Raymond Bradbury, otóż: jego ulubionym słowem było słowo „cynamon”. Podobno kojarzyło mu się z dzieciństwem, spiżarnią, z poczuciem bezpieczeństwa; ten wyraz jak ubrudzony tuszem odcisk palca znaczy jego teksty. Na podstawie algorytmu można odkryć inne „cynamonowe” słowa poszczególnych autorów.
Na przykład Nabokova: malwowy (według algorytmu uwielbiał on słowa, które określały kolor – na każde 100 tysięcy słów prozy przypadało 460 słów „służących do oznaczania koloru”).
Cynamonowe słowo Agathy Christie to alibi.
Cynamonowe słowa Trumana Capote to: zoo, geranium, nieład.
Cynamonowe słowa Hemingwaya: concierge, na rufie, koniak.
Cynamonowe słowa Joyce’a: tramwaj, bello, hey.
I Vonneguta: limuzyna, nawiasem mówiąc, foyer.
I tak dalej, i tak dalej.
Pradawne duo – wesoły cyngiel i chętny palec – zmusiły mnie do podważenia wszystkiego, czego dowiedziała się o świecie grafolożka Ghislaine z Londynu, od dwudziestu lat współpracująca z angielskimi sądami karnymi.
Wcześniej myślałam trochę o tym, jak żarliwa bywa ludzka wiara w to, że da się wywabić człowieka ze słów, których używa z większą przyjemnością, z zawijasów, które podpisując się, tworzy, ze szczodrej kreski t, z wąskiego brzucha o: jak gdyby nie dość fałszywych tropów podsuwały same książki, teksty, jak gdyby akapity nie dość skutecznie nieraz myliły pogoń. O śladach, przypadkowych, grafologicznych, myślałam czasem: niewiele, ale – jak to w sztuce DNA – do rekonstrukcji wystarczy.
Na studiach uczono nas grafologii z nieco tylko mniejszą powagą, jaką przydawano kodeksom; nie było mowy o tym, że poprzez analizę pisma wejść można w posiadanie informacji co do ludzkiego charakteru czy poziomu psychopatii, ale analizowanie schematów pisma – jednego z największych przyzwyczajeń ludzkich – miało pozwolić na odkrycie fałszerstwa. Zaciekawiło mnie to, w jaki sposób dzisiaj widzi się grafologię; znalazłam krótki kurs online, zapisałam się na godzinę wykładu i analizy pisma.
Ale zanim: sprawdziłam w internecie i w książce z cyklu „Jak rozpoznać charakter człowieka od pierwszego wejrzenia”, w jaki sposób oszukać grafolożkę Ghislaine z Londynu, od wielu lat współpracującą ze stowarzyszeniami grafologów, przekonaną, że mimo wszystko na podstawie tego, w jaki sposób zawija się g, jest w stanie odgadnąć prawdę o człowieku.
Prawdopodobnie zresztą grafolożka Ghislaine z Londynu ma rację – w taki sposób, w jaki można uznać, że rację mają ci, którzy są przekonani, że skutecznie da się wróżyć ze snów lub przewidzieć zachowanie człowieka na podstawie znaku zodiaku – bęben maszyny losującej, tłuste oczko ślepego trafu, współczynnik odpowiednich diagnoz: poziom NFZ.
Weźmy z kolei Bena Blatta – dziennikarza, statystyka, autora książki „Mauve Is Nabokov’s Favorit Colour”, człowieka przekonanego, lub przynajmniej próbującego być przekonanym, że stworzenie algorytmu rozpoznającego „męskie pisanie” i „żeńskie pisanie” jest możliwe. I że właściwie już się udało.
Weźmy, pisze Ben Blatt, taki eksperyment: na podstawie statusów publikowanych na Facebooku naukowcy wytypowali cztery zestawy słów, wobec których należy podjąć decyzję: „męskie pisanie” czy „żeńskie pisanie”?
Zestaw pierwszy: gówno, liga, golić.
Zestaw drugi: zakupy, chłopak, <3.
I dalej:
Zestaw trzeci: właściwie, wszystko, ich.
Zestaw czwarty: nad, coś, tego.
Rozwiązanie zaraz.
Jak pozbyć się brzucha z B, P, z małego e?
Jeżeli chcę oszukać grafolożkę, zanim jeszcze wyślę jej swój podpis do analizy, muszę odpowiednio zbodyshamingować swój charakter pisma.
Czytam: zamaszysta pierwsza litera, inicjał – zbyt duże poczucie własnej wartości; pismo tak drobne, że trzeba mrużyć oczy przy czytaniu: zbyt małe poczucie własnej wartości; pismo, które machinalnie unosi się: osobowość entuzjastyczna; pismo, które opada: śmierć w oczach, brandy w oddechu. Grafologia jest targiem, na którym każdy towar jest nieco wybrakowany; na nic się decydujesz, jeszcze mniej dostajesz.
