„Od zawsze wiedziałam, że kiedyś napiszę książkę o rodzinie, przez pewien czas wydawało mi się to celem życia” – zaczyna autorka.
To pokazuje zakres prac. Pozwala oszacować wstępny rachunek kosztów. Czy warto poświęcać lata na takie przedsięwzięcie? Czy wolno najbliższych ludzi zamieniać w postaci literackie? Nie chodzi nawet o prywatność zmarłych, o uszanowanie ich tajemnic – ludzi, którzy przeżyli swoje, jakoś umknęli uwadze świata – a teraz zostaną wystawieni na widok publiczny, bezbronni wobec cudzych komentarzy, domysłów, oskarżeń. W końcu: oni już nie żyją. Całkiem niewykluczone, że jest im wszystko jedno.
Ale pomyślmy o władzy, po którą sięga autorka. Teraz może ukształtować tych, którzy ją kształtowali. Stworzyć tych, którzy ją stworzyli. Zredagować ich losy. Wyretuszować charaktery. Ulepić postaci, które pod znajomymi imionami rozpoczną życie bohaterów literackich. Tam, gdzie kiedyś byli żywi ludzie, teraz pojawią się ucharakteryzowani aktorzy, w silikonowych maskach i mistrzowsko odtworzonych fryzurach. Wkrótce zastąpią pierwowzory. Zalęgną się we wspomnieniach. Trzeba będzie z nimi żyć.
Pisarka ostrożnie używa swoich prerogatyw. To jedna z wielkich zalet tej książki: jest powściągliwa i lojalna wobec swoich bohaterów. Pozwala im oddychać.
Książka Marii Stiepanowej nie staje się – na szczęście – wielką powieścią, mocarną narracją, w której każde wydarzenie ma swoje miejsce w ciągu przyczyn i skutków. Narracja pozostaje ażurowa. Zbudowana z epizodów i dygresji, fragmentów starej korespondencji, urywków reportażu i eseju, kawałków wspomnień (i trzeba powiedzieć, że to jest bardzo dobry reportaż i bardzo dobry esej, misternie przetłumaczone przez Agnieszkę Sowińską).
Maria Stiepanowa, „Pamięci pamięci”. Przeł. Agnieszka Sowińska, Prószyński Media, 624 strony, w księgarniach od stycznia 2020Uważny czytelnik jakoś to ogarnie. Zdoła się rozeznać we wszystkich wujkach, ciociach i babciach. Dostrzeże kształtne drzewo genealogiczne. Z drzewa wyciosa uczciwą, rozciągniętą w czasie opowieść o rosyjskiej żydowskiej inteligencji w trudnych czasach. Sagę dwudziestego stulecia.
Nam – mniej uważnym – zostanie wrażenie obcowania z dobrymi ludźmi. „Pamięć” opowiada o mężczyznach i kobietach, po których można odziedziczyć tylko drobne przedmioty, zeszyty z zapiskami, odręczne listy, wyznania na odwrotach reprodukcji malarstwa i kompozycji kwiatowych.
Autorka gromadzi historie, które nie załapią się nawet na przypis w podręczniku. Archiwa ani biblioteki uniwersyteckie nie zainteresują się zebranymi dokumentami. Zdjęcia nie trafią do muzeów. Słowa do prywatnego użytku nie zdradzą wszystkiego – zachowają swoje tajemnice – ukryte znaczenia i kody.
Lakier UV
O takich okładkach mówi się, że są minimalistyczne. To znaczy – jest biała. Bliźniacze słowa tytułu oddziela zdjęcie przedstawiające porcelanowego aniołka. Ściśle biorąc, jest to „nieduża, wysoka na trzy centymetry figurka z białej porcelany – bardzo umownie uformowany goły kędzierzawy chłopiec, który mógłby uchodzić za Amora, gdyby nie długie skarpetki”. Okaleczona figurka, którą autorka kupiła na moskiewskim targu staroci. (W pudełku leżały dziesiątki mniej i bardziej połamanych egzemplarzy).
Polski wydawca nie oparł się pokusie, uszlachetnił ilustrację wypukłym lakierem wybiórczym. Porcelanowy amorek błyszczy. Dotykając okładki, czujemy pod palcami jego kształt (jest jak opuchlizna, blizna, miękki bąbel po ukąszeniu).
