Przygoda
fot. K. Szuba

13 minut czytania

/ Film

Przygoda

Rozmowa z Martą Karwowską

W „Tarapatach” jest dużo językowego humoru, ale podczas pokazów testowych filmu okazało się, że dzieci preferują komizm sytuacyjny. Dowiedziałam się, że lepiej, żeby bohater spadł z roweru, niż rzucił ciętą ripostę

Jeszcze 3 minuty czytania

ANNA BIELAK: Co cię ekscytuje w kinie dla dzieci?
MARTA KARWOWSKA: Dzieci tworzą wyjątkową publiczność. Jeszcze nie umieją udawać, że coś im się podoba, więc ich entuzjazm jest szczery. Kiedy coś im się nie podoba, też mówią o tym wprost. Świadomość, że można się z nimi komunikować i że się do nich dotarło, daje ogromną frajdę. Ważne jest dla mnie też poczucie, że poprzez film można powiedzieć dzieciom coś ważnego; wpłynąć na ich postrzeganie i rozumienie świata. Myślę, że wielu dorosłych nie podchodzi już do kina z taką otwartością.

Mówisz o kinie dla dzieci w samych superlatywach, ale w Polsce jest ono nomen omen w tarapatach. Wielu reżyserów odnosi się do niego z rezerwą, myśli o nim z niechęcią.
Powodów jest wiele. Na pozór najważniejszy z nich jest ekonomiczny. Po pierwsze, widownia nie jest duża; po drugie, do niedawna nie było w Polsce rozsądnego modelu finansowania filmów dla młodej widowni. „Tarapaty” są pierwszą produkcją dla dzieci, która powstała dzięki dofinansowaniu istniejącej w Polskim Instytucie Sztuki Filmowej od 2016 roku komisji opiniującej pełnometrażowe filmy fabularne i animowane dla młodego widza lub widowni familijnej. Utworzenie tej komisji przyczyniło się do pozytywnej zmiany na polskim rynku. Scenariusze filmów dla dzieci nie muszą już walczyć o finansowanie z projektami filmów dla dorosłych. W takim starciu zwykle nie miały szans. Zdobycie pieniędzy na wyprodukowanie filmu dla dzieci było bardzo trudne, co z marszu zniechęcało wielu twórców. Jednak dużo większym problemem – i pewnie znacznie trudniejszym do rozwiązania – jest stosunek polskich filmowców do kina dla dzieci. Wielu absolwentów szkół filmowych ma duże ambicje, a kina dziecięcego nie traktuje jako przestrzeni, w której można się artystycznie realizować.

Dlaczego ty tak nie myślałaś?
Bo uważam, że filmy dla dzieci nie różnią się niczym od filmów dla dorosłych widzów. Scenariusze rządzą się takimi samymi prawami i muszą być po prostu dobrze napisane. Nie widzę też powodu, dla którego film dla dzieci miałby być realizowany na pół gwizdka. Kino dla dzieci, tak samo jak kino dla dorosłego widza, może być wpisane w różne konwencje; może być wystylizowane, przygodowe albo realistyczne, obyczajowe, oniryczne czy fantastyczne.

W „Tarapatach” na pewno widać mój olbrzymi sentyment do filmów, które oglądałam, kiedy byłam mała (m.in. Stanisława Jędryki) oraz do literatury dziecięcej (powieści Astrid Lindgren, Joanny Chmielewskiej czy Adama Bahdaja), ale przecież nie oglądam wyłącznie filmów dla dzieci. Lubię klasycznie skonstruowane amerykańskie kino czy brytyjskie społeczne filmy Mike’a Leigh. Na pierwszy rzut oka trudno to wszystko zestawić, ale dla mnie wspólny mianownik istnieje.

