Jest 1936 rok. Do sypialni Lucy Maud Montgomery wchodzi rudowłosa dziewczynka, żwawa, szybka, zagląda we wszystkie kąty, nie odpowiada jednak na pytania, nie jest zainteresowana nikim i niczym poza światem swojej zabawy. Montgomery budzi się, pyta męża: czy widział to samo co ona, rudą, żwawą dziewczynkę? A on zaprzecza. Ale żadne z nich nie jest niczego pewne.
Jednym z najwcześniejszych jej wspomnień, napisze w dziennikach Montgomery, jest widok matki w trumnie. Ojciec trzyma ją na rękach, płacze, a ona nie rozumie, dlaczego matka leży tak bez ruchu ani dlaczego ojciec jest w takiej rozpaczy. Wyciąga rękę i dotyka twarzy matki: uderza ją to, że jest zimna, niespodziewanie i nieludzko zimna. Ten chłód z nią zostaje.
Matka Montgomery, Clara Woolner Macneill Montgomery, umiera na gruźlicę, kiedy dziewczynka ma niecałe dwa lata. Ojciec, Hugh John Montgomery, nie chce być wdowcem samotnie wychowującym córkę, oddaje Lucy pod opiekę teściów i wyjeżdża na drugi koniec Kanady. Dziadkowie Maud będą pierwowzorami postaci, które zamieszkają światy jej książek: ludzi sztywnych, surowych – i bardzo dobrych. Po dziadku odziedziczy dryg do opowiadania historii: Alexander Marquis Macneill może i był tyranem, może najbliższa rodzina milkła, kiedy wchodził do pokoju, ale obcych potrafił zająć na godziny opowiadaniem historii. Maud (używa drugiego imienia) patrzy na niego i rozumie: ten, kto potrafi opowiadać, ten ma władzę i szacunek. I też nie pragnie niczego innego, jak tylko móc opowiadać, przeopowiadać całe swoje życie, zaopowiadać każdą pustkę, która się wydarzy, odopowiadać na nowo każdą historię, z której zakończeniem się nie zgadza.
Poza tym: Wyspa Księcia Edwarda to ziemia, która ugina się od historii i legend. Opowieści o marynarzach, o burzach i wiatrach, które sprowadzały do brzegu albo na dno. Opowieści o duchach i o diabłach, o kochankach i o zbiegach, o czarownicach i o zwykłych ludziach. Każde wydarzenie publiczne na wyspie stawało się prędzej czy później paradą opowieści, każde zebranie – bez względu na jego temat – zmieniało się we wzajemne licytowanie się, kto lepiej, ciekawiej opowiada.
Lucy Maud Montgomery, „Anne z Zielonych Szczytów”. Przeł. Anna Bańkowska, 384 strony, Marginesy, w księgarniach od stycznia 2022Maud ma dziewięć lat, kiedy staje się świadkinią katastrofy statku Marco Polo. Oto jeden z najszybszych statków swoich czasów uderza z impetem o plaże Cavendish i łamie się w pół, a płynący nim żeglarze – według legend – mają spędzić całą noc, trzymając się beznadziejnych szczątków statku i oczekując na ratunek. Mała Maud widzi akcję ratunkową na własne oczy: kapitana, kolejnych marynarzy „o wełnistych włosach, o wąskich ustach, noszących złote kolczyki w uszach”, Holendrów, Szwedów, Niemców, Irlandczyków, Hiszpanów.
To doświadczenie, nieprawdopodobne i niecodzienne, a jednak uczciwie przeżyte i doświadczone, poszerza – pisze o tym Mary Henley Rubio w książce o Lucy Maud Montgomery „The Gift of Wings” – granice opowieści. Mała Maud już wie, że można w snuciu opowieści pozwalać sobie na więcej i więcej – i że świat, który obrzuca się wzrokiem, zanim zacznie się snucie historii, też można widzieć szerzej i śmielej, w sposób niewykluczający żadnej fabularnej możliwości.
Późno-XIX-wieczne prezbiteriańskie miasteczko nie było rzeczywistością dla kobiet. Kobiety wychodziły za mąż albo trafiały na krótki czas jako nauczycielki do miejscowej szkoły, co dawało im nieco więcej czasu przed wyjściem za mąż. Kobiety, którym się to nie udało, zostawały najczęściej z rodzicami, później: z rodziną rodzeństwa. Ich status w społeczności był niski, ich praca sprowadzała się do wypełniania obowiązków domowych, miały tym zadośćuczynić faktowi, że w ogóle żyją. Można było na Wyspie Księcia Edwarda kupić sobie lepszą przyszłość, ale nie zawsze się to udawało: część młodych kobiet marzyła o tym, aby ich praca w szkole pozwoliła zapłacić choćby za rok na uniwersytecie. Marzenia w większości były daremne: mężczyźni zarabiali jako nauczyciele więcej – i to oni mieli szansę na odmianę losu i na studia.