W niektórych zapowiedziach, omówieniach i nawet recenzjach aniołek skurczył się do rozmiarów przecinka. „Pamięci pamięci” zamieniły się w powtórzenie „Pamięci, pamięci”. Jak „Wołga, Wołga” lub „Europa, Europa”.
Zniekształcony tytuł brzmi jak przeciągłe westchnienie. Zrezygnowany wołacz (lub szeptacz). Wyraz rezygnacji. Przeszłości nie da się opisać.
„Speak, Memory” – tak się nazywała angielska wersja autobiografii Vladimira Nabokova. „Pamięci, przemów!” to polecenie. Rozkaz. Hej, pamięci, bierz się do roboty! Aby żwawo! Magik wypowiada zaklęcie. Poskramiacz wymachuje batem (lub wykrzyknikiem). Pamięć pokazuje swoje sztuczki. Wyświetla obrazki z latarni magicznej. Prezentuje cętki światła na trawie, rzadkie okazy motyli, unikatowe kadry z Lazurowego Wybrzeża.
Niejeden czytelnik Nabokowa czuje się trochę zawstydzony, odkrywając, że własna pamięć nie jest tak chętna do współpracy, a zmuszona, dostarcza towaru gorszej jakości. Przynosi jakieś zasmucające obrazy: pończochy, lniane chustki do nosa, zupę szczawiową podawaną w przedszkolu, z utopioną połówką jajka zerkającą spod listowia.
Ech, pamięci, pamięci.
Dygresja
(Książka zbudowana z dygresji skłania do dygresji).
Naprawdę nazywał się Szerieszewski. Do historii psychologii przeszedł jako Sz. Pod takim inicjałem opisał go akademik Aleksandr Romanowicz Łurija w „Małej książce o wielkiej pamięci”. Poznali się – autor i bohater, uczony i przedmiot badań – w latach 20.
Młody Sz. pracował jako dziennikarz w Leningradzie. Był synestetykiem i mnemonistą. Wtedy jeszcze wierzył, że nie różni się od innych obywateli. Sądził, że wszyscy ludzie zostali obdarzeni nieograniczoną pamięcią, w której zmieści się każde napotkane słowo, obraz, liczba i dźwięk (zaś granice między nimi są zatarte, niczym w utopijnej federacji). Indagowany przez badacza, Sz. opowiadał o początkach swojego daru: kolorowych płomykach hebrajskich liter, które tańczyły w jego umyśle, kiedy miał cztery lata.
Wielki Łuria – radziecki uczony, z nazwiskiem kabalisty – przez trzydzieści lat poddawał jego pamięć testom. Sondował. Wrzucał kamyki w nadziei, że usłyszy plusk. Szukał dowodu, że ta otchłań ma jakieś granice. (Nie miała).
Łuria spisywał opowieści Sz., jak się spisuje relacje podróżników, próbując naszkicować mapę kontynentu, wyobrazić sobie przestrzeń, pejzaż, ścieżki, po których tamten tak swobodnie się poruszał.
Przygnębia mnie koniec tej historii. Łuria lakonicznie pisze, że z biegiem lat w życiu Sz. nastąpiły poważne zmiany. Porzucił pracę w gazecie. Zaczął występować na scenie. Niekiedy dawał po trzy występy dziennie – w fabrycznych świetlicach i klubach robotniczych zapamiętywał długachne kolumny liczb i niekończące się rzędy przypadkowych rzeczowników dyktowane przez publiczność. Kolejne cyfry i litery zalegały w pamięci jak nieusuwalne odpady.
Odkąd przeszedł na zawodowstwo, Sz. musiał świadomie doskonalić technikę zapamiętywania. Opowiadał badaczom, jak układa kolorowe słowa w pobliżu znanych budynków, a potem wraca po śladach i zbiera fanty.
Jedna z tych mentalnych wędrówek miała początek przy placu Majakowskiego w Leningradzie i prowadziła aż do domu Chaima Pietucha w Rzeżycy. Innym razem Sz. musiał iść z Warszawy aż do zagrody Altermana w swoim rodzinnym mieście, Torżoku.
