13 września 1993 roku przed Białym Domem w Waszyngtonie podpisane zostało porozumienie, które, jak się wtedy wydawało, stanowiło pierwszy krok do pokoju na Bliskim Wschodzie i zakończenia ciągnącego się od prawie pół wieku konfliktu izraelsko-palestyńskiego. W obecności młodego, zaprzysiężonego w styczniu 1993 roku prezydenta Billa Clintona, premier Izraela Icchak Rabin i lider Organizacji Wyzwolenia Palestyny Jasir Arafat uścisnęli sobie dłonie. Ich gest to jeden z obrazów-symboli „długich lat 90.” – epoki między upadkiem komunizmu w Europie Wschodniej a atakami z 11 września 2001 roku – obok plakatu wzorowanego na filmie „W samo południe” z pierwszych polskich, częściowo wolnych wyborów w 1989 roku czy materiałów filmowych z wyburzania muru berlińskiego. Wszystkie te obrazy wyrażały obietnicę nowej ery praw człowieka i demokracji, gdy wielkie ideologiczne konflikty „krótkiego wieku XX” (1914–1989) – Wschód kontra Zachód, Północ kontra Południe – miały się w końcu roztopić w dobrostanie wolnego rynku i liberalnej demokracji, fukuyamowskiego końca historii.
Dostępny na HBO film „Oslo” rekonstruuje wydarzenia, które doprowadziły do słynnego gestu przed Białym Domem. Izraelsko-palestyńskie porozumienie zaczęło się bowiem w Norwegii. Z inicjatywy norweskiego małżeństwa, urzędniczki tamtejszego Ministerstwa Spraw Zagranicznych Mony Juul i jej męża, socjologa pracującego dla trzeciego sektora, Terje Rød-Larsena w położonym pośrodku mroźnego niczego starym pałacu spotkali się przedstawiciele OWP i Izraela. Na początku nieoficjalnie, na najniższym szczeblu – prawo Izraela zabraniało jego urzędnikom kontaktów z działaczami OWP, Tel Awiw wysyła więc profesora uniwersytetu. Stopniowo norweskie negocjacje zyskują coraz wyższą rangę, aż w ich ramach udaje się wypracować porozumienie, które we wrześniu zostanie podpisane w Waszyngtonie.
Telewizja i polityka
„Oslo”, adaptacja sztuki J.T. Rogersa z 2016 roku, należy do popularnego na Zachodzie, zwłaszcza w krajach anglosaskich, gatunku dramatu politycznego, gdzie faktyczne wydarzenia często z bardzo niedawnej przeszłości zostają zrekonstruowane w medium filmowej fikcji. Aktorzy wcielają się w rzeczywistych polityków, niejednokrotnie wciąż aktywnych. W „Brexicie” (2019) zaglądaliśmy za kulisy kampanii, która wyprowadziła Zjednoczone Królestwo z Unii Europejskiej, w „Dorosłych w pokoju” (2019) przyglądaliśmy się, jak idealizm greckiego rządu Syrizy rozbija się o upór przywódców Unii Europejskiej, przywiązanych do polityki gospodarczej, która wedle wszelkich dostępnych danych po prostu nie działała i wpędzała Grecję w bankructwo. „Nominacja” (2016) pokazywała sprawę konserwatywnego sędziego Clarence’a Thomasa – nominowanego do Sądu Najwyższego przez George’a H. Busha – który w trakcie przesłuchania przed Senatem został oskarżony przez swoją dawną podwładną z Departamentu Edukacji, Anitę Hill, o molestowanie seksualne. Zanim zasłynął jako showrunner „The Crown”, Brytyjczyk Peter Morgan napisał dla kina i telewizji trylogię poświęconą postaci Tony’ego Blaira. „Królowa” (2006) przedstawiała polityka zaraz po wyborze, zmuszonego zmierzyć się ze śmiercią księżnej Diany i obojętnością rodziny królewskiej wobec emocji społecznych, „The Deal” (2003) dokumentował konflikt Blaira z jego głównym rywalem o przywództwo w partii i kanclerzem skarbu Gordonem Brownem, wreszcie „Special Relationship” (2009) – relacje z Bushem.
