Mało robię zdjęć
Maria Stiepanowa, fot. Andriej Natocynski

19 minut czytania

/ Literatura

Mało robię zdjęć

Rozmowa z Agnieszką Sowińską

Odbiłam się od kilku wydawnictw, słysząc, że choć książka Stiepanowej „Pamięci pamięci” „zapowiada się ciekawie”, jest zbyt trudna na polski rynek – rozmowa z tłumaczką

Jeszcze 5 minut czytania

WERONIKA MUREK: Ukazanie się „Pamięci pamięci” Stiepanowej jest efektem twojej walki, rozmów z wydawcami.
AGNIESZKA SOWIŃSKA: Zakochałam się w tej książce tuż po moskiewskich targach książki non fiction w grudniu 2017 roku, na których miała premierę. Ale przez następnych dziesięć miesięcy odbiłam się od kilku wydawnictw, słysząc, że choć książka jest piękna bądź „zapowiada się ciekawie”, jest zbyt trudna na polski rynek. Natomiast to, że wydawnictwo Prószyński wydało „Pamięci pamięci” jest wyłącznie jego własną zasługą – niezależnie od moich starań wydawnictwo kupiło prawa do książki, a mi zaproponowało jej tłumaczenie. Wyobrażasz sobie ten dzień, w którym po tylu odmowach nagle otrzymałam telefon z pytaniem: „Czy chciałaby pani tłumaczyć książkę Marii Stiepanowej?”? Całkowicie niemetaforycznie skakałam z radości.

A przecież Maria Stiepanowa jako eseistka i pisarka już od dłuższego czasu jest obecna także i w Europie. W Polsce pojawiała się wcześniej w antologiach poezji.
To wybitna poetka, eseistka, intelektualistka, redaktorka naczelna portalu Colta.ru. Była jedną z pierwszych stypendystek Funduszu Pamięci Josifa Brodskiego, za poezję otrzymała wiele nagród – w Rosji i na świecie. Przed „Pamięci pamięci” wydała kilka tomików, pisała eseje poświęcone literaturze i ludziom literatury, wydane w zeszłym roku w zbiorze „Przeciw niemiłości”. Nawet jeśli się nie zna rosyjskiego, warto posłuchać, jak recytuje swoje wiersze – rytmicznie, pozornie monotonnie, hipnotycznie.

Na okładce czytamy: „Jedna z najważniejszych rosyjskich książek ostatniej dekady. Uhonorowana prestiżową nagrodą literacką”. Skąd w Rosji tak mocny odbiór książki – no właśnie: esejów? powieści? „romansu z pamięcią”, jak chce autorka?
Eseju, zdecydowanie eseju. Choć jestem wielką fanką określenia Renaty Lis, że ta książka „to dziecko polskiej szkoły eseju i rosyjskiego szaleństwa”. Rosyjska literatura ma dość długą tradycję rozpraw o pamięci – weźmy choćby „Zgiełk czasu” Mandelsztama, „Pamięci, przemów!” Nabokowa czy eseje Brodskiego („Półtora pokoju”). A „Pamięci pamięci” z nimi wszystkimi rozmawia. (Poza, co przeciekawe, Brodskim, którego Stiepanowa konsekwentnie pomija. Zapytam ją o to na konferencji, którą Uniwersytet Jagielloński organizuje na jej temat w czerwcu). Ale rozmawia nie tylko z tymi książkami i ich autorami – nieoczywistych kontekstów szuka w książkach Sebalda, w twórczości Charlotte Salomon, Josepha Cornella, Raphaela Goldchaina.

