Historia jednego wypadku
Nathan Thrall, fot. Judy Heiblum

23 minuty czytania

/ Obyczaje

Historia jednego wypadku

Rozmowa z Nathanem Thrallem

Jestem bardzo sceptyczny co do możliwości rozwiązania konfliktu palestyńsko-izraelskiego w wyobrażalnej przyszłości. Przyznaję to wprost w książce, a pisałem te słowa przed 7 października, dziś sytuacja wygląda jeszcze gorzej

Jeszcze 6 minut czytania

JAKUB MAJMUREK: W książce „Jeden dzień z życia Abeda Salamy” przygląda się pan okolicznościom wypadku, do jakiego doszło na Zachodnim Brzegu, na obrzeżach Jerozolimy, w lutym 2012 roku. Szkolny autobus, wiozący uczniów palestyńskiej szkoły, zderzył się wtedy z tirem, zginęło siedem osób, w tym sześcioro dzieci. Książka, opublikowana w Stanach rok temu, jest rozwinięciem artykułu z „New York Review of Books” z 2021 roku. Dlaczego prawie po dziesięciu latach zdecydował się pan wrócić do tej historii?
NATHAN THRALL: Kiedy doszło do tego wypadku, sam znajdowałem się w podróży do Hebronu, razem z moim palestyńskim kolegą. Dowiedzieliśmy się o nim z radia, rozmawialiśmy na ten temat, ale później nie wracałem specjalnie do tamtych wydarzeń – aż do wiosny 2020 roku, gdy premier Netanjahu ogłosił plany aneksji przez Izrael części okupowanych terytoriów na Zachodnim Brzegu.

Co wypadek z 2012 roku miał z tym wspólnego?
Deklaracja Netanjahu wywołała burzliwą dyskusję w Izraelu – spór o to, czy będzie to dobre rozwiązanie z punktu widzenia izraelskiej racji stanu czy nie. Na syjonistycznej lewicy pojawiały się głosy, że aneksja będzie oznaczać koniec Izraela w jego obecnym kształcie – bo wcielenie terytoriów okupowanych będzie w ostateczności oznaczać konieczność przyznania obywatelstwa ich palestyńskim mieszkańcom i to będzie koniec Izraela jako demokratycznego państwa żydowskiego. Inne głosy mówiły, że aneksja to tylko formalność, Izrael już i tak kontroluje te tereny. Jeszcze inne podkreślały konieczność zaznaczenia przez Izrael, że państwo palestyńskie nigdy nie powstanie.

Miałem poczucie, że cała ta dyskusja była zupełnie oderwana od rzeczywistości. A rzeczywistość była taka, że Izrael już wcześniej wchłonął niektóre osiedla na terytoriach okupowanych, a niektóre tereny już anektowane przez Izrael na Zachodnim Brzegu są tak samo zaniedbane i porzucone przez państwo jak obszary, których formalnie nie anektowano. Z kolei wiele żydowskich osiedli formalnie poza granicami Izraela jest de facto w pełni zintegrowanych z tym państwem.

Nathan Thrall, Nathan Thrall, „Jeden dzień z życia Abeda Salamy”. Przeł. Monika Bukowska, Znak Literanova, 336 stron, w księgarniach od czerwca 2024 Chciałem włączyć się do tej dyskusji, szukałem więc historii rozgrywającej się w przestrzeni, która częściowo została formalnie anektowana przez Izrael, a częściowo nie. Takim miejscem jest właśnie Anata, miejscowość na wschód od Jerozolimy, z której pochodzi tytułowy bohater mojej książki. Anata, oddzielona murem od obozu dla uchodźców Szu’afat, została właśnie częściowo anektowana przez Izrael, a częściowo nie. Ludzie nadal żyją tu obok siebie, tej granicy zupełnie nie widać.

W Anacie trafił pan na ludzi osobiście dotkniętych tragedią z 2012 roku?
Tak, zauważyłem, że im więcej dowiaduję się o tym wydarzeniu, tym mniej interesuje mnie jego polityczny wymiar, a tym bardziej doświadczenia osób, które zostały osobiście dotknięte przez tragedię.