Co to takiego?
Cenię historie, które uczciwie opowiadają o ludziach. „Tarapaty” powstały, bo przyjaciółka opowiedziała mi zarazem śmieszną i dramatyczną anegdotę o szajce złodziejek z Saskiej Kępy. Natychmiast pomyślałam, że chciałabym nakręcić o tym film! Historia zaczęła ewoluować, aż uznałam, że sprawdzi się najlepiej, kiedy wpiszę ją w ramy przygodowego filmu dla młodej widowni. Ta decyzja nie wynikała z buntu wobec kolegów, kalkulacji czy silenia się na wypełnienie luki na rynku. Zależało mi na znalezieniu najwłaściwszej formy dla treści. Wspólnie z Agą Dziedzic, producentką filmu, zależało nam też na realizacji filmu gatunkowego. Kiedy pracowałyśmy nad formalną koncepcją „Tarapatów”, z marszu przywołałyśmy filmy Wesa Andersona. Ale po pierwszych rozmowach z Kacprem Fertaczem, operatorem, doszliśmy do wniosku, że styl Andersona świetnie sprawdza się w filmie dla dorosłych, ale przeniesiony do filmu dla dzieci wnosi ze sobą przerysowanie i umowność, które nie będą dobrze pracować na historię. Nie chciałam sprawiać wrażenia, że patrzę na dzieci protekcjonalnie.

Marta Karwowska

Reżyserka, scenarzysta i socjolożka. Absolwentka Łódzkiej Filmówki. Autorka krótkometrażówek, pracowała także jako reżyserka castingu. „Tarapaty” to jej debiut pełnometrażowy.

Mówiąc wprost: nie chciałaś, żeby „Tarapaty” wyglądały jak film dla dzieci?
Dokładnie! Włożyliśmy dużo pracy w to, żeby dziecięcy widzowie czuli się potraktowani bardzo serio. W „Tarapatach” nie ma dydaktyzmu, ani historia, ani forma nie są infantylne. Duży nacisk kładliśmy na budowanie i podsycanie napięcia. Chcieliśmy zaciekawić młodego widza; sprawić, by trochę się bał. Oczywiście taką atmosferę trzeba rozładowywać elementami humorystycznymi. W „Tarapatach” jest dużo językowego humoru, ale podczas pokazów testowych filmu okazało się, że dzieci preferują komizm sytuacyjny. Dowiedziałam się, że lepiej, żeby bohater spadł z roweru, niż rzucił ciętą ripostę. Przyznaję, że to było dla mnie pewne odkrycie, ale nie wpłynęło na moją wiarę w to, że warto robić kino, które jest wymagające dla widza – także młodego – bo on będzie przy tym kinie dorastać i uczyć się rozpoznawać nowe światy, kategorie czy emocje.

Jak stworzyć pełnowymiarowego bohatera dziecięcego?
Przez długi czas nosiłam w głowie luźny zarys charakterów moich postaci. Wiedziałam, że Julka powinna być introwertyczna, małomówna, zamknięta w sobie. Olek miał być jej kompletnym przeciwieństwem: chłopcem gadatliwym, otwartym, nieustannie pakującym się w kłopoty. Wiedziałam jednak, że dopóki nie znajdę wśród swoich wspomnień z dzieciństwa koleżanki i kolegi, którzy mogliby się wcielić w te role, moje postaci będą niepełne, papierowe. I rzeczywiście poczułam, że ożyły, kiedy zaczęłam je konstruować w oparciu o portrety dzieci, które znałam lata temu. Decydując, co Julka i Olek zrobiliby w danej chwili, zastanawiałam się, co w rzeczywistości zrobiłyby tamte dzieciaki? Kiedy ma się w głowie konkretne osoby, które naprawdę istnieją i które się zna, odpowiadanie na takie pytania staje się dużo prostsze. Jestem wielką fanką prostoty i prostych historii, bo uważam, że kryje się w nich elegancja. Poza tym takie historie odnoszą się do prostych, czyli najsilniejszych emocji. A te z kolei pozwalają widzowi podążać za bohaterem.

