W serialu „Rok za rokiem” – pokazującym, jak w ciągu piętnastu lat od końca drugiej dekady XXI wieku rozpada się Unia Europejska, świat pogrąża się w nowym kryzysie ekonomicznym, a zachodnie demokracje liberalne mniej lub bardziej dryfują w autorytarną stronę – populistyczna polityczka Vivienne Rook zdobywa władzę w Wielkiej Brytanii po tym, jak kraj zalewają nagrania, na których jej oponenci mówią skandaliczne rzeczy. Przewodnicząca konserwatystów proponuje, by aresztować i deportować wszystkich cudzoziemców z kraju, lider laburzystów postuluje, by wywłaszczyć bogaczy, spalić ich domy i „rzucić drani wilkom na pożarcie”. Nagrania zostały wygenerowane cyfrowo. Być może nikt tak naprawdę nie wierzy, że przywódcy dwóch największych partii otwarcie głoszą podobne poglądy. Tym niemniej fałszywe nagrania generują chaos zatapiający tradycyjny system partyjny na Wyspach Brytyjskich.
Technologia pozwalająca wygenerować obraz wyglądający jak autentyczne filmowe nagranie danej osoby już istnieje. W 2017 roku internet zalały filmiki porno, gdzie na ciała kobiet uprawiających seks przed kamerą „nałożono” twarze hollywoodzkich gwiazd tak sprawnie, że trudno uwierzyć, że nie oglądamy autentycznej sekstaśmy znanej na całym świecie aktorki. Deepfakes – jak nazywa się takie obrazy – nie zostały jeszcze co prawda wykorzystane do politycznej walki na taką skalę jak w brytyjskim serialu, ale jest to pewnie tylko kwestią czasu.
„Rok za rokiem” pokazuje jednak proces już teraz destabilizujący liberalne demokracje. Choć odkąd rada Słownika Oxfordzkiego ogłosiła termin „postprawda” słowem roku, minęły już prawie cztery lata, liberalne demokracje na froncie walki z postprawdą zrobiły bardzo nikłe postępy. Wszystko wskazuje na to, że postprawda, fake newsy i zorganizowana dezinformacja zostaną z nami na długo. Wojna z nimi będzie długa, nużąca, pełna frustracji i klęsk. Dostępny na HBO Go dokument „Postprawda. Dezinformacja i koszt fake newsów” jest kroniką z czterech lat tej wojny w Stanach Zjednoczonych. Za kamerą stanął doświadczony dokumentalista Andrew Rossi, który po raz pierwszy zwrócił na siebie uwagę w 2011 roku w Sundance, gdzie pokazał film będący efektem dwunastu miesięcy, jakie spędził z kamerą w newsroomie „New York Timesa”.
„Postprawda” jest typowym, zrobionym po bożemu amerykańskim dokumentem o ważnym społecznym problemie. Poznajemy kolejne ilustrujące go przypadki, słyszymy wypowiedzi ekspertów, bardziej ogólne diagnozy zostają zestawione z rzeczywistymi ludzkimi dramatami. Ogląda się to wszystko z zainteresowaniem, narracja prowadzona jest gładko i sprawnie. Czasem aż za bardzo – przy wszystkich zaletach filmu czuć czasem brak bardziej autorskiego spojrzenia, próby sformułowania własnych, choćby najbardziej publicystycznych i ogólnych diagnoz.
Pizza postprawdy
Chyba najbardziej charakterystyczny przypadek, na którym skupia się film Rossiego, to tak zwana Pizzagate. Cała sprawa jest tak absurdalna, że czasem trudno uwierzyć, że to wszystko mogło wydarzyć się naprawdę. Zaczęło się jesienią 2016 roku, w czasie kampanii prezydenckiej w Stanach. W październiku na Twitterze pojawiły się informacje, że w mailach demokratycznego polityka Anthony’ego Weinera znaleziono dowody na powiązania establishmentu demokratów ze środowiskiem pedofili. Sam Weiner kojarzył się przeciętnemu wyborcy głównie ze swoich seksualnych skandali. Karierę tego błyskotliwego, wygadanego, agresywnie broniącego swoich poglądów kongresmena dwukrotnie zniszczył sexting – to, że został przyłapany na wysyłaniu swoich seks-zdjęć obcym kobietom. Upadek polityka dobrze pokazuje dostępny też na polskim Netflixie dokument „Weiner” (2016). Co jednak najważniejsze dla alterprawicowego internetu, Weiner przez kilka lat, do lata 2016 roku, był mężem jednej z najbliższych współpracowniczek Hilary Clinton, Humy Abedin.
