy akceptujemy istnienie czegoś takiego jak prawo naturalne i zakorzeniona w nim, niepodlegająca negocjacjom świętość każdego życia ludzkiego, której nie zawieszają żadne nadzwyczajne okoliczności, np. terminalna choroba przynosząca wyłącznie miesiące, jeśli nie lata cierpienia. Jeśli ze względu na tę nieredukowalną świętość nie wolno nawet mi samemu wypisać się ze świata, to tym bardziej moralnie nie do obrony jest sytuacja, gdy ktoś mi w tym pomaga.
Za argumentami przeciw śmierci na życzenie, zakorzenionymi w ideach prawa naturalnego, kryje się przy tym często przekonanie, że samo pragnienie śmierci jest w jakiś sposób sprzeczne z ludzką naturą, a zgłaszająca takie roszczenie jednostka nie może zgłaszać ich w pełni świadomie i racjonalnie. Za jej dążeniem musi kryć się więc jakaś choroba, obłęd, osobisty lub cywilizacyjny kryzys.
Nie wiem, skąd pochodzi to wspomnienie, czy z jakichś rekolekcji, w jakich brałem udział jako uczeń, czy podobny wywód słyszałem w telewizji, pamiętam w każdym razie zajmującego się terminalnie chorymi katolickiego księdza, który tłumaczył, że nikt tak naprawdę nie pragnie eutanazji, że wystarczy porozmawiać z chorymi zgłaszającymi takie pragnienie, zapytać ich, co się stało, a okaże się, że po raz kolejny ukochana córka nie przyszła w odwiedziny – takie osoby potrzebują trochę troski i uwagi, nie wspomaganego samobójstwa. W bardziej abstrakcyjnej formie ten argument można przeformułować następująco: samo to, że problem eutanazji staje się zagadnieniem w debacie publicznej, dowodzi głębokiego, nihilistycznego rozkładu zachodnich społeczeństw, jest świadectwem tego, iż utraciły one zdolność do nadawania znaczenia starości, cierpieniu i śmierci. Konserwatywna bioetyczka z Kanady, Margaret Sommerville, wylicza cywilizacyjne choroby, których symptomem jest eutanazja: odarcie egzystencji z tajemnicy, brak zaufania, erozja więzi społecznych i etyki troski, konsumpcyjne podejście do życia, traktujące go jako produkt, który można wyrzucić do kosza, gdy kończy się jego „przydatność do spożycia”.
Podobne argumenty, silnie odwołujące się do emocji, często wyglądają jak próba wywołania paniki moralnej. Jednocześnie odnoszą się one do pewnego rzeczywistego procesu, który zmienił to, jak nowoczesne społeczeństwa postrzegają śmierć. W ciągu ostatnich kilku stuleci obserwujemy bowiem proces „prywatyzacji śmierci”. Przestaje być ona czymś, co dotyka całą wspólnotę, co domaga się kolektywnego rytuału żałoby pozwalającego zbiorowości przepracować stratę. Staje się czymś, czego doświadczamy sami – i jako umierający, i jako osoby pozostawione z żałobą.
Eutanazja, troska i sens
Pytanie tylko, czy eutanazja, wspomagane samobójstwo, faktycznie jest wyłącznie efektem rozpadu kolektywnych form przeżywania śmierci i żałoby, nihilistycznego stosunku do życia jako produktu do konsumpcji i wyrzucenia? Gdy patrzy się na filmy mierzące się w ostatnich dwóch dekadach z tym tematem, nie jest to takie oczywiste.
Pomóc w przejściu na drugą stronę osobie, która podjęła decyzję, że nie chce kontynuować życia, pokazywana jest przez filmowców jako wyraz miłości i przyjaźni, nakazujących towarzyszyć naszym bliskim aż do wybranego przez nich końca. „Wszystko będzie dobrze” skupia się tyleż na pragnącym śmierci, osłabionym po wylewie starszym mężczyźnie, André Bernheimie, co na jego najstarszej córce Emmanuèle. To Emmanuèle ojciec daje zadanie zorganizowania zabiegu eutanazji. Naciska, by zadbała o to, zanim dotknie go demencja, odbierająca jakąkolwiek zdolność do samodzielnego kierowania własnym życiem.
Ozon dyskretnie przygląda się swoim bohaterom, nie ujawnia ich wszystkich emocji i motywacji. W świecie górnych warstw paryskiego mieszczaństwa, gdzie rozgrywa się akcja, rządzi zresztą zasada emocjonalnej powściągliwości, jeśli zdarzają się w nim jakieś burze, to skrywane są za społeczną maską. Możemy wyłącznie domyślać się, czemu Emmanuèle decyduje się spełnić prośbę swojego ojca i co czuje, przygotowując jego śmierć. Pytana o to przez obserwujących całą sytuację ludzi z zewnątrz, odpowiada tylko, że „ojcu się nie odmawia”.
