Wnętrze czaszki
„Biały cień”, reż. Noaz Deshe, mat. prasowe

12 minut czytania

/ Film

Wnętrze czaszki

Rozmowa z Noazem Deshem

Nie nakręciłem filmu, który ogląda się przyjemnie, leżąc wygodnie na własnej kanapie – mówi reżyser obsypanego nagrodami „Białego cienia”

Jeszcze 3 minuty czytania

ANNA BIELAK: Przeczytałam wiele recenzji twojego filmu, jednak echem w głowie odbija mi się jedno porównanie. Jessica Kiang na łamach Indiewire napisała, że korzenie „Białego cienia” sięgają realizmu społecznego, ale takiego, jakim widziałby go Hieronim Bosch.
NOAZ DESHE: Przyjmuję wszystkie komplementy, masz jeszcze jakieś w zanadrzu? [śmiech] Bardzo lubię Hieronima Boscha, ale z jeszcze większym zaciekawieniem niż jego obrazom, przyglądam się ludziom umieszczającym konkretne dzieło sztuki w kontekście, który jest czystą abstrakcją. Ten, kto dokonuje porównań, zachęca innych do fantazjowania, zastanowienia się, co właściwie znaczą dane metafory i jak dostrzec podobieństwa między różnymi rzeczami. Z drugiej strony sądzę, że większość artystów zaprotestowałaby przeciwko kategoryzacji ich wytworów i emocji, jakie przeżywają obcujący z nimi widzowie. Kiedy artyście udaje się wyjść poza kategorie, widzowi jest łatwiej zagłębić się w podsunięte mu doświadczenie. Spojrzenie na sprawę z dystansu i włożenie jej do szufladki staje się wtedy trudniejsze. Artysta powinien unikać wszystkiego, co może skłonić odbiorcę do metkowania sztuki. 

Czego na przykład?
Na ścieżce dźwiękowej „Białego cienia” nie ma etnicznej muzyki, która z marszu sugerowałaby, że to typowa afrykańska produkcja. Nie nakręciłem łatwego w odbiorze filmu, który ogląda się przyjemnie, leżąc wygodnie na własnej kanapie. Nie daję widzom szansy na zdystansowanie się do wydarzeń, jakie oglądają. Nie chcę, żeby uznali, że one ich w żaden sposób nie dotyczą ani nie dotykają. Chciałem, żebyś poczuła to, co przeżywa chłopiec [uciekający przed kłusownikami, którzy specjalizują się w mordowaniu albinosów dla ich kończyn i narządów rzekomo mających magiczną lub leczniczą moc – przyp. red.]. Zależało mi na tym, żebyś znalazła się w jego głowie, utknęła w jego czaszce i usłyszała tętent pędzących przez nią myśli. To doświadczenie, którego nie da się opisać. Nie ma czasu go analizować ani oceniać. Można mu się tylko poddać. Chcę, żeby myślenie przychodziło później, post factum. Chcę, żebyś się zagubiła i nie wiedziała, gdzie idziesz ani co się wydarzy.

Noaz Deshe

Izraelski artysta i reżyser mieszkający w Berlinie i Los Angeles. Ma na koncie dwa dokumenty – „Boysgirls” i „Search Agent Zerox”, oba z 2001 roku. W 2009 roku skomponował muzykę do debiutu Irańczyka Babaka Jalali „Frontier Blues”. Na wydanie czeka jego powieść graficzna zatytułowana „In Case We Never Meet Again”. „Biały cień” jest debiutem fabularnym Deshego. W 2013 roku na MFF w Wenecji otrzymał za ten film prestiżową Nagrodę Luigiego De Laurentiisa dla najlepszego debiutu, następnie film został obsypany nagrodami na innych międzynarodowych festiwalach, podczas 14. MFF T-Mobile Nowe Horyzonty otrzymał Nagrodę Publiczności oraz GRAND PRIX w Międzynarodowym Konkursie Nowe Horyzonty.

