Jak nie poddać się rozpaczy w Ameryce Trumpa

13 minut czytania

/ Film

Jak nie poddać się rozpaczy w Ameryce Trumpa

Jakub Majmurek

Filmowy dokument Michaela Moore'a ma więcej wspólnego z politycznym felietonem niż z reportażem. Nie chodzi o to, by utrwalić rzeczywistość, ale ją zrozumieć, ocenić i zmobilizować widzów do zmiany

Jeszcze 3 minuty czytania

Prawie nikt nie spodziewał się tego zwycięstwa. Jeszcze na początku wieczoru wyborczego prognoza „New York Timesa” przewidywała sukces Hilary Clinton. W ciągu kilku godzin większość wyborczych prognoz nadawało się tylko do kosza. Niemożliwe stało się możliwe. Donald Trump został nowym prezydentem.

Jedna osoba nie była z pewnością zaskoczona – amerykański dokumentalista, satyryk i osobowość medialna Michael Moore. Moore nie tylko przewidział zwycięstwo Trumpa, ale także to, w jaki sposób do niego dojdzie. Latem 2016 roku opublikował na swoim blogu post, w którym stwierdził, że celebryta zdobędzie Biały Dom dzięki zwycięstwu w czterech przemysłowych stanach Środkowego Zachodu: Pensylwanii, Ohio, Michigan i Wisconsin.

Te stany stanowiły kiedyś kręgosłup przemysłowej Ameryki. Miejsca pracy w przemyśle budowały szeroką klasę średnią. W ostatnich dekadach przemysł zaczął jednak przenosić produkcję tam, gdzie taniej. Głównie do Chin i Meksyku. NAFTA i inne porozumienia o wolnym handlu ułatwiały prowadzenie biznesu w globalnej skali.

Wraz z przemysłem ze Środkowego Zachodu znikać zaczęły także ekonomiczna stabilność i klasa średnia. Moore przestrzegał: mieszkańcy takich stanów jak Michigan czują się zdradzeni i opuszczeni przez polityków, wspierających deregulację, wolny handel i globalizację. Głos oddany na Trumpa będzie dla nich okazją, by rzucić polityczny koktajl Mołotowa w oderwany od swoich wyborców liberalny establishment.

Moore wiedział, o czym mówi. Sam wychowywał się w robotniczej rodzinie we Flint w Stanie Michigan – mieście wyrosłym wokół fabryk koncernu General Motors. Poświęcił mu swój pierwszy pełny metraż – „Roger i ja” (1989). Pokazuje tam, jaki destrukcyjny wpływ na społeczną tkankę miasta miała decyzja prezesa GM, Rogera Smitha, o likwidacji kilkudziesięciu tysięcy miejsc pracy i przeniesieniu ich do Meksyku.


Demokraci nie posłuchali ostrzeżeń filmowca. Sztab Clinton odpuścił Środkowy Zachód. Kandydatka ani razu nie przyjechała prowadzić osobiście kampanii w Wisconsin. W Michigan pojawiła się dopiero na finale. Szefowie kampanii z regionu donosili, że nie jest dobrze – sztab na Brooklynie ignorował te ostrzeżenia. W listopadzie Michigan, Ohio, Pensylwanię i Wisconsin zdobył Trump. A wraz z nimi Biały Dom.

Publicysta z kamerą

Wszystko to wydarzyło się już dwa lata temu. W ciągu tych dwóch lata Moore nie próżnował – czego dowodem jest wchodzący do kin dokument, „Fahrenheit 11/9”. Tytułowy 11/9 to 9 listopada 2016 roku – pierwszy dzień po wygranych przez Trumpa wyborach prezydenckich. Film stanowi próbę diagnozy nowej politycznej rzeczywistości.