„Nawet z Londynu oddalonego o tysiące kilometrów widzę, co ma pani na twarzy” – mówi Ghislaine. „Jest to sceptycyzm”.
Podaję rozwiązanie zagadki: zestaw pierwszy – mężczyźni, zestaw drugi – kobiety.
Rozwiązanie zagadki dotyczącej trzeciego i czwartego zestawu – o tym zaraz.
Nauka przepuszcza słowa przez algorytmy, tak jak przepuszcza się siano przez konia – nie dla samej frajdy prowadzenia stadniny odkryć, które potem można spożytkować w rubryce Ciekawostki magazynu „Focus”, a raczej w nadziei na to, że dzięki nim uda się jeszcze szybciej zarabiać pieniądze na reklamach i jeszcze ściślej dobierać je pod słowa klucze używane przez docelową grupę konsumentów.
Weźmy, pisze Bill Blatt, pod uwagę dwa pierwsze zestawy słów. Jeśli ktoś urodził się na planecie Ziemia, dorastał, czytając te same książki co wszyscy, oglądając te same filmy co wszyscy i słuchając tego samego co wszyscy, krótko mówiąc: wypasał swoją wyobraźnię na podobnie sztampowych łąkach pokrytych obowiązkowym kwieciem koniczyny, nie musi być szczególnie przenikliwy, by stereotypowo powiązać zestaw pierwszy z pisaniem męskim, drugi zaś z żeńskim.
Nie będzie to błąd.
I nie będzie to oznaczało – pisze Bill Blatt tonem, jak gdyby unosił ni to kojąco, ni karcąco wskazujący palec – że wszystkie kobiety zawsze piszą na Facebooku o zakupach, a wszyscy mężczyźni zawsze przeklinają. Chodzi raczej o to, że algorytm obliczył, że kobiety używają owych słów proporcjonalnie częściej niż mężczyźni, zaś mężczyźni używają tych słów proporcjonalnie rzadziej niż kobiety.
Trudniej określić zestaw trzeci i czwarty: który jest ze spektrum pisania kobiecego, który ze spektrum pisania męskiego?
A jednak, dowodzi autor książki, dzięki założeniom naukowców z 2003 roku udało się stworzyć algorytm, który jest w stanie rozpoznać spektrum płci piszącego z dokładnością do 80 procent.
Założenie polega na tym, że przyzwyczajenie językowe piszących „żeńsko” opiera się na częstszym używaniu zaimków: „ja, ty, on”. Przyzwyczajenie językowe piszących „męsko” opiera się na częstszym używaniu zaimków „ten, tamten, to”.
System nie jest oczywiście doskonały – według jego założeń zdanie „to zdanie napisała kobieta” jest zdaniem, które algorytm rozpoznałby jako zdanie napisane przez mężczyznę.
W ramach dalszego eksperymentu Ben Blatt przepuszcza przez algorytm ponad setkę książek z trzech kategorii: powieści klasycznej, współczesnego bestselleru i współczesnej literatury pięknej – w efekcie okazuje się, że z najbardziej „męskim pisaniem” mamy do czynienia w „Portrecie artysty z czasów młodości” Jamesa Joyce’a, w „Orlando” Virginii Woolf i w „Folwarku zwierzęcym” George’a Orwella. Książki, które algorytm przypasował jako książki „żeńskopisane”, to między innymi „Mechaniczna pomarańcza” Burgessa, „Buszujący w zbożu” Salingera czy „Kochanek lady Chatterley” Lawrence’a.
Od marginesu, twierdzi Ghislaine, wszystko się zaczyna.
Grafologia – ta, która przyznaje sobie prawo, aby rozpoznawać charakter człowieka po sposobie, w jaki stawia on litery – na znaczeniu zyskuje w epoce romantyzmu; w momencie, w którym ludzie zaczynali mocniej dostrzegać i doceniać indywidualność. Rozwija się wraz z psychologią, krzyżuje drogi z psychoanalizą.
Weźmy więc margines: ci, którzy zostawiają go wyraźnie szerszy, niż wskazywałoby przyzwyczajenie jeszcze ze szkolnych czasów, ci podświadomie dystansują się od przeszłości. Lewa strona jest tradycyjnie przypisywana przeszłości, tradycji, prawa – przyszłości.
Kto szanuje niewidoczny margines, ten szanuje zasady współżycia społecznego; kto margines ma nieregularny, ten ma je głęboko w nosie, kto margines ma szalony, ten najprawdopodobniej wkroczył już na ścieżkę przestępczą.