Sprawa rzekomych powiązań demokratów z podziemnymi siatkami pedofili od początku miała bowiem uderzyć w konkurentkę Donalda Trumpa w wyborach prezydenckich. Gdy jesienią 2016 roku WikiLeaks zaczęło publikować wykradzione prywatne maile Johna Podesty, menadżera kampanii Clinton, alterprawicowy internet szukał w nich odniesień do rzekomych pedofilskich aktywności partyjnej elity. Żadnych oczywiście nie znaleziono: gdzieś na obrzeżach sieci wykiełkowała jednak teoria, że pojawiające się w mailach liczne wzmianki o pizzy są tak naprawdę… zakodowanymi wiadomościami na temat seksualnego wykorzystywania dzieci i handlu nimi. Kolejni autorzy postów próbowali rozgryźć „szyfr Podesty”: pizza miała oznaczać „dziecko do zgwałcenia”, pizza serowa dziecięcą pornografię (cheese pizza = CP = child pornography), sos – orgię.
Miejscem powstawania podobnie absurdalnych teorii były takie przestrzenie internetu jak Reddit i 4chan. Biorąc pod uwagę naturę gromadzących się tam społeczności, nie sposób powiedzieć, na ile same osoby dokonujące egzegezy maili Podesty traktowały je na serio i wierzyły w to, co piszą. Dla wielu propagatorów Pizzagate była to pewnie specyficzna zabawa, prowokacja, jadący po bandzie żart. Jednak dezinformacja rozszerzała się na kolejne media, traktujące ją coraz bardziej serio. Trafiła na Twittera, na strony specjalizujące się w fake newsach, czytane przez zwolenników Trumpa i republikanów, została podchwycona przez alterprawicowych celebrytów, takich jak Alex Jones, którego strona „InfoWars” gromadziła kilka lat temu nawet 10 milionów użytkowników miesięcznie.
Jeden z maili Podesty skierowany był do właściciela waszyngtońskiej pizzerii Comet Ping Pong. Menadżer kampanii Clinton zamawiał dużą liczbę pizz na spotkanie z potencjalnymi darczyńcami. Zwolennicy teorii spiskowych uczepili się tego lokalu. Uznali, iż stanowi centrum handlu dziećmi dla związanej z demokratami pedofilskiej siatki, że jest miejscem, gdzie zdemoralizowane liberalne elity organizują orgie i oddają cześć diabłu. Na filmie widzimy, że ta rzekoma „synagoga szatana” to sympatyczne miejsce, do którego całe rodziny przychodzą zjeść pizzę i zagrać w ping-ponga.
Comet Ping Pong zaczęło masowo dostawać pogróżki. Zdjęcia z prywatnych mediów społecznościowych właściciela, na których spędzał czas z dziećmi swojego rodzeństwa, zostały upublicznione i przedstawione jako dowód jego rzekomych pedofilskich skłonności. W końcu pewien krewki mieszkaniec Karoliny Północnej uznał, że ktoś musi obronić przetrzymywane w lochach pizzerii dzieci. Wsiadł w samochód, przejechał ponad 500 kilometrów i uzbrojony w broń automatyczną wszedł do lokalu. Nikomu nic się nie stało, napastnik w końcu poddał się policji – ale kretyńska teoria spiskowa z otchłani internetu mogła skończyć się kolejną masakrą z bronią w ręku.