Tytuł odsyła też do wcześniejszego dokumentu Moore’a, nagrodzonego Złotą Palmą w Cannes „Fahrenheit 9/11”. Tamten film mierzył się z pierwszą kadencją poprzedniego republikańskiego prezydenta – George’a W. Busha. Ameryka znajduje się wtedy w apogeum „wojny z terrorem”, interweniuje zbrojnie w Afganistanie i Iraku. Kongres przyznaje amerykańskim służbom dodatkowe uprawnienia w inwigilacji własnych obywateli. „Czy wojna jest pretekstem dla odebrania nam wolności?”, „Czy w imię pragnienia bezpieczeństwa nie podkopujemy podstaw naszej demokracji?”, „Czy nie o to od początku chodziło skupionym wokół Busha prawicowym elitom”? – pytał kilka lat temu reżyser.

Zadając te pytania, Moore nie udawał fałszywego obiektywizmu. Od początku wiadomo, po jakiej stronie stoi w dzielących Amerykę Busha sporach. Filmowy dokument, jaki uprawia, od zawsze ma więcej wspólnego z politycznym felietonem, niż z reportażem. Moorowi nie chodzi o to, by utrwalić rzeczywistość za pomocą kamery, ale o to, by ją zrozumieć, ocenić i zmobilizować widzów do zmiany. Każdy jego obraz przyjmuje więc retoryczną, perswazyjną strukturę.

By uwiarygodnić przekaz, Moore często sam pojawia się na ekranie. Zaświadcza samym sobą i swoją postacią o prawdziwości tego, co widzimy. „Roger i ja” zaczyna się od pokazu filmów z prywatnego, rodzinnego archiwum reżysera. Moore bierze na siebie rolę nieformalnego rzecznika Flint. I bezskutecznie próbuje spotkać się z prezesem GM, by skonfrontować go ze społecznymi kosztami jego decyzji.

Tadeusz Lubelski porównał kiedyś Moore’a do Charliego Chaplina, który w charakterystycznej czapeczce z daszkiem – zamiast melonika i laseczki – przemierza Amerykę, upominając się u możnych tego świata o godność prostego człowieka. Ekranowa persona Moore’a ma bez wątpienia silnie komiczny charakter. Można zastanawiać się, na ile jego dokumenty i takie telewizyjne programy jak „TV Nation”, przetarły drogę dla politycznej komedii spod znaku Jona Stewarta, Stephena Colberta czy Johna Oliviera.

Ani śmiech…

„Fahrenheit 11/9” jest przy tym chyba najpoważniejszy z wszystkich obrazów Moore’a. Tak jakby dokumentalista doszedł do wniosku, że wobec tego, co dzieje się w Ameryce, humor nie jest już dłużej odpowiednim narzędziem. W końcu – jak widzimy w chyba najciekawszej, pierwszej części filmu – Trump mógł wygrać także dlatego, że przez długi czas medialne i polityczne elity traktowały go jako świetny żart. Media żywiły się jego popularnością, z chęcią udostępniały mu najbardziej eksponowaną ramówkę. Przy okazji szydziły z niego, ale te szyderstwa w niczym nie powstrzymały triumfalnego pochodu polityka do Białego Domu. Producenci, wydawczynie, telewizyjne gwiazdy, którym wydawało się, że rozgrywają Trumpa, od początki byli rozgrywani przez niego.

Moore pokazuje, że sam bywał rozgrywany. Przypomina stare nagranie z lat 90., gdy w telewizyjnym talk show rozmawia z Trumpem o filmie „Roger i ja”. Trump przed wejściem na wizję robi przedstawienie, stawia dzikie warunki. Producenci przekonują Moore’a, by obiecał, że nie będzie za bardzo atakować Trumpa albo do programu nie dojdzie. Moore ustępuje. Na wizji sympatycznie żartuje z miliarderem, który zapewnia, że uwielbia „Roger i ja”: „naprawdę mi się podobał, choć inaczej bym zareagował, gdyby ktoś nakręcił coś takiego o mnie”. W następnej scenie widzimy nagrania z uroczystego przyjęcia po premierze późniejszego dokumentu Moore’a, „Chorować w USA” – obrazu atakującego brak publicznej służby zdrowia w Stanach. Gospodarzem przyjęcia jest… Jared Kushner – obecny zięć Trumpa i wysoko postawiony urzędnik w prezydenckiej administracji. Z pewnością nie ma on w planie walczyć o zapewnienie Amerykanom powszechnego dostępu do bezpłatnej opieki medycznej.