Można zapomnieć zasad ortografii czy wzorów przybliżonego mnożenia, mówi Ghislaine, ale większość z nas nigdy nie zapomni ze szkoły jednej rzeczy – i w dodatku nigdy nie będzie sobie nawet zdawało sprawy z tego, że kiedyś ją poważnie traktowało. Chodzi o czerwony margines w większości z zeszytów, czy w linię, czy w kratkę, margines, za którym pozostawała przestrzeń, na której nauczyciel sygnalizował, wypisywał na czerwono błędy: ort., styl., int.
Większość z nas, bez względu na to, jakimi była uczniami, bez względu na to, ile czasu minęło, od kiedy ostatni raz siedzieliśmy w ławce szkolnej – gdy ma zacząć pisać, nawet na czystej zupełnie kartce, odruchowo, podświadomie zachowa odstęp wyznaczany kiedyś w zeszycie.
Ben Blatt tymczasem – w tak zwanym prawdziwym życiu na przestrzeni lat, w tak zwanym tekście na przestrzeni trzeciej strony – prowadzi swój eksperyment dalej. Używa algorytmu, by sprawdzić, w jaki sposób poradzi on sobie z wytypowaniem rzeczowników, które miałyby częściej (a przez to bardziej symptomatycznie) występować w tekstach pisanych przez osoby żeńskie i w tekstach pisanych przez osoby męskie.
Szuka słów kluczowych, które proporcjonalnie najczęściej pojawiają się w prozie, a które jednocześnie nie należą do rzeczowników typowych dla konkretnego gatunku literatury: smok, różdżka, alibi. Po analizie treści blisko stu książek (do grupy tej zalicza utwory m.in. Douglasa Adamsa, Isaaca Asimova, Jane Austen, Charlesa Dickensa, Dona DeLillo, Williama Faulknera, Henry Jamesa, Jamesa Joyce’a, Stephena Kinga, E.L. James, J.K. Rowling) wychodzi, że najczęściej pojawiającymi się słowami w tekstach pisanych przez mężczyzn są: szef, cywilny, większy, absolutnie, publicznie, wróg, kontakt.
W tekstach pisanych przez kobiety są to: poduszka, koronka, sukienka, porcelana, zasłony, filiżanka, prześcieradło, spódnica.
Wyciąga wniosek: słowa przyporządkowane tekstom pisanym przez mężczyzn to słowa, które wiążą się z opisem strefy zewnętrznej; teksty, w których o świecie piszą kobiety, to teksty, w których częściej pojawiają się rzeczowniki powiązane ze sferą domową.
Prawdopodobnie Ghislaine uważa, że mamroczę, bo jestem w fazie paranoi i chcę zmylić polne myszy – tymczasem mamroczę, bo usiłuję odczytać to, co pisała królowa Wiktoria; głos niechcąco upodabnia się tonem (ledwo do odczytania, czyli ledwo do usłyszenia) do sposobu, w jaki stawiane są litery.
Jest pismo dzienne i pismo nocne, tłumaczy Ghislaine, takie, którego używany, gdy jesteśmy zbyt zmęczeni czy zestresowani, żeby dbać o to, by móc się później rozczytać; jest pismo po domu – do szybkich notatek, do liścików do samego siebie – i jest pismo wyjściowe: niemal zawsze należy do tej kategorii nasz podpis.
Gdybyś, mówi Ghislaine, dostała pocztówkę od ciotki Flo i gdyby na tej pocztówce innym charakterem pisma zapisywała to, co akurat przytrafia się jej w Sheffield, a innym charakterem pisma kreśliła końcowe uściski i podpis, który z tych wcieleń ciotki Flo byłby prawdziwą ciotką Flo?
Otóż to, mówi Ghislaine, udawać podpis może każdy głupi, ale udawać całe pismo – ścisza z obrzydzeniem głos – do udawania pisma potrzeba nieraz całej cywilizacji.
Pokazuje mi przykładowy list od królowej Wiktorii: królewskie pismo jest tak samo zamaszyste i bezużyteczne, jak zamaszysty i bezużytecznie nie do odczytania jest jej podpis. „V” przy imieniu ma długi zawijas – wygląda jak gdyby „V” poganiało batem pozostałe litery, to oznaka, wyjaśnia Ghislaine, tego, że uwielbia kontrolować. Z kolei „t”, mówi, ach, spójrzcie tylko na to „t”: „t” to prawdziwy arlekin wśród liter – wybujały daszek oznacza silną, zbyt silną wolę.
Jest jednak dobra rzecz, którą można powiedzieć o królowej Wiktorii: nie stworzyła nigdy sztucznej osobowości.