W polskim kinie i telewizji ostatnich lat podobne produkcje są w zasadzie nieobecne, poza bardzo specyficznym przypadkiem, jakim jest „Smoleńsk” (2016). Polscy politycy pojawiają się na ekranie niemal wyłącznie w kabarecie. Choć takie historie jak wielki konflikt Kaczyńskiego z Tuskiem albo rywalizacja mediów braci Kurskich wydają się gotowym materiałem na scenariusz fascynującego politycznego dramatu.
Wielka pasjonująca polityka nie zawsze tworzy jednak wielkie filmowe widowisko – i „Oslo” niestety jest tego przykładem. Nie widziałem nigdy na scenie sztuki Rogersa i nie wiem, jak się tam sprawdza. Jej filmowa adaptacja ma niestety wszelkie słabości „zbyt teatralnego” kina. Jest statyczna, przegadana, brakuje jej rytmu i dynamiki. Choć operatorem jest stały współpracownik Stevena Spielberga Janusz Kamiński, nie udało mu się nadać temu, co widzimy na ekranie, epickiego, filmowego oddechu. Całość strasznie się dłuży – choć film trwa godzinę krócej niż sztuka – między kolejnymi rundami negocjacji łatwo stracić uwagę i skupienie. Znakomici aktorzy – odtwarzający norweskie małżeństwo Ruth Wilson i Andrew Scott, wcielający się w palestyńskiego ministra finansów Ahmeda Querei Salim Dau – nie są w stanie tchnąć w to wszystko życia.
Pamiątka z przeszłości
Co jednak najważniejsze, w „Oslo” nie do końca udało się to, co w dramacie politycznym najistotniejsze: wytworzenie w widzach wrażenia, że to, co dzieje się na ekranie, niesie ze sobą fundamentalne, ciągle istotne stawki. „Oslo” ogląda się jak dzieło historyczne w złym tego słowa znaczeniu: nie tylko odnoszące się do wydarzeń z przeszłości, ale też niezdolne nadać historii współczesne znaczenie, użyć jej dla oświetlenia naszych współczesnych dylematów.
Na tak rozumianą „historyczność” „Oslo” krytycy zwracali uwagę już w 2017 roku, gdy sztuka Rogersa święciła triumfy na Broadwayu. Jonathan Freedland pisał wtedy w „Guardianie”, że cały polityczny układ odniesienia, który umożliwił zakończone przynajmniej częściowym sukcesem norweskie negocjacje, przestał istnieć już jakiś czas temu. Film sygnalizuje to zresztą w kilku archiwalnych scenach tuż przed napisami końcowymi. Widzimy zabójstwo Icchaka Rabina przez izraelskiego nacjonalistę w 1995 roku, klęskę konferencji w Camp David, wreszcie wybuch drugiej intifady – wymierzonego w Izrael palestyńskiego powstania – we wrześniu 2000 roku. Porozumienie uroczyście podpisane w Waszyngtonie przetrwało siedem lat.
Film nie pokazuje, jakie konsekwencje miało jego załamanie się. Druga intifada osłabiła pozycję obozu pokojowego w Izraelu, wytrąciła mu z ręki czołowy argument: porozumienie „ziemia za pokój” będzie w stanie zapewnić Izraelowi długoterminowe bezpieczeństwo. Terror i przemoc Palestyńczyków, rakiety spadające na cywilne obiekty i zamachy samobójcze okazały się doskonałym paliwem dla silnie prawicowej, nacjonalistycznej polityki w Izraelu, którą przez ostatnią dekadę zdominował prawicowy populista Banjamin Netanjahu.