Moore posypuje głowę popiołem, mówi: „jestem częścią elity, z której wyrósł Trump i jego dwór. To ludzie tacy jak ja przez lata umożliwiali dynastii Trumpów akumulację różnych kapitałów, jakie dwa lata temu ułatwiły im wzięcie Białego Domu”.

Trump w Białym Domu to dla Moore’a koniec żartów. Choć w przeciwieństwie do Busha, Trump nie wplątał Stanów w żadną wojnę, ani nie rozszerzył kompetencji służb, to styl tej prezydentury raz jeszcze skłania Moore’a do powtórzenia pytań o to, czy amerykańska demokracja nie znajduje się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. W jednej z montażowych sklejek Moore wprost zestawia Trumpa z Hitlerem – ten retoryczny zabieg wydaje się przedwczesny, przesadny, nieprzekonujący.


W filmie z 2004 roku widzieliśmy amerykańskie społeczeństwo, którego podstawowe swobody są atakowane przez skupioną wokół Busha jr. neokonserwatywną elitę i jej sojuszników w armii i służbach specjalnych. W filmie z tego roku widać coś jeszcze bardziej niepokojącego. Podział w Ameryce Trumpa nie przebiega już wzdłuż jasno wyznaczanej granicy między demokratycznym społeczeństwem obywatelskim a autorytarnym aparatem państwa. Samo społeczeństwo pozostaje wściekle podzielone. Zło Trumpa polega na tym, że nadaje siłę i podmiotowość tym formom amerykańskiej tożsamości, które ze swoim rasizmem, natywizmem, mizoginią już dawno temu powinny zginąć w mrokach historii. Jeśli można mówić o jakimś „faszyzmie Trumpa” to właśnie takim: oddolnym, spontanicznym, ośmielanym przez władzę, która w razie czego może zrobić krok w tył i umyć ręce.

…ani na łzy

Moore nie ogranicza się tylko do diagnozy stojących przed Ameryką zagrożeń. Prawie połowa jego nowego filmu to panorama kwitnących w Ameryce Trumpa ruchów oporu, dających nadzieję na prawdziwie progresywną polityczną zmianę.

Jedną z głównych bohaterek „Fahrenheit 11/9” jest Alexandria Ocasio-Cortez – pochodząca z Puerto Rico polityczka z Nowego Jorku, która niedawno, w wieku 29 lat, została wybrana najmłodszą kongresmenką w historii. Ocasio-Cortez zwróciła na siebie uwagę całej Ameryki, gdy w prawyborach w swoim okręgu wyborczym (obejmującym głównie Bronx) pokonała Joe’a Crowleya – reprezentującego okręg w Izbie Reprezentantów od 1999 roku. Ocasio-Cortez startowała z mocno lewicowym programem. Nie tylko atakowała Trumpa za rasizm, mizoginię, czy politykę wobec migrantów, ale także domagała się progresywnej polityki przemysłowej, dostępu do darmowej służby zdrowia i darmowej edukacji wyższej dla wszystkich.


Moore widzi szansę na pokonanie Trumpa właśnie w takich postaciach jak Ocasio-Cortez. Demokraci przegrali jego zdaniem dlatego, że nie tylko utracili kontakt ze swoim tradycyjnym elektoratem – pracownikami przemysłu, niższą klasą średnią, mniejszościami – ale także promowali politykę uderzającą w ekonomiczne interesy tych grup. Gdy Demokraci zmieniają się w drugą Partię Republikańską, to nie ma co się dziwić, że ludzie wolą głosować na oryginał.