Ben Blatt forsuje teorię, według której istnieją czasowniki częściej przypisywane kobietom niż mężczyznom.
Dajmy na to czasownik „krzyczeć”.
W książkach pisanych przez mężczyzn kobiety krzyczą w proporcji 6 razy na 10 tysięcy słów. W książkach pisanych przez mężczyzn mężczyźni krzyczą w proporcji 2,9 razy na 10 tysięcy słów.
W książkach pisanych przez kobiety kobiety także często krzyczą: 7 razy na 10 tysięcy słów, ale i częściej krzyczą mężczyźni (3,8 na 10 tysięcy słów).
To żaden ślad genetyczny, raczej przyzwyczajenie i nieruchliwość ludzka: wychowani na książkach, w których kobiety częściej się boją, będą wychowywać swoje bohaterki w kolejnych książkach na takie, które częściej krzyczą i częściej się boją.
Znowu słowo o marginesie, mówi Ghislaine, i znowu słowo o piśmie królowej Wiktorii – czy widzisz coś, co zwraca twoją uwagę? Pyta mnie tonem oczywistym, tonem, jak gdyby pokazywała mi jabłko i pytała o jabłko, i odpowiedź na to pytanie brzmiała: jabłko, właśnie.
Tym razem chodzi o to, że ci, którzy stłaczają, zbijają, zacieśniają pismo im bliżej mu prawej krawędzi kartki, to ci, którzy są niecierpliwi i „nie mogą doczekać się przyszłości”.
Jako dziecko, dziewczynka, uczennica nienawidziłam przenosić słowa, dzieląc je na sylaby. Znałam zasadę: stawiać łącznik i przenosić sylabami, ale z jakiegoś powodu sylabizowałam niechętnie, sylaby przenosiłam nonszalancko, porcjowałam na oko; trzy razy nie trafiłam, potem już się bałam. Doprowadzałam nieprzenoszenie słów, które nie mieściły się w linijce, do ekstremum: zacieśniałam litery tak, że poszczególne słowo trudne było do odczytania, a w przypadkach krańcowych nie przenosiłam także reszty zdania – rysowałam na końcu linijki coś w rodzaju klatki-kwadratu, budki dla szpaków – kotłowałam resztę zdania w tym miejscu.
Zaczynam rozumieć, na czym polega grafologia: na medytacyjnym wejrzeniu w głąb siebie lub chociaż na przywoływaniu kilku pozbawionych kontekstu wspomnień; nagle wszystko – dosłownie wszystko, nawet niedbała kropka nad postawionym bez żadnego sensu „i” – zyskuje na znaczeniu; i czasami to znaczenie, ten sens nadany temu, co bez sensu, to wszystko, czego można oczekiwać od codzienności.
Opinie w tej sprawie różnią się: w 1943 roku jeden z czytelników „New York Timesa” pisze wzburzony do gazety w sprawie jednego z artykułów, w którym analizowano pismo ręczne przywódców europejskich, pyta: „dlaczego analizujecie tylko pismo Stalina, Hitlera, Mussoliniego, dlaczego nie zbadaliście także pisma Chiang Kai-Sheka i Tojo – czy nie dodałoby to wiedzy nam o tym, w jaki sposób rozumieć naszego sojusznika – Chiny – i naszego wroga – Japonię?”.
Ben Blatt śmieje się ze wszystkich tomiszczy wyprodukowanych przez pisarzy, w których tamci uczyli innych, w jaki sposób należy pisać: dziesięć złotych zasad, o których wystarczy pamiętać, aby osiągnąć sukces.
Stawia tezę: nikt się do nich nie stosuje.
Daje przykład: Elmore Leonard w książce „10 Rules of Writing” radzi: nie możesz używać więcej niż dwóch czy trzech wykrzykników na 10 tysięcy słów w prozie.
Weryfikacja: w jego 45 nowelach użyto 3,4 milionów słów. Gdyby sam miał stosować się do własnej rady, powinien użyć przez całą karierę pisarską tylko 102 wykrzykników. W praktyce użył 1651. 16 razy więcej, niż rekomendował.
Nie zmienia to jednak faktu, dodaje Blatt, że Elmore Leonard i tak starał się być pisarzem stojącym raczej po stronie ciszy, nie po stronie wrzasku. Z badanych pisarzy równie rzadko używał wykrzyknika tylko Hemingway.
Jest taka zasada – to z kolei cytat z Joe Haldemana – którą słyszy każdy początkujący pisarz: pisz o tym, co dobrze znasz.
Ta zasada to wielki humbug, pisze Blatt, gdyby miała polegać na prawdzie, większość książek pisana byłaby przez redaktorów w średnim wieku, którzy nienawidzą swoich znajomych, a po godzinach kontemplują cudzołóstwo.