W wielu przypadkach idziesz do kina tylko dlatego, że wiesz, jakiego typu doświadczenie cię tam spotka.
To miłe i pewnie potrzebne, ale mnie zależało na tym, żeby „Biały cień” był inny; chciałem zrobić swój film w totalnej opozycji do mainstreamowego kina. Kiedy mierzysz się z tematem, którym chcesz autentycznie zainteresować widzów, nie możesz uśpić ich uwagi. Film daje mi szereg możliwości, dzięki którym mogę wciągnąć widza w nieznany mu świat i sprawić, by zaczął po nim krążyć z oczami szeroko otwartymi ze zdziwienia lub strachu. Nie funduję nikomu bezpiecznej wycieczki do egzotycznego kraju, bo bohater „Białego cienia” nie jest bezpieczny; ciągle czuje wiszące nad nim zagrożenie. W kilku momentach nie wie, kim jest ani gdzie jest i desperacko próbuje się odnaleźć. Chciałem, żeby widz czuł to samo.

A ty czułeś się bezpiecznie, kiedy kręciłeś ten film?
Jestem do granic przerażony, kiedy zaczynam coś tworzyć! Aby ulepić film, potrzebuję kleju – silnej, dającej spójność idei. Kiedy ją odnajduję, zaczynam się czuć bezpiecznie. Lęk, jakim jest podszyty akt tworzenia, pozwala mi wtedy zachować odpowiednią perspektywę. Kiedy kręcisz film, żyjesz w jego wnętrzu, on jest twoim wszechświatem. Nie możesz go opuścić. „Biały cień” otaczał mnie zewsząd – kiedy nie reżyserowałem, montowałem; kiedy nie montowałem, pisałem muzykę. Kombinowałem wrażenia i starałem się dzielić z innymi własnymi – bardzo intymnymi – emocjami. Gdy udaje się je wysupłać i pokazać, nabierają one wymiaru czegoś na tyle uniwersalnego, że mogą się z nimi identyfikować inni ludzie. Jeśli w procesie wydobywania emocji na powierzchnię udaje się nie zdradzić siebie samego, w nagrodę znajduje się oddanych współpracowników. Dzięki nim chimeryczne idee nabierają widzialnego kształtu. Wszystko, co mówię, to abstrakcja?

Noaz Deshe i Hamisi BaziliNoaz Deshe i Hamisi Bazili, mat. prasowe

Nic w tym złego.
To dobrze, bo wszystko ma w niej swój początek. Najpierw jest fantazja, która pochodzi znikąd. Jeśli jesteś do niej głęboko przekonany i skupisz na niej uwagę, zamanifestuje ona swoją obecność w rzeczywistości. Pojawi się tekst, obraz, dźwięk. Idee przypominają zresztą dźwięki muzyki. Pojawiają się w rzeczywistości w dosyć abstrakcyjnej, niewidzialnej formie, ale kiedy poświęcisz im uwagę, skupisz się i w nie wsłuchasz – wywołają w tobie serię najprawdziwszych emocji.

Podobno „Biały cień” miał swój początek we śnie, to prawda?
Przyśniło mi się ostatnie trzydzieści minut filmu – wszystko od momentu, w którym albinoskie dzieci zostają zaatakowane. Byli w tym śnie też wszyscy bohaterowie, którzy znaleźli się później w filmie. Sen zmusił mnie, żebym znalazł ich tożsamość i zastanowił się, jakie role przypisał im ów wyśniony świat. Połączyłem fantazję z porządnym researchem, jakiego dokonałem, rozmawiając z ludźmi, którzy mieli styczność z morderstwami dokonywanymi na albinosach we wschodniej Afryce. Dzięki temu ukończyłem scenariusz. Za pieniądze pożyczone od przyjaciół nakręciłem kilka scen. Wysłałem je do znajomych producentów, a oni wsparli projekt.