Jako dziewiętnastolatka Montgomery zaczyna pracę w szkole. Nie tylko uczy, ale też dba o wszystko, poczynając od palenia w piecu. Zaczyna, mając dwadzieścioro podopiecznych – w wieku od sześciu do trzynastu lat. Jest tak wybitna, że niedługo potem w jej klasie jest czterdzieści osiem osób, a później liczba ta urasta do sześćdziesięciu. I to nie wszystko: wśród jej uczniów są i osoby o wiele starsze od Maud, są i mężczyźni, którzy porzucili naukę dawno temu i którzy dopiero za sprawą genialnej młodej nauczycielki postanowili skończyć szkołę.
Może być świetna w swoim fachu, ale trudno jest oszczędzić na pracy w szkole tyle, aby móc iść na studia – choćby na rok. Nie poddaje się, nie ma innego wyjścia, ale kiedy zaczyna pracę w szkole w Bedeque, czuje się fatalnie, przeżywa epizod depresyjny. Jest zaręczona z niejakim Edwinem Simpsonem, ale wzdraga się na samą myśl o jego pocałunkach. Na bezsenność cierpiała już wcześniej, ale teraz dołączyło do tego poczucie beznadziei i smutku. Wydaje jej się, że życie wszystkich innych osób na ziemi obrało konkretny kierunek, a tylko ona jedna została tam, gdzie była i gdzie miała pozostać do końca życia. I że nic już więcej jej nie czeka. Ed pisał, że ją kocha, że chciałby ją pojąć za żonę – być może to była jedyna odmiana, na jaką mogłaby liczyć, i być może to zmieniło jej podejście do Eda. Maud zaczynała myśleć, że ewentualnie i przy pewnym wysiłku mogłaby zacząć go tolerować.
Być może ziemia na wyspie uginała się od opowieści, ale równie mocno ciążyli jej wszyscy nieszczęśliwi, oszaleli z rozpaczy mieszkańcy. Zabijali się, wypijając kwas albo zjadając trutkę na szczury zwaną Paryską Zielenią. Mordowali całe rodziny albo wychodzili z domu ze strzelbą przewieszoną przez ramię, żeby wystrzelać wszystkie żywe stworzenia, które pojawiłyby się na drodze. Maud uznaje, że nie cierpi mocniej niż inni; cierpi podobnie.
W 1897 roku czuje się coraz bardziej zmęczona i to zmęczenie jest coraz mniej typowe: pisze o tym w swoich dziennikach, nie używa jeszcze słowa „depresja”. Ratuje się długimi spacerami. Ratuje się, zapisując całe strony w pamiętniku nawet wtedy, kiedy nie dzieje się nic godnego zapamiętania: sam akt pisania przynosi jej ulgę. Ratuje się, przyjmując – na krótko – oświadczyny Eda Simpsona, co pogłębia jeszcze jej depresję.
Lucy Maud Montgomery przy biurku / Wikimedia Commons
Przeprowadza się do Bedeque, żeby być bliżej miejsca pracy, zamieszkuje u rodziny Leard i zakochuje się w ich najstarszym synu, Hermanie. W pamiętnikach notuje: kocham go jak obłąkana. Ale to wszystko trwa tylko chwilę, Maud szybko zaczyna się zastanawiać, czy Herman, seksowny mężczyzna, żartowniś i dobry człowiek, jest mężczyzną na jej poziomie. Pisze o nim z pogardą: to młode zwierzę, nic więcej. Różnice między nami, pisze, są trudne do pokonania. Jej biografka, Mary Henley Rubio, nieco koryguje opowieści kreślone w dziennikach czy listach. Podkreśla, że w tym samym czasie Herman zaręczony był z Ettie Schurman, dziewczyną uznawaną za najlepszą partię w okolicy. Maud wie o tym: może i Herman lubi żartować i się droczyć, kiedy spędzają popołudnia na farmie jego rodziców, ale w niedzielę pokazuje się publicznie z Ettie. Być może, pisze Rubio, Maud wolała uznać, że odrzuca Hermana, zanim on odrzuciłby ją.
Maud wciąż edytowała swoje życie, pisząc i przepisując dzienniki. Najpierw – jeszcze przed sukcesem „Anne z Zielonych Szczytów” (żeby od razu użyć tytułu nowej wersji tłumaczenia „Ani z Zielonego Wzgórza”) – starała się opisywać kolejne dni i miesiące w sposób ściśle przylegający do tego, co jest opisywane. Czasami posługiwała się swoistymi filtrami: różowym, kiedy stylizowała swoje życie na życie romantycznej heroiny, lub czarno-białym – kiedy doświadczała smutku. Po osiągnięciu sławy jednak przepisała większą część dzienników raz jeszcze, redagując je pod kątem zainteresowania przyszłych czytelników i badaczy jej życia.
Maud udaje się zaoszczędzić 100 dolarów: to duża kwota, zważywszy na to, że musiała płacić także za zakwaterowanie w pobliżu miejsca pracy. Ale 100 dolarów nie wystarcza na rok na uniwersytecie. I wtedy wydarza się coś, co Montgomery określa jako cud, chociaż mamy tu do czynienia raczej z miłością. Babcia – ta sama babcia, która da cechy typowym dla Montgomery postaciom kobiecym: starszym matronom o surowych zasadach i o miękkim, dobrze ukrytym sercu – sprzeciwia się woli męża, który uważa, że nie ma większego wyrzucania kasy w błoto niż łożenie na edukację kobiety, i daje wnuczce brakujące pieniądze.
