Najwyżej piękno

7 minut czytania

/ Film

Najwyżej piękno

Jakub Majmurek

„Timbuktu” skonstruowany jest jak afrykańska opowieść, czy jakakolwiek inna opowieść z kultury oralnej. Toczy się niespiesznie, w wielu miejscach zwalnia i kluczy, zbacza na poboczne wątki i w dygresje

Jeszcze 2 minuty czytania

 W scenie otwierającej „Timbuktu” widzimy biegnącą przez afrykańską równinę gazelę. Ściga ją półciężarówka, z której bagażnika powiewa czarna, islamistyczna flaga. Zamaskowani, uzbrojeni w broń maszynową mężczyźni strzelają do uciekającej zwierzyny. „Nie zabijajcie jej, zmęczcie ją tylko” – ich przywódca wydaje polecenie. W następnym ujęciu widzimy tradycyjne afrykańskie rzeźby. Ustawione jako tarcze strzelnicze dla islamskich „bojowników”, wytwory rodzimej kultury rozpryskują się w kawałki pod naporem ognia z karabinów maszynowych. Te dwie wizualne metafory, pojawiające się na początku filmu malijsko-mauretańsko-francuskiego reżysera Abderrahmane’a Sissako, są dla mnie zbyt dosłowne, pretensjonalne, drażnią mnie. Na szczęście dalej zstępujemy do konkretów.

„Timbuktu” zostało zainspirowane wydarzeniami sprzed dwóch lat. Między latem 2012 a początkiem 2013 roku radykalne grupy salafickie zdobyły kontrolę nad tytułowym miastem. Zanim wypędziła je stamtąd francuska interwencja, były w stanie na kilka miesięcy zaprowadzić w nim panowanie radykalnie interpretowanego szariatu. Sissako zabiera nas do okupowanego przez salafitów miasta. Radykalni bojownicy, ciągle pod bronią, patrolują ulice, dyscyplinują miejscowych, z którymi mają problem, by się porozumieć – są z zewnątrz, nie mówią lokalnymi językami.

Film skonstruowany jest jak afrykańska opowieść, czy jakakolwiek inna opowieść z kultury oralnej. Toczy się niespiesznie, w wielu miejscach zwalnia i kluczy, zbacza na poboczne wątki i w dygresje. Reżyser przedstawia całą kolekcję postaci i ich historii, składających się na obraz okupowanego miasta. Wśród nich centralny wątek stanowi historia tuareskiego pasterza, Kidane’a. Jego krowa wchodzi w szkodę rybakowi z sąsiedztwa, ten ją zabija. W trakcie sąsiedzkiej kłótni Kidane przypadkowo zabija rybaka. Teraz oczekuje na wyrok śmierci z rąk nowych władz. Do jego żony, Satime, zaleca się jeden z dżihadystów.


Powolny rytm prowadzi do fascynującej despektakularyzacji współczesnego dżihadu. Któremu na spektaklu bardzo zależy. Jak jakiś czas temu zauważył Bartłomiej Sienkiewicz, Państwo Islamskie, przy całej swojej antyzachodniej retoryce, wydaje się wcielać w życie fantazje zachodniej popkultury: bojownicy zamaskowani jak ninja z kałachami w dłoniach, anarchiczna walka przeciw wszystkim, publiczne egzekucje, kobiety brane jako łup wojenny itp. Sissako rozbija tę fantazję. Sprowadza islamskich wojowników do ziemi, obnaża nudną rutynę ich władzy, jej śmieszność. Bojownicy sami nie potrafią stosować się do swoich reguł, chowają się za wydmami, by zapalić papierosa (czego zakazują na kontrolowanym przez siebie terytorium), podczas nagrania materiału wideo, który ma wyrażać islamski gniew, psuje się oświetlająca plan lampa, a występujący przed kamerą wojownik nie potrafi przekonująco wypowiedzieć swoich kwestii, które w dodatku mu się mylą. Bardziej niż jak wcielenie zła, wojownicy islamu wyglądają jak niezbyt lotni stójkowi. Jak bohaterowie wyjęci raczej z „Żandarma z St. Tropez”.