Moore powtarza to od dawna – w wydanej także w Polsce książce „Biali głupcy” można przeczytać bardzo zabawny rozdział, dowodzący, że Bill Clinton był „naszym najlepszym republikańskim prezydentem”. Przy tym, o ile diagnozy Moore’a na temat tego, czemu pracownicy ze Środkowego Zachodu skłonni byli raczej poprzeć Trumpa niż Clinton, są dość przekonujące, o tyle recepty „co dalej” już mniej. Moore przekonuje, że ratunkiem dla Demokratów jest ostry zwrot na lewo. Wierzy, że gdyby w 2016 roku partia postawiła na socjalistycznego senatora z Vermont Berniego Sandersa, nie przegrałaby.

„Fahrenheit 11/9”, reż. Michael Moore„Fahrenheit 11/9”, reż. Michael MooreTo co najmniej bardzo dyskusyjne. Sanders wygrał co prawda prawybory w Michigan i Wisconsin, ale nie radził sobie dobrze wśród wielu grup, których poparcia Demokraci bardzo potrzebowali – np. czarnych i Latynosów. Program Ocasio-Cortez świetnie sprawdza się na Bronxie, ale już w innych miejscach wspierani przez nią i Sandersa kandydaci radzili sobie średnio. Trzeba pamiętać, że Demokraci odzyskali kontrolę nad Izbą Reprezentantów, wygrywając w zamożnych, kulturowo coraz bardziej progresywnych, ale na pewno nie socjalistycznych okręgach. Pokazuje to, że problem jest niestety dużo bardziej złożony, niż widzi to Moore. Demokraci potrzebują zarówno skrzydła przemawiającego do coraz bardziej otwartych na lewicowe idee millenialsów, czy zagrożonej pauperyzacją klasy średniej z Środkowego Zachodu, jak i tego, które zdolne jest komunikować się z bardziej centrowym wyborcą. Choć na pewno partia jako całość musi zacząć odważniej myśleć o koniecznej korekcie amerykańskiego kapitalizmu.

Demokracja jako zadanie do wykonania

Moore uprawia trochę życzeniową publicystykę. A jednocześnie dotyka w swoim filmie kluczowego paradoksu współczesnej amerykańskiej demokracji. Z jednej strony społeczeństwo coraz bardziej przesuwa się na lewo. Polityki, kiedyś uznawane za „lewackie” cieszą się coraz bardziej powszechnym poparciem. Z drugiej, przez kształt amerykańskiej polityki ta większość ciągle nie przekłada się na to, kto w Ameryce rządzi. Dominację mniejszościowych grup gwarantuje rola, jaką w amerykańskiej polityce odgrywają wielkie pieniądze, a także kształt systemu wyborczego, dający nieproporcjonalną wagę obszarom wiejskim i słabo zaludnionym, manipulacje granicami okręgów wyborczych, wreszcie przepisy i praktyki administracyjne mające maksymalnie utrudnić oddanie głosu pewnym grupom (np. czarnoskórej ludności na południu).

Jak mówi Moore’owi historyk Timothy Snyder: „demokracja zawsze w Ameryce raczej ideałem, niż rzeczywistością”. Do lat 20. prawa głosu nie miały kobiety, do lat 60. większość czarnych, do dziś cały szereg mechanizmów wypacza demokratyczną wolę Amerykanów. Można się z Moorem nie zgadzać w wielu diagnozach, ale jego głębokie, bezinteresowne przywiązanie do tego demokratycznego ideału, bijąca z najbardziej pesymistycznych diagnoz wiara w to, że przez samoorganizację i polityczną aktywność realnie możemy się do niego co najmniej przybliżyć, sprawia, że wybaczamy mu wszelkie uproszczenia i wpadki. Mało kto tak jak on potrafi pokazać skalę problemów współczesnej Ameryki, jednocześnie odmawiając poddania się rozpaczy i beznadziei. Jakikolwiek mamy pomysł na zmianę świata, nie da się go zmienić, jeśli zaczynamy od wywieszenia białej flagi.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).