W 1987 roku w klubie osiedlowym Ossa obejrzałem film dokumentalny o Jarocinie z kasety VHS i kupiłem pierwsze znaczki do dżinsowej kurtki. Pięć lat później w klubie mieścił się już prywatny pub Zebra, gdzie pracowałem na zmywaku, a obok w bilard grały „chłopaki z miasta”. W międzyczasie socrealistyczna kawiarnia Niespodzianka zamieniła się w biuro kampanii Solidarności, skąd odbierałem z kolegami plakaty i ulotki. Po wyborach piliśmy tam australijskie piwo za pieniądze zarobione na handlu podróbkami zachodnich torebek. To chyba jasne, że płynąc na fali przemian i dojrzewając, nie umiałem spojrzeć na siebie z zewnątrz, jak na obiekt socjologiczny. Czas to nadrobić.
„To ćwok, gdzie jemu na takie salony”
„Na bezładnie ustanowionej przestrzeni tańczyły pary, obrzucając się wzajemnie wymuszonymi czułościami i hałaśliwą serdecznością ludzi, przyzwyczajonych do pokazywania się w zamian za uznanie. (…) Chwila statyczna w wejściu wyzwalała obustronną rozkosz: oglądających i oglądanych. Ta konfiguracja stanowiła obfity łup spojrzeń, detonator szeptów, piekących uwag, smakowitych komentarzy”. Leopold Tyrmand, pisząc „Życie towarzyskie i uczuciowe” na początku lat 60. XX wieku, dostrzegał w warszawskim klubie aktorów SPATiF grę o zdobycie kapitałów społecznych i kulturowych, jak by to nazwał Pierre Bourdieu. Tyrmandowi w jego ironii wobec elit, do których sam należał, bliżej zapewne było do francuskiego socjologa niż do Georga Simmla. Ten w 1908 roku definiował „towarzyskość” jako formę uspołecznienia, która odrywa się od materialnych interesów, zyskując autonomię. Choć i Simmel dostrzegał, że dzieje się to pośród ludzi o podobnym statusie społecznym i jest dynamiczną „grą w towarzystwo”.
Bohater powieści Tyrmanda, reżimowy dziennikarz karierowicz Andrzej Felak, zaczął tamten wieczór w salonie Pani Stoll. Pod obrazami różnych epok unosił się zapach parówek w sosie pomidorowym i wódki, która zmieszana z „płynem jabłkowym” udawała calvados, bo takie spotkanie wymagało sporych inwestycji, jak salonik państwa Verdurin u Prousta. W PRL-u „na całopalenie zostało rzucone własne mieszkanie: żal było deptanych dywanów kaukaskich i bucharskich (…) lecz słowo się rzekło i czekało na owoce chwały”. Na organizację „salonu” w PRL-u niewielu mogło sobie pozwolić, ponieważ, jak dziś, posiadanie mieszkania z odpowiednim metrażem było rzadkim przywilejem. Tymczasem zgromadzenie odpowiednich osób stanowiło o randze społecznej spotkania, obrazy na ścianach natomiast o zasobach kulturowych. Felak spełniał najpierw „obowiązki towarzyskie”, a nie przyjemności. Po pokazaniu się i wysondowaniu aktualnej sytuacji politycznej udał się do klubu aktora, gdzie czysta wódka lała się już strumieniami. Socjalizm w konsumpcji alkoholu zrównywał klasy, inaczej niż w kapitalistycznej Francji, gdzie Bourdieu opisał przepaść dzielącą pod tym względem ludzi. Socjolog wręcz twierdził, że „stosunki”, czyli życie towarzyskie jako takie, są domeną klas wyższych.