Maria Stiepanowa, „Pamięci pamięci”. Przeł. Agnieszka Sowińska, Prószyński Media, 624 strony, w księgarniach od stycznia 2020Maria Stiepanowa, „Pamięci pamięci”. Przeł. Agnieszka Sowińska, Prószyński Media, 624 strony, w księgarniach od stycznia 2020Stiepanowa uważa, że przeszłość jest niewywabialna: trudno ją przywołać, wywabić ze szczelin czy miejsc, w których pozostawia swój ślad. A wydawało się, że w Polsce odmieniamy pamięć przez wszystkie przypadki, przypisując przeszłości coraz większe znaczenie, pokładając w niej coraz większe zaufanie. 
Nie tylko w Polsce. Stiepanowa przywołuje scenę swojej rozmowy z historykiem z Muzeum Holocaustu w Waszyngtonie. Zapytał ją, o czym właściwie pisze, a gdy Maria Stiepanowa zaczęła tłumaczyć, odpowiedział: „Aaa, to jedna z tych książek, w których autor podróżuje po świecie w poszukiwaniu własnych korzeni, teraz dużo się takich pisze”. Tak, powiedziała, i będzie jeszcze jedna. W innym miejscu podobne podróże śladami przeszłości przodków porównuje do tradycyjnych grand tour – podróży, które obowiązkowo musieli odbyć ludzie o określonym pochodzeniu. Ta ucieczka w przeszłość, próba oparcia się na przeszłości, nie bez powodu dzieje się tu i teraz, w epoce wielkiej katastrofy klimatycznej i głosów wieszczących wyginięcie człowieka do roku 2050. Skoro przyszłość jest tak bardzo niepewna, zagrożona, chwytamy się przeszłości. Ale przeszłość jest też w jakiś sposób wygodna. Łatwo nią manipulować. Bo przecież – co, moim zdaniem, jest jedną z najważniejszych rzeczy podkreślanych przez Stiepanową – zmarli nie mają żadnych praw. Kolonizujemy przeszłość, czerpiemy z niej garściami, by to, co z niej zaczerpniemy, wykorzystać do własnych celów. I nie podniesie się żaden bunt, głos sprzeciwu – bo czyj?

Wcześniej przetłumaczyłaś też Jelenę Czyżową: w jej „Grzybni” także wraca temat pamięci, jej uwikłania wobec przedmiotów. Pamiętam, że kiedyś zapytałam Czyżową, co najbardziej jej się kojarzy ze współczesną Rosją. Opowiedziała mi o Sapsanie, superszybkim, supernowoczesnym pociągu, który łączy ze sobą największe miasta rosyjskie, jednocześnie pozbawiając mieszkańców mniejszych miast pracy i niwecząc ich życie.
Nie jechałam nigdy Sapsanem. Nikomu nie służy udawanie, że Rosja kończy się na Petersburgu i Moskwie. To są osobne światy, do których można podczepić jeszcze kilka największych miast. Choć można przesadzić też w drugą stronę: przekonując, że Rosja to wyłącznie to, co znajduje się poza „stolicami” – jeden i drugi sposób myślenia niebezpiecznie zbliża nas do stereotypów. Niedawno ukazała się genialna książka dla dzieci duetu Aleksandry Litwiny i Ani Diesnickiej pt. „Transsib. Pociąg rusza” – opowieść o Rosji poprzez podróż koleją transsyberyjską. Oparta jest na opowieściach 76 osób z 36 miast i miasteczek na trasie pociągu. „Tyle lat jeżdżę na trasie Moskwa–Władywostok i nie przestaję się dziwić. Słuchamy różnych piosenek, jemy różne potrawy, mamy różne tradycje. A nawet wierzymy w różnych bogów”, mówi konduktorka.

Każdy ma swoją Rosję – tę, którą zobaczył, której doświadczył na własnej skórze. Dla mnie jednym z najsilniejszych przeżyć była podróż na Sachalin. Surowe, zapierające dech w piersiach krajobrazy, wszędzie, gdzie się da, zdewastowane przez człowieka – tony powiewających na przydrożnych drzewach i zaroślach czarnych foliówek, które początkowo wzięłam za stada ptaków, plaże śmieci, przybrzeżne cmentarzyska pordzewiałych statków. Niezwykle wyszukana restauracja rybna w Jużno-Sachalińsku, najlepsza chyba, w jakiej kiedykolwiek byłam, i folia w oknach zamiast szyb na wsiach. Mi raczej bliżej jednak do tej Rosji, którą Jelena Czyżowa opisuje w „Grzybni”: gromadzenie przedmiotów, bo a nuż się przydadzą, dawanie im drugiego życia na daczach. Taką „minidaczą” są rosyjskie balkony – najczęściej prowizorycznie zabudowywane, bez jakiegokolwiek związku z architekturą budynku, zawalone rzeczami.