Zdecydowałem się więc napisać tekst rekonstruujący to, co stało się w 2012 roku z punktu widzenia Żydów i Palestyńczyków w różny sposób zaangażowanych w wypadek. Głównym bohaterem jest tytułowy Abed Salama, który w wypadku stracił swojego syna, Milada. Ale piszę też o świadkach wypadku, którzy na miejscu tragedii znaleźli się przypadkiem i nie stracili w niej bliskich, pracownikach szpitali, gdzie trafiły jego ofiary, i osobach mających jeszcze bardziej pośredni związek z katastrofą. Przedstawiam ich rodzinne historie, to, w jaki sposób znaleźli się tam, gdzie się znaleźli dwanaście lat temu, by w ten sposób pokazać szerszy obraz izraelsko-palestyńskich stosunków. Historia wypadku samochodowego idealnie nadaje się do tego, by opisać społeczeństwo tak podzielone, jak to na Zachodnim Brzegu, by pokazać, jak przy okazji drogowej katastrofy splatają się losy ludzi, którzy żyją na co dzień obok siebie w poniekąd równoległych światach, żydowskim i palestyńskim.

Założyłem, że nie chcę pisać dydaktycznej, polemicznej książki, przekonującej czytelników do moich tez. Chciałem, by czytelnicy spojrzeli na wydarzenia sprzed ponad dziesięciu lat oczami ich świadków i uczestników i sami wyciągnęli wnioski.

Dlatego opisuję tylko fakty, wstrzymuję się ze swoimi interpretacjami aż do ostatniego rozdziału, gdzie przedstawiam swój punkt widzenia.

Tam wskazuje pan winnych?
Z pewnością tragedia, która znajduje się w centrum mojej opowieści, była nieszczęśliwym wypadkiem. Kierowca tira nie wjechał w szkolny autobus celowo, padał wtedy deszcz, panowały trudne warunki na drodze, do wypadku przyczynił się szereg czynników, za które trudno kogokolwiek obwiniać. Ale trzeba też uwzględnić to, że dzieci, które padły ofiarą wypadku, żyły w odgrodzonej murem enklawie, bo były Palestyńczykami, a nie Żydami, że pomoc medyczna przybyła na miejsce ze sporym opóźnieniem. Wszystko to wynika z konkretnych decyzji politycznych, mających na celu – m.in. przez budowę murów, blokad na drogach, punktów kontroli bezpieczeństwa – wypchnięcie palestyńskiej ludności z centrum Jerozolimy, ograniczenie jej możliwości swobodnego poruszania się i pozostawiającej odizolowane w ten sposób społeczności samym sobie, bez podstawowych usług publicznych.

To, jak montuje pan punkty widzenia różnych bohaterów, odsłaniające różne aspekty katastrofy, wydawało mi się bardzo filmową techniką. Miał pan jakieś filmowe albo literackie inspiracje?
Cieszy mnie bardzo ta opinia, chciałem wywołać właśnie taki „kinowy” efekt. Nie miałem żadnych konkretnych inspiracji. Kiedy już kończyłem pisać książkę, przyjaciel, któremu opowiadałem, jak idą prace, powiedział: Musiałeś w takim razie czytać „Słodkie jutro” Russella Banksa. Nie znałem tej książki, przeczytałem ją za radą przyjaciela, a potem obejrzałem oparty na jej podstawie film Atoma Egoyana – słabszy niż powieść. Banks stał się od tego czasu jednym z moich ulubionych autorów. Analizuje to, w jaki sposób wypadek autobusu szkolnego wpływa na małą miejscowość na północy stanu Nowy Jork, pokazuje to z różnych punktów widzenia – można więc dopatrzyć się podobieństw, ale nie była to świadoma inspiracja.

Jednym z bohaterów, których przedstawia pan w książce, jest izraelski inżynier, odpowiedzialny za projekt drogi i innych infrastrukturalnych rozwiązań w okolicy, gdzie doszło do tragedii. Można odnieść wrażenie, że „Jeden dzień” jest oskarżeniem całego urbanistycznego układu Jerozolimy i okolic, swoistej „architektury segregacji”, która ma kontrolować palestyńską ludność.
Nie chodzi tu tylko o zespół miejski Jerozolimy. „Wielka Jerozolima” znajduje się w sercu izraelskiego projektu osadniczego. „Architektura segregacji” służy przede wszystkim osadnictwu na terytoriach okupowanych.