Felak bywał też w Stowarzyszeniu Dziennikarzy, gdzie aspirowano do życia paryskiego czy londyńskiego, oraz w Hybrydach. Tam bił puls „świata bez zmarszczek i leków i to go zobowiązywało do obłudnych zachwytów. Nie znosił tej muzyki, bolała go głowa od jej antymelodyjności (…) Ci młodzi ludzie wydawali mu się odrażająco niechlujni, brzydzili go swymi swetrami, jeans’ami i wyrazem twarzy”. Najwyraźniej młodzież zawsze miała swoje „miejscówki” (dziś tak zwane spoty), w których starzy czuli się staro, ale próbując się odmłodzić, bywali tam, ku obrzydzeniu obydwu stron.
„Kiedy wróg pije i się bawi, władza się umacnia”
Tymczasem w pierwszej części „Niskich łąk”, powieści Piotra Siemiona opisującej życie towarzyskie Wrocławia w latach 1983 i 1991, główny bohater, Anglik, trafia do ciemnej bramy, gdzie siedzi dwóch młodych ludzi. „Ten mniejszy, z wąsikiem, zaciągnął się głęboko papierosem i podał go większemu. Z zapachu wynikało niezbicie, że nie palą miejscowego tytoniu, którego czad trwał we wszystkich odwiedzonych dotąd wnętrzach w tym kraju”.
Wcześniej spożywanie kropel Inoziemcowa (zawierających opium), kodeiny i efedryny (Miron Białoszewski) i tym podobnych używek cementowało nieliczne środowiska buntowników. Natomiast marihuanę, paloną gromadnie, czuć już było ciągle w Jarocinie oraz pod warszawskimi Hybrydami i na kolejnych festiwalach Rób Rege w Warszawie, gdzie jako nieletni szczyl podpatrywałem starszych. Kłęby dymu o charakterystycznym zapachu unosiły się w przestrzeniach publicznych, ponieważ „psy”, jak niezależnie od epoki zwano milicję i policję, nie zajmowały się takimi drobnostkami. A poza tym w ostatniej dekadzie PRL-u w sprzedaży ciągle brakowało alkoholu. Wspólne picie oraz palenie papierosów (a zioła przez „wtajemniczonych”) zawsze stwarzało grupy towarzyskie, pozwalało do nich wejść, wkupić się paczką lepszych, zagranicznych papierosów albo „szufladką” – pudełkiem zapałek wypełnionym suszem konopnym.
Czy rok 1989 może być dla nas czymś więcej niż tylko historyczną datą? Czy na ideałach stojących za tamtymi zmianami możemy budować wspólnotowy mit? I czy warto do nich sięgać, skoro ich konsekwencje budzą dziś wątpliwości? Z dystansu, jaki daje nam 35 lat, przyglądamy się temu, jak zmieniły się obyczaje Polek i Polaków oraz losy regionu, a także nieustającej modzie na lata 90.
Numer powstał w ramach obchodów jubileuszowych „WYBRALIŚMY WOLNOŚĆ. 35. ROCZNICA WYBORÓW 4.06.1989”, organizowanych przez Dom Spotkań z Historią, wydawcę „Dwutygodnika”. Szczegółowy program wydarzeń na dsh.waw.pl.„No, no, tylko się nie przyzwyczajaj do mojej marychy. Tu nie Jamajka” – uprzedzał miejscowy przyjezdnego u Siemiona. Lekki, samosiejkowy stuff był deficytowy, ale zarazem niedostępny w obiegu handlowym. Marihuanę aż do początku lat 90. uprawiało się, posiadało i rozdawało, nie było jeszcze dilerów, istnieli za to „ludzie z dojściami”, bo wszystko się „załatwiało”. Kontakty i spotkania z handlarzami narkotyków (relacje nie tylko ekonomiczne, lecz także towarzyskie) to już znak gospodarki kapitalistycznej i epoki planu Balcerowicza. O tym samym opowiadają bohaterowie „Dzikiej rzeczy” Rafała Księżyka czy „Zagranych na śmierć” Tomka Lady.