„Tarapaty”, reż. Marta Karwowska

Rozwijałaś projekt na warsztatach Films For Kids.Pro.
Bardzo lubię pracować w grupie. Nauczyłam się tego w Łódzkiej Filmówce od Denijala Hasanovića, który kazał studentom czytać nawzajem swoje teksty i dzielić się wrażeniami podczas cotygodniowych spotkań. Uważam, że ten proces świetnie wpływa na rozwój tekstu. Dokładnie tak samo wyglądała praca w grupach podczas warsztatów Films For Kids.Pro. Scenariusz ewoluował, szukałam motywacji postaci, zmieniałam początek historii i ustawienie sytuacji, przepisywałam tekst wiele razy. To też zasługa tutora mojej grupy, Ulfa Breistranda, który niewiele mówił, ale co jakiś czas zadawał bardzo trafne pytania, które sprawiały, że zaczynałam dostrzegać w historii luki i zmieniałam tor swojego myślenia. Dzięki warsztatom, w których Aga Dziedzic brała udział jako kreatywna producentka, udało nam się odpowiedzieć, też sobie samym, na pytanie, o czym opowiadamy.

O czym?
O przyjaźni. Jest w „Tarapatach” miejsce na przygodę, ale przede wszystkim chciałam się skupić na relacji między bohaterami. To właśnie Ulf pierwszy zadał nam pytanie, o czym ten film tak naprawdę ma być. A kiedy udało nam się to nazwać, pisanie scenariusza stało się prostsze.

Jaką pozycję mają dorośli bohaterowie w filmach dla dzieci? Ich twórcy często żartują, że zasada jest jedna – matki nie żyją.
[śmiech] Włożyłyśmy z Agą mnóstwo wysiłku, by znaleźć sposób na to, jak pozbyć się rodziców i jak uzasadnić tę nieobecność fabularnie. W filmie dla młodego widza ważne jest to, by każdy punkt zwrotny był konsekwencją działania lub decyzji podjętej przez dzieci. To bardzo trudne, bo na co dzień większość decyzji podejmują dorośli i trudno sobie wyobrazić, że dzieci mogą niezależnie sterować swoim życiem. Scenarzysta filmu dla dzieci usuwa jednak rodziców na dalszy plan, żeby dać swoim dziecięcym bohaterom podmiotowość i swobodę dokonywania wyborów. W duńskim filmie „Antboy” Aska Hasselbalcha rodziców w ogóle nie ma. Nigdy ich nie widzimy, ale nikt też nie sugeruje, że ich nieobecność jest wynikiem jakiegoś problemu, więc zakładamy, że wszystko jest w porządku i spokojnie skupiamy uwagę na dziecięcych bohaterach. Uwielbiam jednak zabieg, jaki Steven Spielberg zastosował w „E.T.”, żeby zminimalizować obecność dorosłych w życiu głównego bohatera. Wszyscy, poza matką, są kadrowani od pasa w dół – nie mają twarzy, a więc nie są ważni. Główne role należą do dzieci – historia ma być opowiedziana z ich perspektywy; to one mają przeżyć przygodę, więc muszą być aktywne.

Jak pielęgnować w sobie dziecięcą perspektywę, żeby ją potem wykorzystać podczas pisania historii dla młodego widza?
Myślę, że pytasz o to, jak ochronić w sobie otwartość, jaką mają w sobie dzieci, które są ciekawe świata i chłoną go wszystkimi zmysłami. Chciałabym wierzyć, że mamy ją w sobie przez całe życie, ale zwykle nie dajemy sobie czasu, żeby się nią cieszyć. Trzeba sobie na to pozwolić. Jak? Wyłączyć telefon. Spacerować po ulicach. Patrzeć w niebo, a nie tylko pod nogi. Myśleć. Zadawać pytania. Interesować się światem. Nie wpadać w rutynę. Oczywiście pomocne jest w tym posiadanie dzieci [śmiech]. Kiedy studiowałam socjologię, chodziłam na świetne zajęcia do pani profesor Teresy Hołówki, która powtarzała, jak cudowne jest to, że kiedy człowiek popada w rutynę, kostnieje emocjonalnie i intelektualnie – rodzą mu się dzieci i cały jego świat rozbija się w drobny mak. Zanim człowiek znów go poskłada i kiedy znów rozpocznie się w jego życiu proces kostnienia – rodzą mu się wnuki! I cykl (na szczęście) zaczyna się od nowa.