Nie stoją za nią też uzasadnione względy bezpieczeństwa. Wypowiadający się w książce inżynier wskazuje wiele konkretnych aktów terroru, w odpowiedzi powstają takie rozwiązania jak mury.
Izrael od dawna uzasadnia swoje osadnictwo na Zachodnim Brzegu względami bezpieczeństwa. Jednocześnie czołowi izraelscy generałowie i eksperci od spraw wojskowości są zgodni, że cywilne osiedla nie zwiększają bezpieczeństwa Izraela, wręcz przeciwnie, z punktu widzenia bezpieczeństwa są one wyłącznie obciążeniem. Żydowskie osiedle otoczone przez palestyńską ludność trzeba chronić, wysyłając tam wojsko, otaczając je murem, zapewniając bezpieczne połączenie z oficjalnym terytorium Izraela.

Nathan Thrall

Amerykański dziennikarz, eseista i autor książki „The Only Language They Understand: Forcing Compromise in Israel and Palestine”. Jego teksty na temat Izraela i Palestyny ukazywały się w „The New York Times Magazine”, „London Review of Books” i „The New York Review of Books” i były tłumaczone na kilkanaście języków. Przez dekadę był dyrektorem projektu arabsko-izraelskiego w International Crisis Group, gdzie zajmował się Izraelem, Zachodnim Brzegiem Jordanu, Strefą Gazy i stosunkami Izraela z sąsiadami. Absolwent Uniwersytetu Kalifornijskiego w Santa Barbara i Uniwersytetu Columbia w Nowym Jorku. Mieszka w Jerozolimie z żoną i trzema córkami. Reportaż „Jeden dzień z życia Abeda Salamy” został uhonorowany Nagrodą Pulitzera 2024.

Jak mówiłem, w książce unikam zajmowania polemicznego stanowiska, dlatego pozwalam też wybrzmieć argumentom inżyniera, który mówi o bezpieczeństwie. Ale osobiście bardziej przekonują mnie interpretacje wskazujące, że osadnictwo na terytoriach okupowanych wynika z ustanowienia izraelskiej kontroli na możliwie najszerszym, jeśli nie całym terytorium historycznej Palestyny. Inna teoria mówi z kolei, że strategicznym celem budowy osiedli na Zachodnim Brzegu jest fragmentaryzacja palestyńskiego terytorium, by nigdy nie mogło powstać palestyńskie państwo. I ona też wydaje mi się całkiem przekonująca.

Czy wypadek cokolwiek zmienił w Anacie? Podjęto jakieś działania, by zminimalizować prawdopodobieństwo podobnych tragedii w przyszłości?
Zmienił bardzo niewiele. Na drodze, gdzie doszło do wypadku, zmieniono nawierzchnię i oddzielono przeciwstawne pasy ruchu barierką. Mieszkańcy Anaty żyją dziś jednak w podobnych warunkach co wtedy, gdy doszło do wypadku, to ciągle podobnie zaniedbana, pozbawiona podstawowych usług publicznych społeczność.

Prowadził pan kurs w Bard College w stanie Nowy Jork na temat „apartheidu w Izraelu”.
Tak, w proteście jeden z darczyńców wycofał dotację dla szkoły w wysokości 2,5 miliona dolarów. Uczelnia stanęła jednak zdecydowanie po mojej stronie i zajęcia normalnie się odbyły.

W książce nie pada jednak słowo „apartheid”, choć mam wrażenie, że chce pan przekonać czytelników, że z tym właśnie mamy do czynienia. Zrezygnował pan z tego słowa dlatego, że jest tak mocne, że już na wstępie zamyka dyskusję wokół tego, co dzieje się w Izraelu i Palestynie?
Raporty Amnesty International, Human Right Watch, przedstawiciele różnych lokalnych grup – zarówno palestyńskich, jak i żydowskich – stwierdzają, że Izrael prowadzi politykę apartheidu. I moim zdaniem są one przekonujące. Także konsensus w międzynarodowym środowisku zajmującym się prawami człowieka mówi, że polityka Izraela spełnia prawne definicje apartheidu. Dlatego chciałem prowadzić na ten temat zajęcia, napisałem też kilka artykułów, gdzie wprost mierzę się z tym tematem.