Z kolei Paweł „Kelner” Rozwadowski w książce „To zupełnie nieprawdopodobne” pisze o powszechnym hodowaniu „gandzi” w domach przez warszawskich posthipisów i pierwszych punków już na przełomie lat 70. i 80. I tak jak wyższe sfery odróżniały się ubiorem, tak polskie „śmieci” zaczynały rewoltę od plucia na siebie nawzajem oraz „dystynkcji” w ciuchach. Rozwadowski w szarym tłumie końcowego Gierka dostrzega z entuzjazmem „koleżkę z miną zakapiora w podartych dżinach, czarna bujna czupryna sterczy w nieładzie jak trzeba, czarna skórzana kurtka”. Musi mu się zaprezentować jako „swój człowiek”, punk, więc odpina kurtkę, „żeby atrybuty były lepiej widoczne” – w wypadku Kelnera to podziurawiony sweter i obcięty krawat z narysowanym wykrzyknikiem. Pożywienie, trunki, meble i ubrania „pozwalają na wyrażanie najbardziej podstawowych różnic społecznych prawie tak samo wyczerpująco, jak najbardziej kompleksowe i subtelne systemy wyrazu” – pisze Bourdieu w „Dystynkcji”.
Anglik z „Niskich łąk” we Wrocławiu trafia w kręgi antysystemowej bohemy związanej z Akademią Sztuk Pięknych i grupą Miki Mousoleum. Ich nielegalny koncert to „nie kościół i nie czarna msza, i nie dyskoteka, tylko coś jeszcze”. Dyskoteki, zwane początkowo „dyskobarami”, jako miejsca tańca, picia alkoholu i zawiązywania znajomości pojawiły się już w latach 70., ale Andrzejewski czy Tyrmand do nich nie chadzali. A już w połowie kolejnej dekady, kiedy popularność zyskiwało „alternatywne”, „offowe” czy „undergroundowe” życie miejskie, Dezerter śpiewał: „Wódka, kurewki, dyskoteka, szkoła / Oto polska młodzież spokojna i wesoła”.
Im bliżej było do magicznego roku 1989, tym mocniej sposoby spędzania wolnego czasu różnicowały się już nie tylko klasowo i pokoleniowo, lecz także w obrębie młodej wielkomiejskiej generacji. Wspólnota tworzyła się jednak nadal w opozycji do władzy. Bohaterowie „Niskich łąk” muszą ciągle uciekać przed milicją, nie mają szansy wyjechać za granicę, koncerty jako forma życia towarzyskiego służą mniej salonowym rozgrywkom, bardziej zapomnieniu w transie. „Z dźwięku, bliskości innych ciał i mroku powstawało zaklęcie, słowo pozwalające odzyskać zmysły i przez następne dni i lata widzieć, oddychać i iść, iść”.
Uspołecznienie wymaga jednak znalezienia odpowiedniej klasy ludzi – „ekipy” bądź „załogi”, jak mówiło się w czasach bardziej punkowych niż hiphopowych. Co to jest załoga? „Coś nas łączy”, jak pisał Rozwadowski: atrybuty widoczne gołym okiem oraz nieuchwytna „dystynkcja”, która zdaniem Bourdieu scala poprzez oddzielenie się od obcych.
„Świńskie ryła redaktorów srających ze strachu w kolorowe portki kupione na ciuchach”
Okrągły Stół i wybory 4 czerwca to jedynie daty symboliczne, odnoszące się do polityki, lecz nie do życia społecznego. Rafał Księżyk w „Dzikiej rzeczy” przyjmuje jednak rok 1989 za początek transformacji. Olga Drenda w „Duchologii polskiej” pisze o przełomie lat 1986 i 1987, kiedy władza rozpoczynała „II etap reformy” liberalizującej przepisy, choć było to już odgórne sankcjonowanie istniejącego stanu rzeczy. „Od zakończenia stanu wojennego lata 80. zdominowało może jednak przede wszystkim wyłanianie się i upowszechnienie protokapitalistycznych praktyk i przekonań” – pisze z kolei Magda Szcześniak w „Poruszonych”.