„Wszystko poszło dobrze”, reż. François Ozon. Francja 2021, w kinach od lutego 2022 André faktycznie ma wiele z autorytarnego patriarchy. Stoją za nim majątek, kapitał kulturowy, pozycja społeczna. Ten patriarchat jest przy tym nietypowy, przesunięty. André jest osobą homoseksualną, poślubił matkę Emmanuèle z przyczyn praktycznych, bo kilkadziesiąt lat temu we Francji taki był społeczny klimat. Od dawna nie żyje w związku ze swoją żoną, jest uwikłany w relację z mężczyzną z klasy ludowej w średnim wieku, którego Emmanuèle i jej siostra Pascale traktują z wyraźną niechęcią i pogardą.
Jakkolwiek ta pozycja patriarchy nie byłaby przesunięta, nie przeszkadza to André być autorytarnym, kapryśnym i okrutnym. Nie przejmuje się tym, jak jego plan odejścia z tego świata wpływa na córki i resztę rodziny. A jednocześnie i Emmanuèle, i my, jako widzowie, mamy poczucie, że prawdziwym okrucieństwem byłoby faktyczne ubezwłasnowolnienie starego człowieka, odmówienie mu prawa do śmierci na jego własnych warunkach.
W świecie, który pokazuje Ozon, nie ma żadnego argumentu, religijnego czy jakiegokolwiek innego, w imię którego moglibyśmy powiedzieć André: musisz żyć, nie masz prawa podjąć decyzji o własnej śmierci. Taki argument próbują sformułować odlegli krewni Bernheimów z Nowego Jorku. Usiłują przekonać go, że jako przedstawiciel pokolenia Żydów ocalonego z Zagłady nie może odrzucić „daru życia”. André nie ma jednak najmniejszego zamiaru skazać się na miesiące, jeśli nie lata, cierpienia tylko po to, by dawać świadectwo, że jego naród niecały padł ofiarą ludobójczego szaleństwa Hitlera.
Gdy plan André zostaje zrealizowany, Emmanuèle wygląda, jakby poczuła ulgę. Jakie nie byłyby tego psychologiczne i moralne koszty, pomagając ojcu odejść, wypełniła swoją powinność jako córka – eutanazja nie jest u Ozona świadectwem rozpadu etyki troski, ale jej wypełnieniem.
Podobny ciężar towarzyszenia swojej siostrze, Emilie, w drodze do zaplanowanej śmierci spada na Ines, bohaterkę „Euforii” (2017). Obie kobiety są jeszcze młode, Emilie jest jednak chora na raka, wie, że wkrótce czeka ją tylko ogłupiający codzienny ból. Chce odejść, zanim choroba zmieni jej w życie w piekło. Siostry przybywają do luksusowego ośrodka pozwalającego ludziom przejść na drugą stronę na ich własnych warunkach, w towarzystwie najbliższych, bez niepotrzebnego bólu. Obserwujemy tworzącą się w ośrodku społeczność. Wbrew konserwatywnym moralistom eutanazja nie jest w „Euforii” symptomem kryzysu, otwiera raczej przestrzeń do szukania nowych rytuałów, zdolnych nadać sens śmierci.
Nie inaczej jest w „Inwazji barbarzyńców”. Lewicujący profesor z Quebecu, Rémy, umiera na raka. Jest politycznym i ideowym bankrutem. To, w co wierzył, to, czemu poświęcał się przez całe życie – quebecki nacjonalizm, różne lewicowe sprawy – w XXI wieku wydaje się wyłącznie przebrzmiałą, jeśli nie wprost skompromitowaną, modą. Syn Rémy’ego, Sébastien, całkowicie odrzucił idee ojca: zamiast politycznego zaangażowania wybrał zarabianie pieniędzy w londyńskim City, od pełnych idei książek woli gry wideo. A jednak Sébastien wraca z Anglii do nielubianej przez siebie Kanady, by towarzyszyć ojcu w ostatnich chwilach – choć ma pretensję do Rémy’ego o to, że ten, rozkoszując się zdobyczami rewolucji seksualnej, zostawił w pewnym momencie swoją rodzinę.
Sébastien zdobywa dla ojca heroinę, która pozwala mu bez bólu przetrwać końcową fazę raka. W ostatniej scenie „Inwazji” Rémy gromadzi wokół siebie rodzinę i przyjaciół. Po raz ostatni spędzają wspólnie czas, wspominają to, co ich łączyło, wszystkie najważniejsze dla siebie chwile. Rémy przyjmuje heroinowy „złoty strzał”, spokojnie zasypia, pogrążając się łagodnie w nicości. To jeden z najpiękniejszych, najbardziej humanistycznych obrazów dobrej, godnej śmierci w kinie XXI wieku – biegunowo odległy od jakiegokolwiek nihilizmu.
Kiedy życie traci wartość?
W kwestii eutanazji pozostaje jednak pytanie, od którego filmy Ozona, Langseth czy Arcanda jakby się uchylają: kiedy właściwie życie traci swoją wartość? Kiedy możemy powiedzieć, że eutanazja staje się racjonalnym i uprawnionym wyborem? Jak uniknąć w tej kwestii nadużyć?