Koniec XIX wieku jest dla Maud trudny: najpierw umiera dziadek, apodyktyczny i surowy, ale kierujący życiem całej rodziny. Niedługo potem ukochany ojciec: ten sam, który wiele lat wcześniej zostawił ją pod opieką dziadków i pojechał szukać szczęścia gdzie indziej.
Tymczasem jednak pojawia się iskra nadziei: Maud poznaje mężczyznę, który ma wąskie oczy i jest pastorem. Ona ma trzydzieści kilka lat, jest już – w ujęciu tamtych czasów – starą panną. On szuka żony, bo pastor powinien mieć żonę. Szuka kobiety, która będzie miała talenty muzyczne i towarzyskie. Ona słyszy o nim od przyjaciółki: tamta jest nim zachwycona, Maud też powinna. Poza tym Ewan MacDonald jest dobrą partią w ogólnym tego słowa znaczeniu. Przystojnym i bystrym człowiekiem. I jest Maud zainteresowany.
Po kilku latach następujących kolejno po sobie epizodów depresyjnych Lucy Maud Montgomery zaczyna mieć przyjemne sny. Któregoś dnia – po długiej wymianie korespondencji – Ewan MacDonald przyjeżdża wreszcie w odwiedziny do rodzinnego domu Maud. Siada w kuchni, Montgomery kreśli akurat tego samego popołudnia pierwsze zdania książki, która potem ukaże się jako „Anne z Zielonych Szczytów”. Odkłada pisanie i zaczyna rozmawiać z gościem, a rozmowa, lekka, wesoła, pełna entuzjazmu, ujmuje MacDonalda w podobny sposób – zauważa Mary Rubio – w jaki gadanina Annie Shirley ujmuje książkowego Matthew Cuthberta i przekonuje go, aby zawalczyć o pozostanie dziewczynki na stałe na Zielonych Szczytach.
W Cavendish wszystko przez chwilę układa się dobrze, Maud kończy książkę, rozsyła po wydawcach, Ewan jest kochany przez mieszkańców, a jego kazania stają się wydarzeniami. Niedługo później jednak MacDonald wyjeżdża do Szkocji: tam wszystko się załamuje. Czuje się gorszy, ludzie śmieją się z jego akcentu, traktują jako buraka z prowincji. Maud mogła być zachwycona jego szkockim pochodzeniem, jego akcentem gaelickim, jego rodziną ze szkockich Highlands, które wyobrażała sobie na modłę romantyczną, gotycką, przymgloną, jakby żywcem wyjętą z książek, którymi zaczytywała się jako dziewczynka. MacDonald w Szkocji nie potrafi się odnaleźć, listy do narzeczonej stają się coraz bardziej ponure. Maud zachęca go, żeby poszedł do lekarza, ale on odmawia, na depresję nie ma zresztą jeszcze lekarstwa.
Lucy Maud Montgomery na przełomie XIX i XX wieku / Wikimedia Commons
Po dłuższych rozmowach z wydawcami w 1908 roku ukazuje się wreszcie „Anne z Zielonych Szczytów”, najsłynniejsza z książek Montgomery. Podobno inspiracją do niej był artykuł z lokalnej prasy: dwoje starszych mieszkańców decyduje się na adopcję chłopca, dochodzi do błędu i pojawia się dziewczynka. Resztę życia tchnęła już w opowieść o Avonlea sama autorka: wspominała później, że Annie Shirley pojawiła się przed nią już jako żywa, skończona postać, której losy wystarczyło po prostu przelać na papier.
Sukces książki jest ogromny. Dodruki robione są co miesiąc i wszystko schodzi na pniu. Na Wyspę Księcia Edwarda zaczynają ściągać tłumy fanów. Do 1914 roku książka doczeka się trzydziestu ośmiu dodruków. W 1910 roku Montgomery otrzymuje tantiemy za sprzedaż: połowę tego, ile zarabiał premier Kanady przez cały rok.
We wstępie do ukazującego się właśnie nowego przekładu „Ani z Zielonego Wzgórza” – „Anne z Zielonych Szczytów” – Anna Bańkowska, tłumaczka książki, wyjaśnia część podjętych decyzji. Pisze, jak to wraz z wydawcą doszli do wniosku, że w czasach, kiedy wszystkie dzieci wiedzą, że żadna mała Kanadyjka nie ma na imię Ania, Janka czy Zosia, a żaden Kanadyjczyk nie nosi imienia Mateusz czy Karolek, pora przywrócić wszystkim postaciom, nie tylko wybranym (jak w poprzednich przekładach), ich prawdziwe imiona, zaś nazwom geograficznym na Wyspie Księcia Edwarda ich oryginalne brzmienie. I dalej: „podejmując się kolejnego przekładu (…), postawiłam sobie za cel jak najściślejszą wierność wobec oryginału i realiów życia w wiosce w Avonlea, która chociażby fikcyjna, miała jednak swój pierwowzór w miejscowości Cavendish”.