Trudno się z nią nie zgodzić. W ramach projektu i wystaw „Sklep Polsko-Indyjski/Prince Polonia” z Jankiem Simonem szukaliśmy pierwszych jaskółek kapitalizmu nadlatujących z Azji, np. przywożonych z Singapuru komputerów. Pokazywaliśmy m.in. wywiad z Aleksandrem Kwaśniewskim w „Bajtku” (ukazującym się od 1985), gdzie późniejszy prezydent mówi o polskiej Dolinie Krzemowej. Prezentowaliśmy także „VETO. Tygodnik Każdego Konsumenta”, który ukazywał się od 1982 roku i uprawomocnił istnienie tytułowej kategorii socjologicznej. A także czasopismo „Pan”, naszego „Playboya”, od 1987 roku udowadniającego np., że grill jest modną formą gier towarzyskich. Podobną praktyką było wspólne oglądanie filmów z VHS, o czym pisali zarówno Drenda, jak i Mirek Filiciak czy Grzegorz Fortuna. Ten ostatni zalicza publiczne pokazy „wideo” – jak mój w klubie Ossa – do pierwszej fazy rozwoju rynku, kiedy magnetowidy były wciąż zbyt drogie na prywatną kieszeń. W mojej inteligenckiej rodzinie brakowało nawet zwykłego odbiornika, na telewizję chodziłem do sąsiadów.
Po wyborach 1989 roku strach wywoływała już nie władza, lecz pieniądze, przymus i chęć ich zarobienia. Jak pisała Aleksandra Szarłat w książce „SPATiF. Upajający pozór wolności”, złoty okres klubu przypadał na lata 1960–1980. Jej rozmówcy na pytanie, czy taka forma życia towarzyskiego mogłaby zaistnieć współcześnie, odpowiadają, że „nie ma czasu”, bo „nie pracuje się do szesnastej”. Dla wszystkich klas społecznych skończył się nadmiar wolnego czasu, zaczął „wyścig szczurów” i dwunastogodzinny dzień pracy.
Kiedy Anglik z powieści Siemiona wraca do Wrocławia kręcić dokument o przemianach w 1991 roku, jego dawni znajomi nie mają już czasu na gromadne palenie zioła i picie ciepłej wódki. Nie tyle realizują marzenia, ile pracują z podnieceniem, choć bez entuzjazmu. W rozmowach gość słyszy raczej „uniesienie hazardem” nowych możliwości.
Bardziej optymistycznie zapamiętaliśmy ten okres ja i Bogna Świątkowska. Kluczowa jest chyba kwestia pokoleniowa. Piotr Siemion, urodzony w 1961 roku, opisywał swoją generację, której „smuta stanu wojennego” podcięła skrzydła albo zamieniła w „japiszonów” ze słynnego eseju Pawła Śpiewaka. Ja, urodzony w 1975 roku, jako nastolatek odczuwałem fizyczne wręcz podniecenie możliwościami, które pojawiły się jeszcze przed wyborami 1989 roku. Najbardziej liberalne w historii Polski ustawy gospodarcze Wilczka z końca 1988 roku opierały się na prostych zasadach: „co nie jest zakazane, jest dozwolone” oraz „pozwólcie działać”. Podobną logiką kierowało się życie towarzyskie okresu przełomu: polegało na swobodnym testowaniu form spędzania resztek wolnego czasu przez różne klasy. Skutkiem przemian było także bogate życie intymne, powstawały fascynujące mezalianse, kiedy – jak to w trakcie rewolucji – spotykali się ludzie należący do różnych warstw.
Pierwszym klubem, do jakiego trafiłem na przełomie 1990 i 1991 roku, był Exit na parterze niewykończonej willi na Zaciszu, gdzie grała i rezydowała trójmiejska Apteka. Ich postrockowo transowy, zaćpany jam na mnie, piętnastolatku, wywarł piorunujące wrażenie. Do Exitu, zwanego też swojsko „eksajtem”, przychodziły zarówno „niebieskie ptaki”, jak i bananowa młodzież oraz panowie z mafii. Wtedy jednak, przez te parę lat zawirowań, zanim przejęli władzę nad klubami, „karki” nie nadużywały swoich mięśni i broni. „Lucky sniff is the way of life”, ale też Aptekowe „Wiesz, rozumiesz”, jak słusznie zauważa Księżyk, oznaczało właśnie tymczasową mieszankę klas i gustów, w której gra towarzyska polegała na wychwytywaniu „tego czegoś” – kodu, który nie był jeszcze jasno zdefiniowany.