Pierwszy raz do Tanzanii pojechałeś jednak jako nauczyciel.
Tak, pojechaliśmy tam z moim przyjacielem, także reżyserem filmowym z Berlina – Matthiasem Luthardtem (dziś koproducentem „Białego cienia”) – oraz z francuskim dźwiękowcem. Zorganizowaliśmy warsztaty, na których wspólnie z lokalnymi uczniami zrealizowaliśmy krótki film na podstawie jednego ze scenariuszy, jaki powstał na zajęciach. Każdy napisał własny tekst, uczestnicy warsztatów przeczytali wszystkie materiały i w czasie tajnego głosowania wybrali jeden, który chcieli dalej rozwijać. Warsztaty odniosły spory sukces. A my zyskaliśmy wielu przyjaciół. Kiedy pracuje się nad czymś tak szybko i z taką intensywnością, relacje rodzą się gwałtownie, ale naturalnie. Dzięki nim przestaliśmy mieć status obcych. Późniejsza ekipa „Białego cienia” w dużej mierze składała się z mieszkańców tanzańskiej wioski. Dyskutowaliśmy z nimi na temat morderstw popełnianych na albinosach. Pokazywaliśmy im niektóre sceny i pytaliśmy, co o nich myślą? Jedne im się podobały, inne kwestionowali, tłumacząc, że w danej sytuacji zachowaliby się inaczej. Nie byliśmy kolonistami. Wszystkich zaangażowanych w prace traktowałem jak równych sobie. Dzięki temu wiele drzwi stanęło przede mną otworem.

Jakieś pozostały zamknięte?
Nie, żadne z tych, które chciałem otworzyć. Przez drzwi, które pozostają zamknięte, tak naprawdę nie chcesz przejść. Nauczyłem się akceptować fakt, że porażka może być darem.

„Biały cień”, reż. Noaz Deshe„Biały cień”, reż. Noaz Deshe„Biały cień”, reż. Noaz Deshe
„Biały cień”, reż. Noaz Deshe, mat. prasowe

 Wiele scen w filmie wygląda na improwizacje. Nie bałeś się porażki na tym polu? Współpracowałeś z mieszkańcami wioski, z amatorami.
W „Białym cieniu” nie ma improwizacji. Wszystko było skrzętnie zaplanowane, a zdjęcia poprzedzone wieloma próbami. Mimo paradokumentalnego charakteru wielu sekwencji, wszystko było trzymane pod kontrolą. Kręciliśmy w sposób, który miał w tobie wzbudzić wrażenie, że uczestniczysz w czymś autentycznym. I cieszę się, że tak się stało. Używaliśmy bardzo małych kamer, żeby nikogo nimi nie peszyć. Lubię pracować z ludźmi, którzy niekoniecznie myślą o sobie jako o artystach, ale umieją się stuprocentowo poświęcić pracy. A Hamisi Bazili był przekonany, że kręci własny film! Uważał, że to my dołączyliśmy do projektu, by pomóc mu opowiedzieć jego historię. Wrażenie, że przyłączasz się do czegoś, co już się dzieje, jest jednym z piękniejszych uczuć, jakie może czuć taki filmowiec, jak ja – który pozwala idei zaprząc się do pracy.

Co stoi za ideą rozczłonkowywania albinoskich ciał?
Chciwość. I pragnienie posiadania władzy. To rzeczy, które stoją za większością złych pomysłów. Ale ja pokazuję piękno – mądre, piękne i zabawne dzieci. Fakt, że zostają wrzucone w brutalny świat, nie umniejsza tego, kim są.

Kim jest Hamisi Bazili, który zagrał w filmie główną rolę?
Hamisi uciekł z wioski do większego miasta, gdzie mógł się ukryć i poczuć bezpiecznie. Mieszkał ze swoją matką, także albinoską. Ojciec go porzucił. Poznaliśmy się w czasie moich warsztatów. Już wtedy Hamisi chciał robić filmy i w nich grać. Pamiętam, że jasno i wyraźnie dał nam do zrozumienia, że musimy zwrócić na niego uwagę. Dziś podróżuje po świecie z filmem i rozmawia o nim z widzami. Niedawno skończył szkołę. Mam nadzieję, że jego angielski stanie się na tyle dobry, że będzie mógł się uczyć i mieszkać także poza środowiskiem, w jakim się wychował.