Jeśli chodzi o najbardziej newralgiczny punkt – czyli tytuł w oryginale brzmiący „Anne of Green Gable” – tłumaczka pisze: „dzięki uprzejmości Bernadety Milewski (autorki bloga «Kierunek Avonlea») (…) mogłam dowiedzieć się, jak istotne dla autorki było słowo gable. Niestety, nazwa ta już od początku sprawia tłumaczom kłopoty. Gable to po angielsku termin architektoniczny oznaczający trójkątną ścianę łączącą dwie części dwuspadowego dachu. Po polsku jest to «szczyt». Słowo «szczyt» kojarzy się Polakom z górami, dlatego już pierwsza tłumaczka zmieniła oryginalne Green Gables na Wzgórze, które tak wryło się w pamięć kolejnych pokoleń, że aż do tej pory nikt nie odważył się zbadać, czy tam w ogóle było jakieś wzgórze. Otóż nie było”. „Ale to nie dlatego zdecydowałam się zrobić wyłom w tradycji – wyjaśnia dalej Anna Bańkowska. – Swój pokój dziewczęcy u dziadków Montgomery nazywała gable room i tę samą nazwę nadała pokoikowi Anne. Było to dla niej niemal magiczne miejsce, o którym napisała nawet kilka wierszy. W pamiętnikach wspominała, jak bardzo cierpiała, kiedy zimą musiała sypiać na dole, bo jej gable room nie był ogrzewany”.
Nie wiem, czy się jeszcze przyzwyczaję do tego, że Ania jest ze Szczytów, ale nie mam nic przeciwko, żeby moja mała bratanica już poznała Anne, nie Anię. Jest w nowym wydaniu zachowany urok opowieści i urok jej bohaterki – jednej z ulubionych dziewczynek całego świata. Zaczęłam czytać tłumaczenie, mówiąc sobie: tylko zajrzę i zerknę, jak to niesie, tylko zobaczę, czy duże zmiany – i nie skończyłam lektury, dopóki nie dotarłam do końca, chociaż to opowieść, którą czytałam wcześniej pewnie i pięćdziesiąt razy.
Przepadałam za Anne, chociaż Anne mnie oszałamiała, byłam milczkiem. Czytałam „Anię z Zielonego Wzgórza” po kawałkach, dawkując sobie szalone tyrady bohaterki, bo czułam się przytłoczona słowami. Moją bohaterką – na zasadzie: choose your fighter – była raczej Emilka z Księżycowego Nowiu. Emilka miała podobnie rozbuchaną wyobraźnię jak Anne, ale była bardziej zamknięta w sobie, o wiele bardziej tajemnicza i ponura. Emilkę łatwiej było zrozumieć i łatwiej było się z nią utożsamiać.
Anne Shirley stała się – podobnie jak Pollyanna – prekursorką opowieści o hygge, o cieszeniu się życiem, w trzecim czy czwartym pokoleniu mogła dorobić się takiej potomkini jak filmowa Amelia. Bo o radość ze wszystkiego tam chodziło, dziki apetyt na życie, bezwstydną pazerność, poczucie, że wszystko trzeba wypatrzyć, wysłuchać, wyżyć do cna, żeby mieć poczucie sytości – a i tak ono będzie trwało tylko przez chwilę. Czasami ma się to w ustawieniach fabrycznych, im dalej w życie, tym częściej to w nas blaknie, podobnie jak blaknie przekonanie, że życie to dobry pomysł.
Anne była ekscesem w społeczności Avonlea, w której żuje się, póki się może, grzankę z marmoladą, a następnie umiera, posławszy wcześniej w ostatnim odruchu odpowiedzialności po pastora. Ale jej energia jest odświeżająca i dzisiaj, bo sprawia, że byle patyk czy byle kamień stają się najwspanialszymi znaleziskami, jakie mogą trafić przed oczy.
Badacze literatury wciąż się spierają, czy „Anne z Zielonych Szczytów” to książka seksistowska czy feministyczna. Ci pierwsi twierdzą, że Montgomery podarowała światu kobietę idealną, czyli taką, która na zawsze pozostaje dzieckiem, nie dorasta, nie zmienia się, pozostaje niewinna i naiwna. Ci drudzy uważają, że Anne Shirley była wszystkim tylko nie kobietą idealną, cokolwiek zresztą to znaczy: ani typowo ładna, ani grzeczna i posłuszna, ani – co najważniejsze – bierna. Mogła marzyć – dla sportu – o księciu na białym koniu, ale świetnie rozumiała, że jeśli człowiek chce pożyć, a nie tylko sobie to życie wyobrażać, musi zakasać rękawy, nawet jeśli ściągnie tym samym na siebie kłopoty. Jest jedną z tych dziewczynek, które żyją i dobrze się bawią – to, że te dwie rzeczy mogą występować jednocześnie, nie jest takie jasne dla żadnej nastolatki.
Poza tą radością, rześką jak kroki na chrupiącym w mrozie śniegu, było coś jeszcze w książkach Montgomery, co sprawiało, że tak zapadały w pamięć. W każdej z tych historii był pierwiastek niepokoju, który wyznacza także granice powieści gotyckiej: Avonlea w naturalny sposób żyło ze śmiercią. Emilka wobec śmierci ojca dostała kromkę chleba z jajkiem, a nocą schodziła zajrzeć do pokoju, w którym było wystawione jego ciało, żeby odgarnąć kwiaty i raz jeszcze go zobaczyć. Śmierć pojawia się też już w pierwszym tomie opowieści o Anne, powala jej najbliższego przyjaciela, Mateusza. Nie jest łatwo trafić na książki dla dzieci czy nastolatków, w których śmierć zajmowałaby podobne miejsce – jednocześnie gęste, ciemne i tak naturalne.