Bardzo niejasne były też „atrybuty” ubioru: w tych samych lokalach (oraz na bazarze pod Pałacem Kultury) mieszali się ludzie w stylizacjach proto-grungowych, posthipisowskich, punkowych, psychobilly (grzywki i kurtki baseballowe), pierwsi skaterzy i pierwsi hiphopowcy, jeszcze niezuniformizowani.
W Exit, podobnie jak w Hookie Pookie czy Marylin na Polach Mokotowskich, był stół bilardowy, ponieważ ta nowa gra okazała się bardzo demokratyczna. Stoły stały w pierwszym pubie Heineken (gdzie pracowali za barem dawni punkowcy jak Kelner Rozwadowski) i w pubie Zebra, który zmiótł darmowy, socjalistyczny klub na moim osiedlu. Były także na piętrze hotelu na MDM, gdzie, jak w Exit, mieszało się towarzystwo. Stamtąd, po rozgrzewającym „biforku” quasi-sportowym, ci, którzy „wiedzieli, o co chodzi”, wyruszali np. nad Wisłę, gdzie pojawiła się pierwsza barka klubowa, albo na cypel Czerniakowski.
Stół bilardowy nie mieścił się natomiast w Moskwie na tyłach kina o tej nazwie, gdzie podczas koncertów nie było gdzie stanąć. I powiedzmy sobie szczerze: rzadko panowała tam pokojowa atmosfera. Tak dawni punkowcy, jak coraz liczniejsi ludzie „Miasta” oraz młodsze, wchodzące w życie pokolenie, oni wszyscy walili głównie polski produkt eksportowy – amfetaminę, a nie jarali „gandzię”. Dilerzy byli wszędzie, zarówno w zagłębiu wojskowego Rembertowa, w barze z fliperami, jak i w klubach.
W oficjalnych wspomnieniach właściciele knajp często mówią, że nie wpuszczali handlarzy, ale przecież doskonale pamiętam, co wciągaliśmy na parkingu przed Filtrami, w parku obok Marylin, w bramach Starówki. Punktami odniesienia i wzorami stały się Berlin i Amsterdam, skąd przyjeżdżały kwasy – kryształy i papiery, które dilerzy odcinali, mało się z tym kryjąc. Policja wiedziała już, czym jest gandzia, ale LSD było chyba wciąż za słabo opisane w podręcznikach. Nowe narkotyki wyznaczały nowe formy życia towarzyskiego, które nas, młodych, odróżniały od rodziców, ale też od tych, którzy nie załapywali się na możliwości okresu przemian.
„Ja tak to właśnie widzę, może ty widzisz różnicę?”
Tym razem cytat pożyczam od Slums Attack. Natomiast Vienio z Molesty w reportażu TVP o klubie Fugazi mówi o „poruszaniu się w szarym świecie w poszukiwaniu miejsc, gdzie ludzie trochę inaczej postrzegali rzeczywistość”. Warszawa miała w połowie lat 90. około miliona sześciuset tysięcy mieszkańców, dziś nocuje w stolicy prawie dwa miliony Polaków, w ciągu dnia jest ich jeszcze więcej. W czasie transformacji kandydatów i kandydatek do „załóg” było po prostu statystycznie dużo mniej, a szok gospodarczy Balcerowicza wielu uniemożliwiał jakiekolwiek wyjście na miasto.