Natomiast przy pomocy książki chciałem dotrzeć do możliwie najszerszej publiczności. W tym takiej, która nigdy nie wzięłaby do ręki książki o Izraelu ze słowem „apartheid” w tytule albo nawet w treści, przynajmniej w pierwszych rozdziałach.

Ważniejsze niż to, by czytelnicy zaczęli mówić o „apartheidzie”, jest to, by zrozumieli panujący w Izraelu system kontroli palestyńskiej ludności. Dlatego słowo „apartheid” pojawia się w książce tylko raz, w wypowiedzi izraelskiego wiceministra obrony, który wprost w ten sposób nazywa system drogowy na Zachodnim Brzegu. Gdy czytelnik dociera do tego punktu, sam już jest w stanie wyciągnąć wnioski na temat tego, jak działa system segregacji.

Pisał pan bardziej dla światowej niż izraelskiej publiczności?
Chciałem dotrzeć do jak najszerszej publiczności na całym świecie, do izraelskiej również. Jak dotąd nie udało się znaleźć tłumacza „Jednego dnia” na hebrajski. Ale mam nadzieję, że się uda.

Jak to, co się stało 7 października, wpłynęło na recepcję książki? Terrorystyczny atak Hamasu nie zamknął przestrzeni do dyskusji, jaką chciałby pan wywołać?
Na pewno po 7 października znacznie trudniej jest rozmawiać o sytuacji na terytoriach okupowanych przez Izrael. Zaraz po atakach można było spotkać się z opiniami, że jakakolwiek dyskusja o kontekście i głębszych przyczynach tego, co stało się 7 października, to usprawiedliwianie mordowania cywili. Po kilku miesiącach to się zaczęło zmieniać, ale ciągle wiele osób, które przed 7 października byłyby otwarte na dyskusję na tematy, które poruszam w książce, odrzuca ją w punkcie wyjścia. Kilka wydarzeń, na które zostałem zaproszony przez ludzi, którzy chcieli pokazać swojej publiczności zniuansowany obraz życia pod rządami Izraela na Zachodnim Brzegu, zostało odwołanych.

Sytuacja jest jednak naprawdę złożona. Mamy młode pokolenie, które po raz pierwszy przy okazji ostatnich wydarzeń dowiaduje się o konflikcie izraelsko-palestyńskim i im więcej się dowiaduje, tym bardziej radykalizuje się jego stosunek do Izraela. Z drugiej strony mamy starsze pokolenie, które pozostaje głęboko przywiązane do Izraela i do obrazu Izraela jako Dawida walczącego z Goliatem – otaczającymi go arabskimi państwami. Po 7 października to pokolenie też okopało się na swoich pozycjach, nie chce słuchać o głębszych przyczynach terroru Hamasu.

A czy te wydarzenia zmieniły sytuację na Zachodnim Brzegu?
Tak, oczy całego świata zwrócone są na Gazę, więc izraelski ruch osadniczy i jego sojusznicy zyskali wyjątkową okazję, by przybliżyć się do realizacji swoich celów. Ograniczenia możliwości poruszania się są dziś dla Palestyńczyków najsurowsze od początku izraelskiej okupacji. Trasa, której pokonanie wcześniej zajmowało pół godziny, dziś wymaga dwóch. Niektórzy Palestyńczycy w ogóle rezygnują z opuszczania społeczności, w której żyją, obawiając się przemocy ze strony osadników lub izraelskich żołnierzy.

Po 7 października tysiące mieszkańców zostało aresztowanych, setki zginęło. Nasilają się przymusowe wysiedlenia, tylko w ciągu pierwszego półtora miesiąca po atakach Hamasu ich ofiarami padło około tysiąca osób. Izraelska armia i milicje osadnicze wypychają Palestyńczyków z ich własnych domów i społeczności.