Po sukcesie Anne Maud czuje się zmęczona. Nie „zmęczona po pracy”, nie zmęczona, bo kolejna noc na straty, ale zmęczona zamieszaniem, które nagle powstaje wobec jej osoby. Brakuje jej siły, żeby wstać z łóżka. W dziennikach notuje obawy o swoje samopoczucie: kilkukrotnie zdarzyło jej się wybuchnąć płaczem bez powodu. A przede wszystkim: nie chce niczego innego od życia, jak tylko patrzeć w sufit i rozmyślać o każdej porażce, którą odniosła. Nic poza tymi wspomnieniami jej nie interesuje. W 1910 roku zapisze: chcę umrzeć.
Coraz trudniejsze są też jej relacje z Ewanem MacDonaldem. On nie rozumie, jak ważne dla Maud jest pisanie, uważa, że to ono doprowadza ją do rozpaczy. Nie mają wspólnych tematów, MacDonald nie lubi czytać, właściwie nic go w życiu nie interesuje ponad to, żeby jakoś dożyć do końca dnia. Wcześniej doceniała jego spokój i powściągliwość. Teraz zauważa: jest spokojny, bo nic go nie obchodzi. Dużo czasu zajmuje mu przetrawienie każdej myśli. Maud boi się też posady żony pastora: niewdzięcznej, niepłatnej i niekończącej się krzątaniny zabierającej czas na pisanie. Zastanawia się, czy nie odejść, ale znowu: boi się, co powiedzą ludzie, to byłby już drugi związek, który zakończyła. Poza tym, obiektywnie rzecz biorąc, Ewan to nadal dobra partia. Jest przystojny – Rubio podkreśla, że dla Maud to było bardzo ważne. Jako pastor zajmuje wysoką pozycję w społeczeństwie: dla Maud to także było ważne. Może i ma wady, ale nie takie, których nie nauczyłaby się tolerować.
Biografka podkreśla, że wiele kobiet na jej miejscu podjęłoby inną decyzję. Ktoś, kto zarabiał tyle pieniędzy, ile zarabiała ona, ktoś, kto osiągnął podobny sukces, mógł przenieść się po prostu do dużego miasta i tam rozejrzeć się za kimś, kogo faktycznie pokocha. Montgomery nie miała odwagi tego zrobić: pamiętała samotność, którą czuła przy każdym dłuższym wyjeździe, nie chciała się na nią narażać. Chciała mieć rodzinę, chciała urodzić dzieci, miała trzydzieści sześć lat i świadomość, że za jakiś czas ta możliwość będzie już niedostępna. Ewan wytrwał trzynaście lat narzeczeństwa, czekając, aż będzie gotowa na ślub, i znosząc jej wymówki. Nie chciała go zawieść. I bała się tego, co ludzie powiedzą: skoro poznał ją i pokochał w ubóstwie, porzucenie go w momencie, kiedy była sławną i zamożną kobietą, uznała za niehonorowe. Nie zachowało się żadne zdjęcie ślubne, ale wiemy, że Maud miała bukiecik białych róż i konwalii.
W Leaksdale, gdzie on obejmuje parafię, jest ładnie i nudno. Maud pisze w dzienniku: ci ludzie, tutejsi mieszkańcy, a więc to z tymi ludźmi będę musiała się teraz zadawać? Ale ostatecznie odnajduje wśród nich swoje miejsce albo przynajmniej uczy się to udawać: wszędzie jej pełno, wszystkich zna, wszystkich potrafi rozbawić i zagadać, jest przeskakującym przez drogi i domy Leaksdale promykiem energii, rozjaśnia wszystkie okazje, a ludzie za nią przepadają. Na zewnątrz tryska witalnością, udziela się w lokalnych stowarzyszeniach, planuje, organizuje, działa. W dziennikach skarży się: to wszystko zabiera mi zbyt dużo czasu.
28 stycznia 1912 roku zapisuje: „Będę matką. Nie mogę w to uwierzyć. To wszystko brzmi tak niewiarygodnie, tak cudownie, że wydaje mi się aż niemożliwe to, że przydarza się akurat mnie”. 7 lipca rodzi się syn, Chester. W 1914 roku na świat przychodzi Hugh – martwy. W 1915 roku na świat przychodzi trzeci syn, Stuart.
Maud dużo pisze, dużo czyta, przynajmniej książkę dziennie, chociaż uskarża się też, że coraz trudniej jest jej się skupić na opowieściach o dorastaniu, jako matka jest już w innym miejscu. Przychodzi I wojna światowa, jej obsesja. Studiuje doniesienia z frontu, zaczyna czytać książki historyczne, dzień i noc wyobraża sobie to, czego sama w Kanadzie nie doświadcza: tragedię setek tysięcy ludzi w Europie, ich śmierć, ich kaźń i ich codzienność. Rubio opowiada, jak Maud rozkłada na biurku mapę i ślęczy nad nią godzinami, dopóki sama nie zauważy, że polskie nazwy miejscowości – niemożliwe do wypowiedzenia na głos – stają się tak bliskie jej codzienności jak nazwy Leaksdale, Norval (gdzie mieszkają ponad dekadę) czy Toronto.