Podobno kiedy pojawia się dziecko, wszystko w życiu się zmienia, a kiedy kręci się film dla dzieci – sukces zapewnia właściwa decyzja castingowa. Obie teorie są prawdziwe?
Teorię o castingu usłyszałam po raz pierwszy od Stanisława Jędryki. Powiedział mi, że jeśli mam dobre dziecko, zrobię dobry film, ale jeśli popełnię błąd przy doborze obsady, filmu nic nie uratuje. Podpisuję się pod tym rękami i nogami. Niewłaściwy wybór nie oznacza jednak postawienia wszystkiego na dziecko, które nie jest zdolne, ale zaangażowanie do filmu takiego dziecięcego aktora, który po prostu nie jest twoim bohaterem. Takiego błędu nie da się naprawić ani na planie, ani podczas montażu. Myślę, że moi aktorzy – Hania Hryniewicka i Kuba Janota-Bzowski – mają w sobie coś z Julki i Olka, więc miałam dużo szczęścia. Hania jest cicha, bardzo ambitna, a Kuba to kumpel z podwórka. Nie musiałam ich wymyślać ani tłumaczyć im, kim są ich postacie, bo oboje rozumieli je na wskroś. Dużo pracowałam z dziećmi, zanim weszłam na plan „Tarapatów”, m.in kręcąc w szkole filmowej etiudy z dziećmi, prowadząc warsztaty czy robiąc dziecięcą obsadę do nie swoich filmów, więc mam też poczucie, że znam dzieci i umiem z nimi rozmawiać.

Jak należy rozmawiać z dziećmi?
Traktuję je po partnersku – staram się niczego im nie narzucać, ale też się im nie podlizywać, nie zabiegać o ich względy. Nie mówię też do nich jak do maluchów.

Kilkuletnich aktorów też należy traktować po partnersku?
Oczywiście. Młodego aktora nie można oszukiwać; można prowokować konkretne emocje – płacz czy krzyk – ale tylko wtedy, jeśli umawialiśmy się na to przed rozpoczęciem zdjęć. Zadaniem reżysera jest zadbanie o maksymalny komfort i poczucie bezpieczeństwa aktorów. Wierzę, że wszyscy o tym wiedzą, choć czasem świat obiegają plotki na temat manipulowania dziećmi. Podobno tak fantastyczny efekt, jaki osiągnął reżyser filmu „Idź i patrz” Elem Klimov, wynika z fatalnego traktowania młodych aktorów na planie, ale ja nie uważam, że cel uświęca środki. Dzieci są wrażliwe i często bezbronne wobec swoich emocji i trzeba mieć to na uwadze, kiedy zaczyna się z nimi pracować. Z drugiej strony na świecie dzieją się różne rzeczy, nie tylko miłe i dobre, a dzieci stykają się z nimi na co dzień, więc trzymanie ich pod kloszem na planie nie zawsze i nie w każdej sytuacji ma sens. Podobnie jak nie ma sensu chronienie dzieci przed prawdziwym światem i niepokazywanie im go w filmie. W ostatecznym rozrachunku najważniejsze jest to, z czym dziecięcy widz wychodzi z kina. W filmach dla dzieci na końcu zawsze trzeba dać nadzieję. Niezależnie od tego, jak trudne tematy poruszamy i jak dramatyczne są przeżycia bohaterów, po seansie dzieci powinny mieć poczucie, że może być dobrze i że ze wszystkim jakoś można sobie dać radę. Myślę, że to największa odpowiedzialność reżysera wobec młodego widza.

Cykl tekstów współfinansowany przez:

PISF


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.