Z kolei Stiepanowa pisze: „W latach 60. i 70. moskiewskie śmietniki pełne były zabytkowych mebli – w tym nieracjonalnym zachowaniu tkwiła młoda odwaga – 30 lat po wojnie gotowość do rozstania się z solidnymi, wciąż nadającymi się do użytku rzeczami świadczyła o wierze w solidność istnienia”.
Nie wiem, jaki można mieć stosunek do przeszłości w kraju, w którym władza może zrobić z tobą, co zechce. Zamknąć cię w łagrze albo rozstrzelać, zmienić ci miejsce zamieszkania, czasami na odległe o tysiące kilometrów od tego, w którym wychowała się twoja matka i babka. Jedną z najbardziej poruszających rzeczy, jakie czytałam o Rosji – i pamięci – jest fragment książki Joanny Czeczott „Petersburg. Miasto snu” o Wodach – narodzie znad Zatoki Fińskiej. Przed rewolucją 1917 roku Wodów było około 80 tysięcy. W latach 30. już nikt nie mówił, że jest Wodem. Podczas ostatniego spisu ludności jako Wodowie w Petersburgu określiły się 63 osoby – choć wiadomo, że jest ich więcej. Ludzie się boją, wolą wpisać bezpieczne „Rosjanin”. Przymusowa kolektywizacja, wywózki, kolejne przesiedlenia w latach 60. Dziś – spalenie trzech kolejnych muzeów wodyjskich wraz ze zgromadzonymi w nich eksponatami, zebranymi z inicjatywy mieszkańców. Tu nie ma żadnej solidności, trwałości czy ciągłości. Jest nieustająca – niezależna od człowieka – zmiana. I zastępowanie pamięci poszczególnych narodów, pamięci jednostek jedną wielką pamięcią kolektywną – jedyną słuszną. Z tego przecież wziął się fenomen białoruskiej pisarki rosyjskojęzycznej, Swietłany Aleksijewicz, która w końcu pozwoliła swoim bohaterom opowiedzieć historię z własnej perspektywy – i okazało się, że ona niewiele ma wspólnego z tą pamięcią oficjalną.

Coś podobnego obserwujemy i u nas – o tym, co niewygodne, chcielibyśmy zapomnieć w oficjalnym dyskursie historycznym. Wybiera się to, co nas – jako naród – albo gloryfikuje, albo potwierdza wyjątkowość naszego męczeństwa, naszej ofiary na tle innych narodów. 

I ten paradoks: „Współczesny człowiek jako portret ruchu – codziennie pozujący do obiektywu czy zmieniający swojego awatara w mediach społecznościowych: oto moja twarz pięć lat temu, oto moje zdjęcia z tym czy tym znajomym, oto miniony rok w obrazkach”. Gdzie indziej doda nawet, że popularne selfie to wyraz ostatecznej wiary współczesnych w zmienność, czy może raczej w płynność, selfie stają się oświadczeniem: patrzcie, przeobrażam się.
Ja akurat jestem bardziej człowiekiem słowa niż obrazka. Nie mam konta na Instagramie, nie umiem nawet zrobić „insta” śliczniusich zdjęć ani użyć odpowiednich filtrów w telefonie, aby je podrasować. Zdjęcie profilowe na fb uaktualniłam ostatnio ponad dwa lata temu – na zdjęcie swojego cienia w ukochanym greckim słońcu. Najchętniej w ogóle zrezygnowałabym z mediów społecznościowych, ale, niestety, szalenie przydają się w pracy. Bardzo mało robię zdjęć – na wakacjach niechętnie wyjmuję aparat, bo wolę skupiać się na byciu tu i teraz. Choć muszę przyznać, że ostatnio moja siostra, fotografka, zrobiła mi i synowi kilka cudownych zdjęć, i wracając do tych chwil poprzez te zdjęcia, mamy z Julkiem naprawdę wielką frajdę. Ale czy ufam im bardziej niż swojej pamięci o tych chwilach? Nie, one ją po prostu uruchamiają.

Stiepanowa w opozycji do nowych selfie stawia dawny portret. Na portrecie nie był ktoś „ja w poniedziałek rano”, „ja podczas wtorkowego lunchu” czy „ja w drodze na piątkową imprezę”, tylko esencja portretowanej osoby: „nie jejteraz, ale jejzawsze, sprasowany sześcian najważniejszego”. Na selfie możemy wciąż być nowi, na portrecie byliśmy kimś stabilnym. Myślę, że to bardzo wiele mówi o naszym świecie. 

Porozmawiajmy jeszcze o samym przekładzie. Czy ekwiwalent któregoś rosyjskiego słowa był trudny do znalezienia podczas tłumaczenia?
Najtrudniejsze było słowo „smotriaszczyj”. „Smotriaszczyj” to osoba, która patrzy, ale i w żargonie bandyckim czy więziennym szczególnego rodzaju nadzorca wśród samych więźniów, który sprawdza, czy przestrzegane są reguły przestępczego świata. Zazwyczaj to słowo w tekście używane jest tylko w jednym znaczeniu. Stiepanowa jednak użyła go w pewnym akapicie w obu znaczeniach naraz. Tu muszę uznać swoją porażkę: nie znalazłam ekwiwalentu. Aby zachować dwoistość, wprowadziłam rosyjskie słowo do polskiego tekstu.