Ale jak śmieszni nie byliby dżihadyści, ich terror jest prawdziwy. Sissako bardzo subtelnie, w wyciszony sposób pokazuje, jak miasto pogrąża się w przemocy i terrorze. Kobiety zmuszane są na ulicy, by nosiły chusty i rękawiczki. Zakazana zostaje piłka nożna; by obejść zakaz, chłopcy grają wyobrażony mecz, bez piłki. Ściga się ludzi wykonujących lub słuchających muzykę. Jedna ze słuchaczek zostaje publicznie wybatożona. Para oskarżona o cudzołóstwo zostaje ukamienowana. W tym samym czasie dżihadyści biorą sobie miejscowe kobiety za żony, nie pytając o zdanie ani ich samych, ani nawet ich rodzin.

Jedynym, który próbuje przeciwstawić się temu terrorowi, jest lokalny imam. W jednej z początkowych scen zdecydowanie wyprasza uzbrojonych bojowników z meczetu. Reprezentuje on tradycję oświeconego, tolerancyjnego islamu. Sissako pokazuje tu bardzo ciekawą rzecz: islamski fundamentalizm, jaki znamy z Mali, z działań Boko Haram czy Państwa Islamskiego, nie jest „powrotem barbarzyństwa” czy „wstecznictwa”. Wręcz przeciwnie, to właśnie dżihadyści z ich telefonami komórkowymi, kamerami cyfrowymi, bronią maszynową i półciężarówkami Toyoty są „bardziej nowocześni” niż senna rzeczywistość Timbuktu, w którą brutalnie wkraczają. Okupowana przez nich ludność, broniąc się przed żądaniami nowej władzy, najczęściej powołuje się właśnie na islam i tradycję.

Przyznam, że co do takiego przeciwstawienia – radykalny islam jako wcielenie (po)nowoczesnego nihilizmu kontra tradycyjna, tolerancyjna kultura islamskiej Afryki – mam sporo wątpliwości. Zbyt łatwo ustala to stawki konfliktu, idealizuje świat „sprzed fundamentalizmu”. Z jednej strony uzbrojeni, fałszywie powołujący się na islam nihiliści, z drugiej idylla namiotu, gdzie Kidane i jego rodzina w spokoju, półleżąc i pijąc herbatę, patrzą na swoje krowy i inny dobytek, jaki pobłogosławił ich dobry Bóg. Czy w świecie Kedime’a też nie ma „rachunków krzywd”, którym warto się przyjrzeć? Czy radykalny islam nie wziął się także z wewnętrznych napięć tego świata?

„Timbuktu”, reż. Abderrahmane Sissako„Timbuktu”, reż. Abderrahmane Sissako. Francja, Mauretania 2014, w kinach od 12 czerwca 2015Trzeba przyznać, że Sissako walczy z pułapką naiwnej egzotyzacji Mali na potrzeby zachodniego widza. Zwłaszcza w przypadku Timbuktu nie byłoby o nią trudno. Przez wieki miasto uchodziło za na poły legendarne, stanowiło mit rozpalający wyobraźnię europejskich podróżników, poetów, pisarzy, awanturników, poszukiwaczy przygód. I to aż do czasów Raymonda Roussela, u którego stanowi ono temat jednej z wielu fantastycznych opowieści splatających się na tkaninę „Locus Solus”. Sissako nie eksploruje tego mitu, poza początkową metaforą nie epatuje widzów zagładą unikalnej kultury miasta: paleniem manuskryptów stanowiących wyjątkowe źródło wiedzy o historii Afryki, desakralizacją mauzoleów islamskim (lecz przez radykałów nie uznawanych) świętych. Reżysera bardziej niż upadające posągi interesują ludzie i ich życie pod dżihadystowską okupacją. Konkret okupacji, terroru i deprywacji.

Jak zauważył recenzent „Le Monde”, jedynym, co Sissako w końcu przeciwstawia horrorowi dżihadystycznego terroru, jest piękno – obrazy wydm smaganych wiatrem, tuareskich namiotów na pustyni, spokoju natury, rzeki dającej ludziom ryby i wodę. I mnie czasami to piękno uwodzi. A jednak gdy patrzę na te obrazy, przypominają mi się strofy Miłosza z wiersza o Wenecji:

[ …] Z opornej materii
Co da się zebrać? Nic, najwyżej piękno.
A wtedy nam wystarczyć muszą kwiaty wiśni
I chryzantemy i pełnie księżyca.

Ocalić tyle z historycznego horroru, to zawsze coś, a nawet dużo. Tym niemniej po seansie filmu Sissako odczuwam, że można tu było pokazać dużo więcej.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.