Jest ciekawostką – pisze Rubio – że kiedy decydenci polskiej armii wybierają książki, żeby wysłać je na front walczącym w trakcie II już wojny światowej, decydują się na „Wymarzony dom Ani” Lucy Maud Montgomery. Opowieść o idealnej miłości i rodzinie miała podnieść morale, żołnierze mieli pamiętać, że walczą nie tylko o Boga, honor i ojczyznę, ale też o przyszłość dla siebie – o powrót do ukochanych kobiet, o bezpieczne miejsce na ziemi, gdzie mogliby założyć rodziny. Paradoksem jest fakt, że ta książka powstała w trakcie I wojny światowej, w jej najgłębszej ciemności – i w momencie, kiedy wspólne życie małżeńskie Maud i Ewana stawało się coraz bardziej dotkliwą, ewidentną porażką.
Jego depresje nasilają się, dołącza do nich melancholia religijna – przekonanie, że w świecie, w którym wszyscy są predestynowani do piekła albo niebiańskiej chwały, on, Ewan MacDonald, skończy w płomieniach. Praca pastora, do którego codziennych obowiązków należy przekonywanie wiernych o tym, że Bóg jest dobry i miłosierny, a oni wszyscy – jeśli odpowiednio mocno się przyłożą – zasłużą na życie wieczne, staje się nie do zniesienia, jeśli wykonuje ją ktoś, kto jest przekonany o tym, że Bóg nienawidzi go najbardziej na świecie i pragnie dla niego mąk piekielnych.
Choroby psychiczne są w społecznościach, w których żyją Ewan i Maud, tematem tabu. W 1892 roku, kiedy Montgomery ma osiemnaście lat, na Wyspie Księcia Edwarda otwarty zostaje szpital psychiatryczny, do którego trafiają „ekscentrycy”. Chorzy psychicznie dzielą się na chorych psychicznie na sposób fizyczny i chorych psychicznie na sposób moralny. Ci drudzy winni są przemocy domowej, popadają w religijne oszołomienie albo źle się prowadzą. Chorzy psychicznie na sposób fizyczny doświadczają na przykład epilepsji, choroby o symptomach widocznych gołym okiem, lub złapani zostali na publicznej masturbacji. Na Wyspie bardzo trudno ukryć to, że jeden z członków społeczeństwa jest inny niż wszyscy.
Każdy zna każdego, zna historię całej rodziny – w tym historię jej chorób i diagnoz. Maud żyje więc w nieustającym strachu, że pogłębiająca się choroba jej męża przyniesie jej hańbę. Zaczyna przejmować się tym, że schorzenie Ewana udzieli się jej synom. Czasami Ewan ma okresy tzw. jasnej przerwy, a czasami po prostu śpi: przez kilka dni pod rząd, budząc się, tylko gdy jest głodny. Niekiedy jednak wstaje z łóżka i wybiega nad ranem przed dom, biega wte i wewte. Maud umiera wtedy ze wstydu, że zobaczą go parobkowie, którzy wcześnie zaczynają pracę na polu. Czasami ma halucynacje, czasami twierdzi, że słyszy głosy, mamrocze do siebie. Maud pisze: „Nie mogę go znieść, nie mogę nawet na niego patrzeć, wydaje mi się, jakby w tych momentach był przez kogoś opętany, diaboliczny. Unikam go tak, jak unika się węży”.
Dom w Norvalu / Wikimedia Commons
W 1920 roku Montgomery staje przed sądem w procesie zainicjowanym przez jej wydawcę, który chce zakazać jej publikowania w innym miejscu książek z serii o Anne. Pisze w dzienniku: „Trzech śmiertelnie poważnych prawników cały dzień mocowało się ze mną w celu ustalenia, jaki kolor włosów rozumie się właściwie poprzez określenie «czerwień tycjanowska». To było zabawne. Cały stół zawalony był papierami zawierającymi kolejne możliwe definicje i zdjęciami, które miały przedstawiać – lub nie przedstawiać – to, czym jest ten kolor. I pomyśleć, że dawno temu, kiedy siedziałam sobie przy stole w Cavendish i wymyślałam przygody Anne, i napisałam o niej, że ma rude włosy, nigdy nie sądziłam, że wiele lat później znajdę się w sali sądowej, w której będę jeszcze raz wracała do tego wyrażenia – tycjanowska czerwień (…). Prawnik wydawcy był zdeterminowany do tego, żeby udowodnić, że tycjanowska czerwień to kolor ciemnoczerwony i że ja, pisząc książkę, wiedziałam, że to ciemnoczerwony. Nie tylko że nie wiedziałam, zawsze podejrzewałam, że to kolor ognisty i jasny. Uparłam się przy tym. To wszystko byłoby bardzo zabawne, gdyby nie to, że jest przerażające”.