W wydawnictwie Dwie Siostry ukaże się w maju w moim tłumaczeniu pierwsza część serii fenomenalnego kryminału dla dzieci o nieprzetłumaczalnym tytule: „Zwierskij dietiektiw” – słowo „zwierskij” oznacza zarówno: zwierzęcy (co nie bez znaczenia, bo fabuła rozgrywa się w świecie zwierząt), jak i „bestialski” (co również nie bez znaczenia, bo to prawdziwie bestialskie zbrodnie!). I jak z tego wybrnąć? Wciąż się głowię.

Jak pracowałaś nad przekładem Stiepanowej?
Chciałam możliwie zbliżyć się do autorki, wsłuchać w jej głos. Również dosłownie – słuchałam jej namiętnie na YouTubie. Czytałam wszystkie książki, o których wspomina, nawet mimochodem, przede wszystkim tak ważnego dla niej Sebalda, Mandelsztama we wszystkich dostępnych przekładach na polski, Puszkina, Cwietajewą, Susan Sontag, Rolanda Barthes’a, pisma Ranciere’a, Tove Jansson i „Alicję w Krainie Czarów”. Wysupływałam mniej lub bardziej poukrywane cytaty i odniesienia, całe dnie, jeśli nie tygodnie, spędziłam w Bibliotece Narodowej. Chciałam nasycić się tym, czym była nasycona Stiepanowa podczas pisania tej książki – stylami, słowami, pojęciami. A jednocześnie szukałam języków polskich, z których mogłabym czerpać podczas tłumaczenia. W czasie pracy nad jednym z rozdziałów, zawierającym opisy dwudziestu niewidocznych dla czytelnika fotografii, zaczytywałam się też książkami Wojciecha Nowickiego.

Korzystałam także z pomocy innych tłumaczy. Pytałam, dopytywałam, testowałam. Na przykład mottem do części trzeciej książki jest czterowers z Brechta. W oryginale pod mottem jest dopisek „w przekładzie G. Daszewskiego” – wybitnego poety i tłumacza, któremu Stiepanowa kilka lat wcześniej, krótko po jego śmierci, poświęciła wspaniały esej „O śmierci i odrobinę przed”. Jak się okazało, czterowers dotychczas nie był tłumaczony na polski. Skoro Stiepanowa podkreśliła, że to przekład Daszewskiego, a ten czterowers jest także jednym z tematów-bohaterów jej eseju o nim, nie mogłam sobie pozwolić na jakąś przypadkowość. Poprosiłam więc o jego przetłumaczenie wybitnego tłumacza Brechta na polski – Jacka St. Burasa, i to właśnie dzięki niemu ten czterowers ma po polsku tak mistrzowskie brzmienie.

Śledzisz to, co się dzieje w prozie rosyjskiej i w rosyjskim dramacie. Co jest teraz najciekawsze, najbardziej szczególne?
Nawet nie wiem, od czego zacząć, bo uwielbiam współczesną literaturę rosyjską i gdybym mogła – i ktoś by mi za to płacił – po prostu całymi dniami czytałabym ją tonami, namiętnie i zachłannie. A jednocześnie staram się czytać dużo literatury polskiej, bo jednak to w tym języku pracuję. We współczesnej literaturze rosyjskiej jest to wszystko co we współczesnej literaturze reszty świata. Dobre nakłady to liczby rzędu 3000–5000 egzemplarzy (podobnie jak u nas, a przecież to kraj, w którym mieszka ponad 140 milionów ludzi). Do niedawna bardzo silny był trend historyczny. Wspaniała klasyczna proza, której zadaniem było rozprawienie się z traumami głównie XX wieku. Książki w tym nurcie wciąż są zresztą obecne w ofercie największych wydawnictw. To też wielkie nazwiska: jak mało znany w Polsce (poza kręgami rusycystów i pasjonatów) Jewgienij Wodołazkin, jeden z moich ukochanych pisarzy. Jego książka „Laur” została przetłumaczona na język polski kilka lat temu. Bez większego echa przeszło w Polsce również wydanie bestselleru w Rosji – w tym roku będzie miał premierę serial na jego podstawie – „Zulejka otwiera oczy” Guzel Jachiny. Tytułową Zulejkę zagra w serialu uwielbiana przez Rosjan aktorka Czułpan Chamatowa. W tym nurcie jest też książka, nad której tłumaczeniem pracuję obecnie – „Czerwony krzyż” Saszy Filipienko, której tło stanowi historia rodzin jeńców wojennych, którzy w ZSRR byli automatycznie uznawani za szpiegów i zdrajców, a ich rodziny trafiały do łagrów, dzieci do domów dziecka. Książka składa się po części z autentycznych dokumentów Czerwonego Krzyża. 