Najlepiej płatne miejsca pracy dostępne dla Palestyńczyków na Zachodnim Brzegu znajdowały się albo na terenie izraelskich osiedli albo na terytorium Izraela. Po 7 października możliwości znacznie się tu ograniczyły, izraelscy pracodawcy niechętnie zatrudniają Palestyńczyków. Palestyńska społeczność czuje się zduszona ekonomicznie.

Czytając pana książkę, można odnieść wrażenie, że konfliktu izraelsko-palestyńskiego w zasadzie nie da się rozwiązać. Wiadomości, jakie płyną z Gazy, jeszcze je wzmacniają.
Jestem bardzo sceptyczny co do możliwości rozwiązania konfliktu w wyobrażalnej przyszłości. Przyznaję to wprost w książce, a pisałem te słowa przed 7 października, dziś sytuacja wygląda jeszcze gorzej. By pojawiły się jakiekolwiek szanse na rozwiązanie, musiałoby dojść do bardzo głębokich zmian zarówno w Izraelu, jak i wśród Palestyńczyków oraz w podejściu międzynarodowej społeczności do tego konfliktu.

Kluczowe są zmiany w Izraelu. Bo to Izrael jest najsilniejszym aktorem, tysiąc razy silniejszym niż Palestyńczycy, to on może narzucać rozwiązania w regionie.

Jak mogłaby się zmienić polityka Izraela?
Od dekad Izrael ma trzy zasadnicze możliwości, jeśli chodzi o relacje z Palestyńczykami. Pierwsza to przyznanie pełni praw całej ludności żyjącej pod kontrolą Izraela. Izrael odrzuca jednak tę możliwość, bo oznaczałaby koniec Izraela jako państwa z żydowską większością. Druga to przystanie na żądania Organizacji Wyzwolenia Palestyny (PLO) i utworzenie w pełni niepodległego palestyńskiego państwa na 22% terytorium historycznej Palestyny.

Trzecia możliwość to kontynuacja tego, co dzieje się obecnie: brak obywatelstwa dla Palestyńczyków z terytoriów okupowanych, brak palestyńskiego państwa, kontrola Izraela nad Zachodnim Brzegiem, która miała być tymczasowa, ale trwa już ponad pół wieku. W tym czasie postępuje też ekspansja żydowskiego osadnictwa na palestyńskim terytorium, integracja nielegalnych osiedli z Izraelem, a świat jest w stanie co najwyżej pogrozić Izraelowi palcem.

Ta trzecia możliwość jest dziś najmniej kosztowna dla Izraela. Izrael racjonalnie realizuje swój własny interes, odmawiając Palestyńczykom zarówno obywatelstwa, jak i własnego państwa. By to się zmieniło, warunki musiałyby się zmienić tak, by dla Izraela bardziej racjonalny stał się wybór jednej z dwóch pozostałych możliwości.

Co mogłoby zmienić nastawienie Izraela? Bo można zrozumieć, czemu Izrael nie chce porzucić swojej tożsamości jako demokratycznego państwa żydowskiego, zwłaszcza biorąc pod uwagę to, jak wygląda sytuacja żydowskiej mniejszości w krajach z muzułmańską większością. Z kolei dla opcji dwupaństwowej chyba trudno dziś znaleźć partnera po stronie palestyńskiej?
PLO, najważniejsza organizacja reprezentująca niepodległościowe dążenia Palestyńczyków od kilku dekad, akceptuje rozwiązanie dwupaństwowe, godząc się na państwo palestyńskie na 22% terytorium historycznej Palestyny.

Pytanie tylko, na ile PLO, właśnie ze względu na tę pozycję, cieszy się dziś demokratyczną legitymacją wśród Palestyńczyków.
Demokratyczna legitymacja PLO jest dziś najsłabsza w historii. Uparcie trzyma się bowiem strategii sprowadzającej się do powtarzania: stoimy na gruncie prawa międzynarodowego, prawo międzynarodowe stanowi, że przysługuje nam prawo do własnej państwowości na 22% terytorium Palestyny. Na gruncie moralnym uznajemy, że cała Palestyna jest naszą ojczyzną, ale w ramach kompromisu akceptujemy państwowość okrojoną do 22% i wierzymy, że społeczność międzynarodowa wymusi na Izraelu, by także przestrzegał prawa.