Maud wraca z rozprawy do domu, zażywa Veronal i brom, żeby się uspokoić i zasnąć w nocy. Jej życie staje się pasmem zmartwień. Obok codziennych niepokojów związanych ze stanem zdrowia Ewana dochodzi jeszcze batalia sądowa, konieczność nieustannego pisania, aby móc utrzymać rodzinę, śmierć ukochanej kuzynki i przyjaciółki. I zamartwianie się o synów: młodszy Stuart jest wesoły, lgnie do ludzi, lubi ich, a oni lubią jego. Stuart pociesza matkę, przynosi jej kakao, kiedy czuje się przygnębiona, podnosi ją na duchu swoim szczebiotaniem. W starszym jest coś niepokojącego: jakby brakowało mu jednej części do tego, aby być w pełni człowiekiem. Coraz częściej pojawia się diagnoza: Chester jest psychopatą.
Te problemy będą narastać na zasadzie: mały Chester, mały problem, duży Chester, duży problem. Nie chce się uczyć, niczym zajmować się na poważnie. Jeszcze za życia Maud będzie miał za sobą dwa nieudane związki i dwójkę nieślubnych dzieci, których nie będzie chciał utrzymywać. Zanim umrze – nagle, w wieku 51 lat – zdąży jeszcze odsiedzieć wyrok za oszustwa i zmarnować sobie życie. Ludzie będą się go bali, a on nie będzie potrafił nawiązać z nikim normalnej relacji. Chester będzie znany w całej miejscowości ze swoich napadów agresji, ubliżania ludziom, wybuchowości wobec partnerek i tendencji do znikania bez śladu.
Ewan MacDonald bierze wszystko za swoją winę, w końcu w Starym Testamencie pisano: za grzechy ojców odpowiedzą pokolenia następne. Do tego dochodzi melancholia, która zaczyna coraz częściej trapić Maud: to melancholia podobnego typu co ta, która prześladuje Ewana. U niego skręca to w rejestry religijne, u niej do ogólnego przekonania, że jest osobą przeklętą i że przeklęci stają się ci, których kocha. Jej rodzice umarli przedwcześnie, jej ukochana przyjaciółka umarła przedwcześnie, jej mąż padł ofiarą choroby psychicznej, teraz jej starszy syn zaczynał zdradzać podobne symptomy.
Z zewnątrz wszystko wygląda na solidną budowlę, wewnątrz jest niczym więcej niż zamkiem na piasku. Książki Montgomery sprzedają się cały czas dobrze, czytelnicy i czytelniczki ubóstwiają ją, piszą listy, które zaczynają się od słów: droga, najkochańsza na świecie osobo. Stuart radzi sobie dobrze na studiach medycznych. Tantiemy pozwalają zapłacić część należnej hipoteki. Problemy Chestera zdmuchują jednak w Maud resztki woli życia. Jest tak udręczona nerwowo, że śmierć kota – Szczęściarza – prowadzi do kolejnego epizodu depresyjnego.
Lucy Maud Montgomery przed domem, 1932 / Wikimedia Commons
W sierpniu 1936 roku Maud notuje: „Straciłam nadzieję na lepszą przyszłość. Wszystko, o czym marzyłam i co planowałam, przepadło. Jestem załamana i czuję się pokonana”. W 1937 roku w dziennikach opisuje potworną podróż do Toronto: Ewan jest tak zestresowany i nieobecny, że nie umie trafić do kościoła, w którym pracował przed przejściem na emeryturę. Trzęsie się, nie potrafi utrzymać niczego w rękach. Jest zbyt odurzony, żeby wygłosić jakąkolwiek mowę, po prostu mamrocze coś do siebie przy pulpicie i siada.
Lekarze uznają: więcej bromu. A jeżeli lekarz nie chce przepisywać większej ilości leków, Ewan zmienia lekarza. Ich sypialnia, ich łazienka, ich pokoje zawalone są lekami. Montgomery pisze: „Boję się, że to wszystko sprawia, że zmieniam się w inną osobę”. Chwieje się na nogach, ma halucynacje, koszmary nocne. Jej młodszy syn Stuart jest lekarzem, boi się o matkę, pobiera jej krew: badania wykazują przedawkowanie bromu. Żąda od matki, żeby przestała zażywać. Nie przestaje. Pod koniec życia przyzna: „Nie mogłam pracować, jeśli nie wstrzyknęłam sobie czegoś w żyłę”. Ostatnie popołudnie życia spędza, pisząc; pakuje ostatni maszynopis, wysyła do wydawcy, kładzie się do łóżka i umiera.
Zgodnie z jej wolą ciało zostaje pochowane na Wyspie Księcia Edwarda. Nad otwartą trumną pochylają się tłumy mieszkańców i tych, którzy na pogrzeb przyjechali z daleka. Są rozczarowani ciałem, nie przypomina nikogo, kto mógłby kiedykolwiek stworzyć Anne Shirley, najkochańszą – jak to powiedział Mark Twain – bohaterkę literacką od czasów Alicji z Krainy Czarów. Ewanowi zostaje rok życia. Teraz, nad trumną żony, dopytuje synów: „Kto umarł?”. Odpowiadają: „Matka”. Powtarza nieświadomy: „A kto? A kto to? Ach, niedobrze, że umarła!”.