Jak idiotyczna by się nie zdawała Pizzagate, jak w soczewce skupia niemal wszystkie elementy współczesnego przemysłu postprawdy. Po pierwsze, mamy tu niczym nieugruntowaną, absurdalną na pierwszy rzut oka teorię, która tysiąckrotnie powtarzana zyskuje kolejnych zwolenników. Jej ciągła ekspozycja sprawia, że nawet niepodatne na uroki teorii spiskowych osoby zaczynają mieć poważne wątpliwości, co tu właściwie jest prawdą. Po drugie, mamy nowe media, ułatwiające rozprzestrzenianie się podobnych fantastycznych informacji: internet, a zwłaszcza media społecznościowe. Internet tworzy przestrzeń pozbawioną tradycyjnych gate keeperów, gdzie treści, które telewizja, tradycyjna prasa i radio potraktowałyby jako rojenia wariata, zyskują zaskakujące zasięgi. Po czwarte, mamy charakterystyczną dla internetu, głęboko toksyczną, agresywną kulturę skrajnie prawicowych grup, gotowych systematycznie nękać swoich przeciwników – w tym wypadku osoby związane z Comet Ping Pong.
Po piąte, mamy zdolnych wykorzystać to wszystko cynicznych politycznych graczy. W sprawie Pizzagate głos zabierały osoby mniej lub bardziej bliskie szerokiemu zapleczu Trumpa w internecie oraz bliskie agendzie prezydenta fake newsowe strony. Wreszcie po szóste, w tle mamy różnego rodzaju wrogich amerykańskiej demokracji aktorów, aktywnie grających na jej dyskredytację. Maile Podesty ukazują się na portalu WikiLeaks. Nawet jeśli na początku dało się w nim widzieć instytucję z misją na rzecz większej demokratycznej kontroli obywateli nad władzą, to w 2016 roku medium to przestało być czymkolwiek więcej niż narzędziem wojny, jaką Trump i Rosja toczyli z kandydaturą Clinton.
Demokracja w oparach wojny chemicznej
Dokument Rossiego skupia się na dwóch z tych sześciu elementów: roli internetu i mediów społecznościowych oraz na tym, jak politycy cynicznie wykorzystują postprawdę do swoich własnych celów.
Lobbysta i polityczny konsultant dość mętnej reputacji, Jack Burkman, znany z promowania teorii spiskowych, tłumaczy przed kamerą Rossiego, że fake newsy i cała postprawdziwościowa architektura medialno-polityczna jest tym dla normalnej politycznej rywalizacji, czym były gazy bojowe w I wojnie światowej dla znanych z XIX wieku sposobów prowadzenia konfliktów zbrojnych. Burkman nie wierzy w to, by możliwość używania „fake newsowych gazów bojowych” dało się uregulować, by polityczni konkurenci byli w stanie nałożyć sobie ograniczenia. Każdy boi się, że druga strona gromadzi śmiercionośny arsenał i przygotowuje swój.
Na razie robi to jednak głównie prawica. Rossi rozmawia na potrzeby filmu z prawicowym działaczem Jeromem Corsim. Jowialny, sympatyczny starszy pan przekonuje, że postprawda to po prostu spisek lewicy i liberałów, określenie wymyślone wyłącznie po to, by cenzurować konserwatywne poglądy. Corsi byłby w tym, co mówi, odrobinę wiarygodniejszy, gdyby nie to, że sam znany jest z promowania różnych spiskowych teorii: o rządzie, który ukrywał prawdę o 11 września, o urodzonym rzekomo w Kenii Baracku Obamie itd. Jego nazwisko pojawiało się w śledztwie specjalnego prokuratora Mullera, badającego rosyjski ślad w kampanii Trumpa. Ostatecznie niczego Corsiemu nie udowodniono, ale analizujący sprawę dziennikarze wskazują go jako możliwego łącznika między pracującym dla Trumpa politycznym macherem Rogerem Stone’em a WikiLeaks.
Kampania z 2016 roku i Trump ciągle wracają w pokazywanych w filmie przypadkach. Trump wprowadził bowiem systemową, wykorzystującą oddolną mobilizację w internecie dezinformację do głównego nurtu polityki. W tej sytuacji druga strona także zaczyna sięgać po podobne środki. Jeden z wątków „Postprawdy” poświęcony jest wyborom do Senatu w Alabamie, gdzie demokratyczny ekspert od marketingu politycznego założył na Facebooku fałszywą grupę zwolenników kandydata republikanów, Roya Moore’a. Strona, posługując się językiem chrześcijańskiego fundamentalizmu, domagała się wprowadzenia w stanie prohibicji. Jak mówił aktywista demokratów, nie chodziło o to, by przekonać konserwatystów do głosowania na demokratę, a o to, by jak najwięcej republikanów uznało, że ich kandydata popiera szuria i nie warto się fatygować, by na niego głosować. Demokrata wygrał wybory w konserwatywnym stanie przewagą około 20 tysięcy głosów.