Dzieje się tymczasem dokładnie odwrotnie. Palestyńczycy siadają do stołu negocjacyjnego i zmuszani są do kolejnych ustępstw, ponad to, co przewiduje prawo międzynarodowe. Mówi im się: ale 80% żydowskich osiedli musi pozostać. Nie, Jerozolima nie będzie jednak waszą stolicą. Mimo tych wszystkich ustępstw palestyńskie państwo ciągle nie powstało – oczywiście, że to osłabia pozycję PLO.

Jeśli jednak chodzi o partnerów po palestyńskiej stronie, to proszę spytać izraelskich generałów, kto jest dla nich na co dzień partnerem na Zachodnim Brzegu. Władze Autonomii Palestyńskiej codziennie współpracują z Izraelem, zapewniając mu w ten sposób bezpieczeństwo. Żaden izraelski generał temu nie zaprzeczy. Więc nie, zupełnie nie kupuję izraelskiej narracji, że Izrael nie ma partnera po drugiej stronie.

Wracając do pytania: co mogłoby skłonić Izrael do zmiany obecnej polityki?
Ta polityka musiałaby stać się zbyt kosztowna dla Izraela, co może stać się na dwa sposoby. Pierwszy sprowadzałby się do tego, że Izrael zacząłby tracić kontrolę nad Zachodnim Brzegiem, ginęłoby zbyt wielu izraelskich żołnierzy, by dało się utrzymać elementarny porządek. W ten sposób powstała zresztą Autonomia Palestyńska.

Pierwsza intifada, powstanie Palestyńczyków na terytoriach okupowanych, które zaczęło się w 1987 roku, przekonała takich polityków jak ówczesny minister obrony Icchak Rabin czy bardzo prawicowy premier Icchak Szamir, że konieczna jest zmiana, że utrzymanie status quo staje się zbyt kosztowne dla Izraela. W efekcie PLO wróciła na terytoria okupowane i powstała Autonomia Palestyńska.

Drugi sposób to międzynarodowa presja, w wyniku której obecna polityka stałaby się zbyt kosztowna dla Izraela w wymiarze zewnętrznym.

Jak taka presja miałaby wyglądać?
To mogłoby przybrać na przykład postać nakazów aresztowania dla wysoko postawionych wojskowych i cywilnych przywódców Izraela wydawanych przez Międzynarodowy Trybunał Karny, co mogłoby skłonić wojskowych do refleksji, czy chcą służyć na Zachodnim Brzegu. Istotny wpływ miałoby wprowadzenie wiz do państw UE dla obywateli Izraela, wycofanie umowy stowarzyszeniowej, rosnąca izolacja Izraela. Kluczowe mogłoby być ograniczenie wojskowej pomocy ze strony Waszyngtonu i ochrony, jaką Stany zapewniają Izraelowi w Radzie Bezpieczeństwa ONZ.

Czy jednak na drugiej szali tej kalkulacji Izrael nie będzie kładł argumentu, że ewentualna państwowość palestyńska może okazać się głęboko niestabilna politycznie i stanowić będzie źródło zagrożenia dla bezpieczeństwa regionu?
Nie sposób tego powiedzieć, zanim takie państwo nie powstanie. Ale moim zdaniem niepodległe państwo palestyńskie na Zachodnim Brzegu i w Gazie nie będzie żadnym zagrożeniem dla Izraela, tym bardziej że w ramach wcześniejszych negocjacji Palestyńczycy już zgodzili się na szereg ograniczeń dotyczących ich suwerenności, by wyjść naprzeciw interesom bezpieczeństwa Izraela – na przykład dotyczących rodzajów broni, jakich państwo palestyńskie nie mogłoby posiadać.

Przez długie lata Izrael żył w sąsiedztwie znacznie potężniejszych państw arabskich u swoich granic, Egiptu i Syrii. Mimo wszystkich zagrożeń, jakie Syria stwarza dla Izraela, nie okupuje on Syrii.