Pamiętam długie czekanie na autobus, z przystanku na Stegnach widziałem w oddali PKiN jako symbol centrum, do którego musiałem dojechać, aby spotkać się z innymi, ponieważ telefon w domu był wciąż rzadkością. Dla mnie to nie jest „widmowa” epoka, tylko do bólu realna. Nic wtedy jeszcze nie działo się wirtualnie. Telefonu nie miał nawet menedżer klubu Fugazi, który w jednym z upadłych kin działał intensywnie cały 1992 rok, aż do zamknięcia, które wyznaczyło koniec okresu przejściowego.
Tak jak Księżyk umieszczam prawdziwy początek „najtisów” w roku 1993, nie tylko dlatego, że Marlboro wkroczyło jako sponsor do Jarocina, doprowadzając do zamieszek. Wielkie marki przejmowały władzę nad nami razem z mafią, która już nie chciała bawić się z „frikami”. Pierwszy McDonald otwarto już latem 1992 roku, a kolejna mutacja Fugazi nazywała się Dekadent i w nazwę miała wpisane logo sponsora – nowego browaru. Olga Drenda i Magda Szcześniak za koniec okresu „widmowego” przyjmują rok 1993: ustawę o nieuczciwej konkurencji, która zakończyła radosne podrabianie produktów. Z kolei w lutym 1994 ustawa o prawie autorskim zamknęła etap piractwa muzycznego, wtedy na rynek wkroczyli od razu „majorsi” – wielkie zachodnie wytwórnie, porządkując rynek rozrywkowy, a przy okazji formy życia towarzyskiego.
Wtedy dopiero zaczął się bardziej uregulowany rytm weekendów: „to samo co piątek (…) to było pewne jak techno w Trendzie” – jak rapowała Molesta. Wraz z rapem pojawiły się pagery, potem pierwsze małe i dostępne cenowo komórki, można się już było umówić na spotkanie z dilerem, odnaleźć z ekipą albo dziewczyną w miejskiej dżungli.
Jednocześnie mafia ukróciła wolną amerykankę w klubach: padło Fugazi, padły Filtry, na warszawskiej Starówce właściciele lokali wręcz zastrajkowali przeciw „wrogim przejęciom”. Na mieście naprawdę zrobiło się niebezpiecznie, szczególnie że do „karków” dołączyli „łysi”, czyli faszole. W 1993 roku na wolnościową demonstrację przeciwko ustawie represjonującej używanie narkotyków napadli skini. A dokładnie, jak twierdzili później anarchiści, bojówki Polskiej Wspólnoty Narodowej Bolesława Tejkowskiego, która nie mogąc zdobyć mandatów poselskich, przeszła do akcji bezpośrednich.
Pamiętam, jak na „klatkowskich” montowano domofony i kraty. Jak czytam we „Wstecz. Historii Warszawy do początku” Błażeja Brzostka, w 1994 roku w badaniu 78% warszawiaków mówiło, że poprawiło się zaopatrzenie, a 72% – że pogorszyło się bezpieczeństwo. Alarmy wyły nocą na parkingach i pojawiła się paranoja na punkcie „Cyganów” oraz AIDS, która zaszkodziła bogatemu wcześniej życiu intymnemu.
W odpowiedzi na prawicowe zagrożenie powstała Radykalna Akcja Antyfaszystowska, z którą w 1994 roku przeprowadziłem wywiad do Radia Kolor, gdzie pracowałem. Dostałem też po raz kolejny w mordę za wygląd, a moje życie towarzyskie zaczęło ograniczać się do miejsca pracy i jego okolic. W dodatku skończyłem osiemnaście lat, mogłem pozwolić sobie na wyprowadzenie z domu i nowe, dorosłe życie. W sumie sporo zainwestowałem w „potlacz spotkań towarzyskich”. Zgadzam się z Bourdieu, że miejskie nocne życie „to okazja do gromadzenia kapitału społecznego”, czy tego chcemy czy nie. Z jednej strony musimy mieć własne zasoby, z drugiej ciągle je zużywać „technikami towarzyskimi”, utrzymując i zwiększając swoje kapitały. Tamten cytat ze Slums Attack brzmi dalej tak: „Nie zmienia się nic, dalej trzeba żyć”.