Takie polityczne „ataki chemiczne” zostawiają jednak za sobą ziemię jałową. Dezinformacyjne kampanie zwiększają cynizm i zniechęcenie wyborców, zwłaszcza tych centrowych. Tym samym zaś wzmacniają wpływ na politykę niereprezentatywnych, zmobilizowanych, skrajnych, tożsamościowych elektoratów. Polityczne centrum wydaje się bezradne wobec tego procesu. Widać to najlepiej w pokazanych w „Postprawdzie” scenach przesłuchania przed specjalną komisją Senatu Marka Zuckerberga, założyciela i prezesa Facebooka. Politycy w swoich próbach zrozumienia – nie mówiąc o regulacji – mediów społecznościowych wydają się równie oderwani od rzeczywistości jak politycy i generałowie, którym w 1914 roku wydawało się, że czeka ich kolejna wojna jak z XIX wieku, niezdający sobie sprawy z niszczycielskiej potęgi nowoczesnej wojny materiałowej.
Jednocześnie mam wrażenie, że Rossi liberalnym elitom trochę odpuszcza. Choć to one są dziś w Ameryce Trumpa w defensywie i na cenzurowanym, to także mają swój udział w infekcji współczesnych demokracji przez postprawdę. Nie byłoby autentycznej, oddolnej wściekłości na elity i nieufności do nich – na której żeruje cały przemysł systemowej dezinformacji – gdyby formułowane przez jej przedstawicieli obietnice, że dzięki globalizacji i deregulacji nowa ekonomia usług zapewni wszystkim dobrobyt, nie okazały się tak boleśnie fałszywe dla wielu Amerykanów. W gotowości, z jaką konserwatywne klasy ludowe rzucają się na teorie o Kenijczyku Obamie, w ich nienawiści do liberalnego establishmentu jest pewna realna krzywda i desperacja, która w dostępnym na HBO dokumencie wygodnie zostaje odsunięta na dalszy plan. A bez jej zrozumienia nie wyjdziemy z pułapki postprawdy.
Postprawda pandemii
Dokument Rossiego oglądany w warunkach globalnej pandemii sprawia wrażenie filmu z trochę innej epoki, przy wszystkich swoich wadach spokojniejszej i na swój sposób niewinnej. Wracając do serialu „Rok za rokiem”, można powiedzieć, że Brexit, prezydentura Trumpa, wzrost prawicowego populizmu na całym świecie, ekscesy postprawdy były być może tylko pierwszym odcinkiem dystopii, w jakiej przyszło nam żyć. Teraz zaczyna się drugi, znacznie bardziej przerażający odcinek.
Pandemia i spowodowany przez nią kryzys gospodarczy nie unieważnią problemów, o których mówi w swoim filmie Rossi, wręcz przeciwnie, przeniosą je na jeszcze wyższy, bardziej toksyczny poziom. Historia wielokrotnie pokazywała, że w czasach wojen, klęsk głodu czy zarazy chętnie szukamy kozłów ofiarnych i dostarczających prostych odpowiedzi teorii. Choć eksplozja COVID-19 na chwilę ucieszyła ruchy antyszczepionkowe i ekspertów od medycyny alternatywnej, to już tworzy własne kultury fake newsów. W sieci krążą teorie o koronawirusie jako produkcie tajnych biologicznych laboratoriów – w zależności od politycznych antypatii propagatorów takich „informacji” – kontrolowanych przez CIA, chińską armię lub George’a Sorosa. W mediach społecznościowych pełno domorosłych, niesprawdzonych metod zapobiegania zakażeniu i leczenia wirusa. Można się spodziewać, że różni nieprzychylni Zachodowi aktorzy będą wykorzystywać systematyczną dezinformację dotyczącą pandemii do destabilizacji demokratycznych systemów. Rządy, zajęte gaszeniem największego od kilku pokoleń pożaru, będą miały jeszcze mniej czasu, energii i zasobów, by poradzić sobie z tym zagrożeniem. Wszyscy jeszcze możemy zatęsknić za Pizzagate.