Przynajmniej w Europie panuje opinia, że obecna polityka Izraela wobec Palestyńczyków jest na dłuższą metę nie do utrzymania. Z tego, co pan mówi, wynika, że elity izraelskie zupełnie tak tego nie widzą.
Tak, to powszechna opinia w Europie, ale też w Stanach. Tylko moim zdaniem ona jest błędna. Obecna polityka Izraela wobec Palestyńczyków jak najbardziej jest do utrzymania, jeśli nie zajdą zmiany, o których wcześniej mówiłem. Ona trwa już przecież 56 lat, trzy czwarte historii państwa Izrael. Trudno zatem powiedzieć, że jest nie do utrzymania.

Zresztą przekonanie, że jest nie do utrzymania, to właśnie część problemu. To przekonanie sprawia, że Amerykanie i Europejczycy odwracają wzrok od tego, co dzieje się w Izraelu i Palestynie, racjonalizując to sobie: w końcu Izrael sam będzie musiał zadecydować, czy da Palestyńczykom obywatelstwo czy państwo. Do tego czasu możemy prowadzić normalne interesy z Izraelem. W ten sposób, pośrednio lub nie, Zachód jawnie wspiera niesprawiedliwy system.

Jak ataki z 7 października wpłynęły na stosunek izraelskiej opinii publicznej do tej polityki?
Na dwa sposoby. Po pierwsze, w części środowisk lewicowych pojawiły się głosy, że ataki Hamasu pokazały, że koszty sprawowania kontroli nad terytoriami okupowanymi są znacznie większe, niż się wszystkim wcześniej wydawało.

Po drugie, większość obywateli Izraela przesunęło się na prawo i jest przekonanych, że dla tej polityki nie ma alternatywy. Że nie możemy pozwolić na powstanie państwa palestyńskiego, musimy kontrolować Zachodni Brzeg i granice zamieszkujących go palestyńskich społeczności. Że jakkolwiek to nazwiemy – tymczasową czy wieczną okupacją, systemem apartheidu, autonomią dla Palestyńczyków – to nie możemy zrezygnować z tej polityki.

Więc nawet jeśli w wyniku wojny Netanjahu straci stanowisko, to linia nowego rządu zasadniczo się nie zmieni?
Nie, wystarczy zobaczyć, jak wyglądała wcześniej, gdy rządziła wielka, obejmująca też partie palestyńskie, koalicja blokująca Netanjahu. Rządem kierował wtedy najpierw Naftali Bennet, a później Ja’ir Lapid, lider centrolewicy postrzegany jako główna alternatywa dla Netanjahu, ministrem obrony był Beni Ganc, polityk, którego Amerykanie najchętniej widzieliby jako następcę Netanjahu. Polityka tych rządów wobec Palestyny w niczym zasadniczym nie różniła się od tej Netanjahu. Lapid wprost mówił, że nie będzie żadnych negocjacji w sprawie powstania państwa palestyńskiego, koniec kropka.

Czy sytuacja w Gazie sprawia też, że rządom w Europie coraz trudniej usprawiedliwiać politykę Izraela przed własną opinią publiczną?
Tak, ten proces zachodzi również w Stanach, ale jest on bardzo powolny. Unia mogłaby zrobić naprawdę prostą i mało kontrowersyjną rzecz, czyli zakazać importu towarów z nielegalnych osiedli na terytoriach okupowanych. Teraz, gdy globalna opinia publiczna na temat sytuacji w Izraelu i Palestynie tak wyraźnie się zmienia, byłby do tego najlepszy polityczny moment. Taka decyzja nie jest jednak nawet dyskutowana, nie mówiąc o wciśnięciu „guzika atomowego” w postaci wypowiedzenia umowy stowarzyszeniowej.

To się nie stanie, biorąc pod uwagę choćby kluczowe założenia Niemiec, które uznają, że obrona Izraela jest racją stanu państwa niemieckiego.   
Zgadzam się, dlatego zmiana polityki europejskiej wobec Izraela to bardzo długa droga, co oznacza, że obecna polityka wobec Palestyny długo pozostanie bez zmian.