Próbował się z nim zmierzyć Clint Eastwood w „Za wszelką cenę” (2004). Film pokazuje relację starszego, zgryźliwego trenera boksu, Frankiego, i jego podopiecznej, Maggie. Dziewczyna wywodzi się z zupełnych dołów społecznych, zaczyna karierę sportową zbyt późno, tym niemniej wspina się w bokserskiej hierarchii. W trakcie walki swojego życia w Las Vegas zostaje powalona nieregulaminowym ciosem po gongu. Łamie sobie kark, zostaje sparaliżowana, uwięziona pod respiratorem. Maggie błaga Franka, by pomógł jej umrzeć, twierdzi, że udało się jej osiągnąć w życiu wszystko, czego pragnęła, że nie ma żadnego sensu, by kontynuować egzystencję jako osoba przykuta do łóżka, przed którą nie ma już żadnego marzenia, żadnego celu, żadnego szczytu do zdobycia. Wbrew radzie swojego znajomego księdza Frankie spełnia prośbę dziewczyny. Kosztuje go to emocjonalnie bardzo wiele, ale mężczyzna nie jest w stanie odeprzeć argumentacji kobiety.
Życie ma sens wtedy, gdy mamy wciąż do wygrania swoje walki. Gdy wszystko, co nadaje mu sens, osuwa się w przeszłość, życie zmienia się w torturę. Okrucieństwem jest zmuszać kogoś, by kontynuował je w takich warunkach – wydaje się mówić Eastwood.
Ta wizja z jednej strony przekonuje, z drugiej pozostawia z pewnym problemem. Człowiek nie jest istotą zdolną walczyć przez całe życie, jesteśmy krusi, podatni na zranienie, nie możemy odrzucić tej części naszego człowieczeństwa. O ile nikt nie powinien być zmuszany do życia, którego kontynuacja jest wyłącznie cierpieniem, o tyle nie chcemy chyba też społeczeństwa, które nie będąc w stanie uznać kruchości ludzkiej egzystencji, wywiera eutanazyjną presję na ludzi starych, schorowanych, niepełnosprawnych.
Czy jednak sama rozmowa o legalizacji wspomaganego samobójstwa musi uruchomić taką presję? Gdy zastanawiam się nad odpowiedzią na to pytanie, przypomina mi się jeszcze jeden film: „Ojciec” (2020) Floriana Zellnera.
Anthony doświadcza w nim losu, przed którym uciec pragnie André z opowieści Ozona: starszy mężczyzna pogrążony jest w demencji. Choroba nie tylko odbiera mu pamięć i wspomnienia, ale też podważa samo poczucie rzeczywistości. Zellner zabiera nas w swoim filmie – adaptacji własnej sztuki teatralnej – do wnętrza nadwyrężonego umysłu. Portretując go, sięga po poetykę onirycznego thrillera i kina grozy. Anthony wydaje się uwięziony w wielowarstwowym, niekończącym się koszmarze. Każda kolejna scena sugeruje, że poprzednia mogła być halucynacją, zmyśleniem, fałszywym wspomnieniem Anthony’ego. Im bliżej jesteśmy finału, tym bardziej zarówno my, widzowie, jak i bohater nie wiemy, co jest prawdą, a co majakiem.
Jeszcze bardziej bezpośrednio po konwencję kina grozy sięgnęła Australijka Natalie Erika James w „Relikcie” (2020). Służy jej ona jako wehikuł umożliwiający podróż w głąb zjadanego przez chorobę umysłu starszej kobiety. Całość oglądamy z punktu widzenia jej córki i wnuczki, obawiających się, że kiedyś czekać je może podobny los.
U James konfrontacja z kruchością ciała staruszki staje się ostatecznie punktem wyjścia do afirmacji międzypokoleniowej, kobiecej solidarności. W filmie Zellnera, choć uwięziony w labiryncie własnych urojeń, Anthony zachowuje godność i człowieczeństwo. Na końcu okazuje się, że starszy mężczyzna umieszczony jest w zapewniającym wszelką pomoc ludziom w jego stanie zdrowia ośrodku, gdzie może liczyć na spokojne – na ile to możliwe przy chorobie – przeżycie swoich ostatnich miesięcy, dni, a nawet lat. Żaden z tych dwóch filmów nie jest naznaczony nihilistycznym odrzuceniem kruchości, słabości, podatności na zranienie, starości.
Zarówno André z „Wszystko poszło dobrze”, jak i Anthony z „Ojca” doświadczają czegoś, co można by nazwać dobrą śmiercią. Bo jest wiele możliwości zrozumienia tego pojęcia, dopuszczenie wyboru, jakiego dokonuje André, nie musi oznaczać, że zostanie do niego zmuszony również ktoś taki jak Anthony. Kultura wydaje się pomału rozumieć ten pluralizm. Prawu i wdrażającym je państwom jak zwykle zajmie trochę czasu, by za tymi kulturowymi zmianami nadążyć.