Ostatnie dwadzieścia jeden lat to okres militaryzacji izraelskiej polityki wobec Palestyńczyków, dalszej ekspansji nielegalnych osiedli na terytoriach okupowanych, działań niejednokrotnie naruszających prawa ludności palestyńskiej. Taka polityka Izraela wzmacnia skrajne, gotowe sięgać po przemoc środowiska po drugiej, palestyńskiej stronie. Dostarcza argumentów tym głosom, które przekonują, że porozumienie z Oslo od początku było pomyłką – dało bowiem Palestyńczykom, jak argumentują jego krytycy, namiastkę niepodległego państwa, przesłaniającą całkowitą militarną i gospodarczą dominację Izraela nad całą Palestyną.
Rozwiązanie, które w epoce Oslo upatrywano jako oczywiste wyjście z bliskowschodniego impasu – wynegocjowanie państwa palestyńskiego w granicach pozwalających mu na normalne gospodarcze i społeczne funkcjonowanie obok i w pokoju z Izraelem – dziś wydaje się coraz mniej prawdopodobne, coraz trudniej o jego wyraźnych zwolenników po obu stronach konfliktu. Coraz częściej pojawiają się głosy, że dziś właściwie Izrael sprawuje efektywną kontrolę nad całym terytorium Palestyny i że w tej sytuacji najsensowniejszym rozwiązaniem dla ludności palestyńskiej jest walka o równe prawa obywatelskie, na wzór walki czarnej ludności RPA z czasów apartheidu.
Zmieniło się także radykalnie otoczenie międzynarodowe, w jakim możliwe było porozumienie z 1993 roku. W jednej z pierwszych scen Mona Juul naciska na Quereiego, by spotkał się z Izraelczykami w Norwegii, przypominając mu, że po poparciu przez OWP Saddama Husajna w trakcie pierwszej wojny w Zatoce od Palestyńczyków odwróciła się większość ich sponsorów z zamożnych sunnickich państw muzułmańskich. To prawda, ale jednocześnie na początku lat 90. kwestia palestyńska wciąż pozostaje czołowym politycznym problemem podnoszonym przez kraje arabskie w ich polityce zagranicznej. Dziś, mimo takiej, a nie innej polityki Izraela wobec Palestyńczyków, coraz więcej państw arabskich i muzułmańskim normalizuje relacje z Izraelem – ostatnio, w 2020 roku zrobiły to Maroko i Zjednoczone Emiraty Arabskie. Te, które oficjalnie nie utrzymują stosunków na najwyższym dyplomatycznym szczeblu – jak Arabia Saudyjska – dogadują się z Izraelem po cichu. Za większy problem w regionie postrzegają bowiem politykę Turcji i Iranu, nie kwestię palestyńską.
„Oslo”, reż. Bartlett Sher. USA 2021, na HBO od czerwca 2021 Jednocześnie Izrael ma coraz większy problem ze swoim wizerunkiem wśród zachodniej opinii publicznej, zwłaszcza osób o lewicowych poglądach z pokolenia millenialsów i młodszych. Niegdyś marginalny pogląd, że Izrael to ostatnie europejskie państwo kolonialne okupujące palestyńską ziemię i uciskające tamtejszą ludność – twór, który w swojej obecnej formie nie ma racji bytu, podobnie jak nie miał biały reżim w RPA – nie stał się jeszcze mainstreamem w Europie i Stanach, ale coraz częściej wybrzmiewa w dyskusjach o sytuacji na Bliskim Wschodzie.