W 2008 roku w Guelph w Ontario w trakcie konferencji naukowej zabiera głos biografka Montgomery, Mary Henley Rubio. Opowiada o spotkaniu z wnuczką pisarki, Kate MacDonald Butler, która miała poinformować ją, że zgodnie z tym, co jej wiadomo (co powiedział jej ojciec, Stuart MacDonald), Lucy Maud Montgomery popełniła samobójstwo. Przekazuje list pożegnalny pisarki. Notatka nie jest – twierdzi Rubio – stricte listem, a czymś w rodzaju ostatniego wpisu do dzienników, które Montgomery prowadziła przez dużą część swojego życia. Tekst został napisany na dwa dni przed śmiercią pisarki, odnosi się do ostatniego tomu dzienników: „Ta kopia jest nieukończona i nigdy nie będzie ukończona. Zaczęłam pisanie, kiedy cierpiałam na potworne załamanie w roku 1940. W tym momencie należy to urwać. Jeżeli którykolwiek z wydawców będzie życzył sobie opublikować jakiekolwiek fragmenty z tego egzemplarza, nie wolno mu tego robić od teraz. Dziesiąty tom nie może nigdy zostać skopiowany ani opublikowany za mojego życia. Części tego, co pisałam, są zbyt straszne i zraniłyby zbyt wiele osób. Postradałam rozum i nie chcę myśleć nawet o tym, co mogłabym w tym stanie zrobić. Niech Bóg mi wybaczy i mam nadzieję, że wszyscy inni zrobią to samo, bez względu na to, jak bardzo nie będą mogli zrozumieć tego, co robię. Stan, w jakim się znalazłam, jest zbyt okropny, aby go ścierpieć dłużej”. Dopowiada: „Co za straszny koniec dla kogoś, kto starał się zawsze wyciągać z życia to, co najlepsze”.
Dwóch lekarzy będących na miejscu po śmierci Montgomery podzieli przeświadczenie o tym, że pisarka popełniła samobójstwo, ale Rubio uważa, że równie dobrze mogła zwiększyć ilość leków niechcący, tak jak zwiększała ją nonszalancko przez całe życie. Zaś to, co jej rodzina wzięła za list pożegnalny, w rzeczywistości dotyczyło raczej tego, co – czując nadchodzącą śmierć – planowała zrobić z pisanymi przez kilka dekad dziennikami. Koniec życia Montgomery długo owiany był tajemnicą – nie pasował do wizerunku, który próbowało kreować jej wydawnictwo, i nie mieścił się w głowach czytelników.
Obydwoje – i Ewan, i Maud – zmagali się przez całe życie z depresją. Ewan szukał winy w poszczególnych organach, uważał, że ma słabe serce, że ma problemy z trawieniem. Obydwoje cierpieli na bezsenność. Kolejni lekarze zapisywali im brom na polepszenie snu. A także Chloral. Seconal. Medinal. Luminal. Nembutal. Tonik ze strychniną. Tabletki z arszenikiem. Specjały medyczne nazywane „chińskimi pigułami”. Syrop na kaszel robiony na bazie mocnego alkoholu, który Ewan nosił przy sobie zawsze i od czasu do czasu pociągał, żeby sobie ulżyć. I Veronal – jedną z substancji, którą zażywała przed samobójczą śmiercią Virginia Woolf.
Żaden z lekarzy nie rozumiał w tamtych czasach, w jaki sposób działają przepisywane lekarstwa i jak niebezpieczne jest ich łączenie czy dłuższe zażywanie. Nie tylko Maud i Ewan byli ofiarami. Przez niemal pięć dekad XX wieku – pisze Rubio – miliony ludzi, którzy skarżyli się na melancholię czy kłopoty ze spaniem, traktowano w ten sam sposób: zapisywano im swobodnie barbiturany i brom. Ten drugi, odkryty dla psychiatrii w XIX wieku, w latach 30. i 40. XX wieku był używany powszechnie jako środek uspokajający. W Ameryce Północnej traktowany był jako lekarstwo na każde schorzenie, na które nic innego nie pomagało. Żartowano: „Nie wiesz, co ci dolega? Łyknij sobie bromu”.
Jak podaje Rubio, obecnie uważa się, że wiele osób, które w dekadach między 30. a 50. latami XX wieku trafiało do szpitali psychiatrycznych, cierpiało raczej na zatrucie bromem niż na choroby psychiatryczne. Często brano to za objawy schizofrenii. Mówiąc krótko: lekiem na depresję były środki, które nie tylko jej nie przeciwdziałały, ale powodowały pogorszenie stanu zdrowia psychicznego, a nierzadko prowadziły do samobójstwa. Symptomami nadużywania były nagłe zmiany nastroju, halucynacje, podwyższony rytm serca, problemy z płytkim oddechem, pobudzenie, zagubienie.
I żywe sny: obydwoje mieli podobne. Takie jak ten w 1936 roku, gdy do sypialni Lucy Maud Montgomery miała wejść rudowłosa dziewczynka: żwawa, szybka, zaglądała we wszystkie kąty, nie odpowiadała jednak na żadne pytania. Montgomery miała obudzić się i pytać męża, czy widział to samo co ona, rudą, żwawą dziewczynkę. Na co tamten twierdził, że nie, nie widział nikogo. Ale żadne z nich nie było w 1936 roku tego pewne.