Od kilku lat można zaobserwować inne zjawisko – odrodzenie literatury pisanej przez rosyjskojęzycznych pisarzy, obywateli dawnych republik ZSRR. To na przykład właśnie pochodząca z Tatarstanu Guzel Jachina, autor bestsellerowych powieści fantasy dla młodzieży Jewgienij Gagłoj z Kazachstanu, wydany w Polsce Czeczen German Sadułajew, Alisa Ganijewa z Dagestanu…

Rynek rosyjski ostatnich kilku lat to także naprawdę świetna literatura dla dzieci i młodzieży – wiem, co mówię, bo jej wprowadzenie na rynek polski było moim marzeniem i w tym roku zacznie się spełniać, bo już przetłumaczyłam trzy książki dla dzieci i młodzieży, nad przekładem następnej pracuję obecnie, kolejne recenzowałam dla wydawnictw.

Rynek rosyjski z dużym opóźnieniem zareagował na boom na literaturę non fiction na świecie. To zupełnie świeże zjawisko, ale już pojawiają się książki, na które warto zwrócić uwagę, na przykład „Spójrz na niego” Anny Starobiniec – to ostre oskarżenie rosyjskiej służby zdrowia, opis bardzo osobistego doświadczenia usunięcia płodu niezdolnego do przeżycia. Chciałabym też zwrócić uwagę na genialną rzecz, którą zrobiła Katarzyna Kwiatkowska-Moskalewicz, dokonując autorskiego wyboru oraz świetnie tłumacząc reportaże Jeleny Kostiuczenko do wydanego niedawno przez Czarne zbioru „Przyszło nam tu żyć”.

Coraz lepiej mają się zbiory opowiadań, co także wpisuje się w ogólnoświatowy nurt zainteresowania małą prozą – co nas z Poliną Kozerenko, redaktorką rosyjskiej sekcji Culture.pl, z którą współpracuję, bardzo cieszy, bo właśnie nad opowiadaniami pracujemy z uczestnikami warsztatów w Centrum Polsko-Rosyjskiego Dialogu i Porozumienia w Warszawie. Za chwilę ukaże się antologia opowiadań tłumaczonych przez uczestników drugiej edycji warsztatów, do której opowiadania współczesnych, właściwie nieznanych w Polsce pisarzy wybrała wybitna rosyjska krytyczka literacka Galina Józefowicz.

Prowadzisz też zajęcia związane z tłumaczeniami literatury rosyjskiej. Co dzisiaj przyciąga młodych ludzi do tej literatury?
Wspólnie z Poliną Kozerenko, tłumaczką literatury polskiej na język rosyjski, prowadzimy obecnie trzecią edycję szkoły Słowa na Słowa. Od października do czerwca spotykamy się raz w miesiącu na intensywny weekend wspólnej pracy z grupą 9–10 osób, nie wszyscy są od nas młodsi. Już podczas pierwszej edycji zaskoczyła nas liczba chętnych – było prawie dziesięć osób na miejsce! Motywy są bardzo różne: zgłasza się na przykład spora grupa osób rosyjskojęzycznych, głównie z Ukrainy. Niestety ich próby tłumaczeniowe zazwyczaj są pełne kalek, nie tylko na poziomie słów, ale i składni. Niektórzy chcą zmienić swoje życie, bo wyobrażają sobie pracę tłumacza jako raj: nie chodzi się codziennie do etatowej pracy, za to tłumaczy teksty w piżamie przy własnym biurku. W anonimowej ankiecie ewaluacyjnej w zeszłym roku zarzucono nam między innymi, że nie mówimy, jak połączyć pracę etatową z pracą tłumacza. No, tego nie mówimy, bo każdy podejmuje własne wybory i każdy płaci za nie jakąś cenę – a czy go na to stać, sam musi sobie odpowiedzieć. Ludzie, z którymi mamy przyjemność i radość pracować, to jednak przede wszystkim miłośnicy dobrej literatury i języka – zarówno rosyjskiego, jak i polskiego.