Jakie jest to środowisko?
Afryka jest większa niż Ameryka i Chiny razem wzięte. To rozległe i potężnie zróżnicowane terytorium. Piękne, dzikie i uczciwe. Życie tam jest kuszące, bo jest prawdziwsze niż gdziekolwiek indziej. Nie znaczy to, że mniej skomplikowane. W Afryce ludzie pielęgnują zupełnie inne niż na Zachodzie relacje z życiem i śmiercią. W ich mniemaniu życie nie kończy się wraz z nadejściem śmierci. Śmierć jest za to częścią życia – towarzyszy mu, ułatwia prowadzenie dialogu z innym światem. Taka wiara nie jest objawem sentymentalizmu ani głupoty, ale przekonania, że obok nas istnieje jakiś piąty wymiar. Ludzie, których spotkałem w Afryce, są niesamowicie inteligentni, bo ich umysły nie są zanieczyszczone pragnieniami, które natychmiast trzeba zaspokajać. Nie są rozproszeni nadmiarem bodźców, obrazów i szumów, które produkują media. Brak dostępu do nich sprawia, że pozostają bardziej skupieni na rzeczywistości, w jakiej żyją.

To rzeczywistość pełna rytuałów i czarnej magii.
Kilka miesięcy temu rząd w Tanzanii uchwalił surowe kary dla kłusowników, którzy mordują albinosów. Ciężar problemu został już zważony i podjęto pierwsze kroki, żeby coś zmienić. Wielu ludzi wciąż jednak wierzy, że kiedy zje surowe serce albinosa, zakocha się w nich ten, kto dotychczas odrzucał zaloty. Inni twierdzą, że gdy wrzucą do kopalni rękę albinosa, znajdzie ona dla nich bogactwa.


Ludzie mają tendencje do szukania romantycznych konceptów, które wyjaśniają zbrodnie. Kupują symbole od tych, którzy wyspecjalizowali się w ich sprzedaży.
Sądzę, że kiedyś przestaną ich potrzebować. Ewolucja doprowadzi do tego, że nauczymy się rozumieć rzeczy, zjawiska i bóstwa w ich abstrakcyjnych formach. Najpiękniejszymi elementami religii są przecież abstrakcyjne idee – Mekka, niebo i piekło. Uważam, że mamy zdolności, by postrzegać świat ponad kategoriami. Widzisz przecież, że sytuacja albinosów w Afryce jest podobna do wydarzeń, które miały miejsce w Ameryce w czasach niewolnictwa i rasizmu czy w Europie podczas II wojny światowej, kiedy zabijano Żydów. Na pozór bardziej cywilizowane kraje w istocie niewiele się różnią od tych, do których nie dotarła zachodnia kultura. Ludzie wszędzie są tacy sami i powtarzają takie same błędy. Nie pierwszy raz kreują mity wokół danej społeczności, zaczynają eksterminację i twierdzą, że chodzi o ekonomię. Ten problem dotyczy wszystkich – bez względu na miejsce, epokę i czas.

Dotyczy, bo wciąż i wszędzie za mało się zmienia.
Nakręciłem kiedyś krótki metraż pod tytułem „Children Who Love Science”, wiesz o czym był? Jego bohaterkami były cztery skrzypaczki. Wszystkie ubrane na czarno. W czasie koncertu, który grały, ich ubrania nagle stały się białe. Podszedł do nich wówczas mężczyzna i oznajmił, że umarły i od tej pory będą grały w niebie. Strasznie je to rozzłościło, bo całe życie wierzyły, że w niebie będą miały wakacje – że czeka na nie miejsce, w którym wszystko będzie inaczej.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.