W trakcie ostatniej odsłony konfliktu izraelsko-palestyńskiego mogliśmy zobaczyć, jak kwestia bliskowschodnia dzieli establishment Demokratów – na czele z prezydentem Bidenem – z ich lewym skrzydłem i aktywistyczną bazą partii. Jak skomentował to „New York Times”, ostatnie wydarzenia na Bliskim Wschodzie były dla Bidena kryzysem dyplomatycznym z udziałem bliskiego sojusznika – Izraela. Młoda lewica, reprezentowana w Kongresie przez takie polityczki jak Alexandria Ocasio-Cortez, Corrie Bush czy pochodząca z rodziny palestyńskich emigrantów Rashida Tlaib, widziała to zupełnie inaczej. Dla lewicy sytuacja w Izraelu to przede wszystkim kryzys praw człowieka, przykład „rasowej niesprawiedliwości”, porównywalny z tym, co dzieje się na granicy Stanów z Meksykiem czy z sytuacją poddanej systemowemu wykluczeniu i policyjnej przemocy czarnej ludności w Stanach. Jest kwestią otwartą, na ile i w jaki sposób podobne poglądy będą mogły nie tylko wybrzmieć w amerykańskim Kongresie – gdzie jeszcze niedawno znajdowały się poza granicami dopuszczalnej debaty politycznej – ale także realnie kształtować amerykańską politykę.
Czy Norwegia istnieje?
Jeśli weźmiemy to wszystko pod uwagę, wyraźnie obecne w „Oslo” pragnienie, by zwaśnione strony w końcu usiadły do stołu i wypracowały pokój, wydaje się tyleż zrozumiałe i szlachetne, ile naiwne, oderwane od tego, jak konflikt na Bliskim Wschodzie i jego polityka wyglądają dziś.
Ta naiwność wychodzi zresztą w filmie w kilku miejscach. Trzeba zgodzić się z krytyczką „Los Angeles Timesa”, która napisała, że „Oslo” niemal zupełnie pomija polityczny kontekst konfliktu na Bliskim Wschodzie. Skomplikowana, często dramatyczna historia, generująca traumy, lęki i uprzedzenia po obu stronach, zostaje tu zredukowana do kilku haseł, jakie raz izraelska, raz palestyńska delegacja wygłaszają w chwilach uniesienia w trakcie negocjacji. Bez zagłębienia się w logikę konfliktu trudno zaś zrozumieć, czemu pozornie tak dobre porozumienie, jakie wynegocjowano w Oslo, okazało się w końcu klęską, czemu nie przetrwało nawet dekady i nie doprowadziło do trwałego pokoju.
Czasem spojrzenie na Bliski Wschód w „Oslo” drażni wręcz orientalistycznymi kliszami. Szczególnie irytująca jest wracająca w filmie jak refren scena, wspomnienie nawiedzające Monę i Terjego, którzy kilka lat przed wydarzeniami przedstawionymi w filmie trafili przypadkiem w środek izraelsko-palestyńskiej wymiany ognia. Małżeństwo widzi, jak naprzeciw siebie stają palestyński i izraelski chłopak, równie przerażeni całą sytuacją. Wtedy decydują się działać.
W dobie skrajnie spolaryzowanej polityki, nie tylko na Bliskim Wschodzie, tęsknota za tym, by z dala od kamer czy wzywających do nieprzejednania pohukiwań tej czy innej twitterowej bańki siąść z przeciwnikiem do jednego stołu i wypracować porozumienie, które obu stronom pozwoli po prostu żyć, udziela się nam wszystkim. Gdy jednak patrzyłem na to, jak wyraża się ona w „Oslo”, przypomniał mi się jeden z tekstów Žižka, napisany w trakcie kryzysu uchodźczego. Słoweński filozof przekonywał w nim, że wyobrażona Norwegia, do której uciekają uchodźcy – przestrzeń stereotypowego europejskiego bezpieczeństwa, pokoju, dobrobytu – tak naprawdę nie istnieje, nawet w Norwegii, nawet tam społeczeństwo zmaga się z całą serią wyzwań i kryzysów. Podobnie mam wątpliwości czy stół, do którego w „Oslo” proponuje się dziś zasiąść różnym zwaśnionym stronom, w ogóle jeszcze stoi. Czy bez radykalnego przesilenia w jedną lub drugą stronę jest możliwy powrót do opartej na deliberacji i kompromisie polityki. Na razie film pozostaje raczej pamiątką przeszłości, może lepszej, szlachetniejszej, ale coraz bardziej oddzielonej od naszej teraźniejszości.