Przechowywanie i organizacja
W Rosji „Pamięci pamięci” ukazała się w 2017 roku.
Maria Stiepanowa była znana jako szefowa portalu Colta.ru (rosyjskiego „Dwutygodnika”). Jej wiersze cieszyły się uznaniem krytyków. Jednak dopiero autobiograficzny rodzinny esej ogłoszono literacką sensacją. Zaskoczona wydawniczym sukcesem, Maria Stiepanowa mówiła w wywiadzie dla portalu „Afisza Daily”:
[…] książka „Pamięci pamięci” jest dosyć bezkompromisowa: początkowo w ogóle nie brała pod uwagę czytelnika, wszystkie zadania, które przed sobą postawiłam, były wewnętrzne i bardzo szczególnego rodzaju. Chodziło mi o to, żeby zbudować coś w rodzaju systemu przechowywania, struktury, wewnątrz której można by umieścić wiele rzeczy, które są dla mnie cenne, żeby im było dobrze i przestronnie w tej wspólnej przestrzeni.
„Otwarte systemy przechowywania” – tak IKEA nazywa zestawy półek i szafek, sprzedawane pod nazwą Ivar, Bestå lub Algota. Systemy, których elementy „można wygodnie dobierać i łączyć ze sobą na wiele różnych sposobów” (zapewnia katalog).
Skarby
Stiepanowa nie wytycza mentalnych ulic. Nie buduje miast. Nie zajmuje się urbanistyką ani inżynierią lądową pamięci. Operuje w mniejszej skali. Jest to skala pokoju, domu, opuszczonego mieszkania.
Pierwszy rozdział „Pamięci” opowiada o porządkowaniu dobytku zmarłej ciotki. Ton początkowych akapitów udziela się całej książce. Jest w nim połączenie dociekliwości i nostalgii.
Kilkadziesiąt stron dalej czytamy o Josephie Cornellu, amerykańskim artyście, który w drewnianych gablotkach układał kolekcje drobnych, znaczących przedmiotów. („W spisie figurują pomalowane drzewo, printed paper, kieliszki do aperitifu, niebieskie szklane bombki, (jedna) gipsowa główka, większa o rozmiar kula zrobiona z korka, metalowe łaty i sztyfty, a także pomalowane szkło”).
Można tutaj pomyśleć o poprzedniku Cornella: Kurt Schwitters w odziedziczonej kamienicy lepił swój własny system przechowywania, wielopokojowy, rozgałęziony Merzbau. Hanz Richter opisał tę konstrukcję jako „zrośniętą z mieszkaniem kolumnę, [która] podlegała bezustannie proteuszowym przemianom, w wyniku których wczorajsze kształty pokrywały się nowymi warstwami, znikały pod nimi, stawały się niewidoczne”. Wewnątrz znajdowały się groty, nisze, kieszenie, w których Schwitters ukrył przedmioty związane ze swoimi przyjaciółmi, artystami awangardy: Mondrianem, Miesem van der Rohe, Lissitzkym, Malewiczem. „Reprezentowani byli przez kawałek sznurowadła, niedopałek papierosa, odcięty paznokieć, kawałek krawata (Doesburg), złamane pióro. Ale zdarzały się też bardzo dziwne przedmioty […], fragmenty mostka dentystycznego czy buteleczka moczu opatrzona nazwiskiem ofiarodawcy” (tłum. Jacek St. Buras).
(Po dojściu Hitlera do władzy Schwitters musiał emigrować z Niemiec. Merzbau został zniszczony podczas alianckich nalotów).
Stiepanowa prowadzi nas inną ścieżką, gdy pisze:
Kto żył w Rosji w latach 70. dwudziestego wieku, może dostrzec w pudełkach Cornella podobieństwo do sekretów, namiętności mojego dzieciństwa. […] Aby zrobić sekret, należało przypaść do ziemi: wybrać miejsce, wykopać dołek, rozglądając się i sprawdzając, czy ktoś nie patrzy, wypełnić go drogocenną zawartością, przykryć kawałkiem umytego szkła – i ponownie zasypać, wyrównać, jakby tak właśnie było.
Jeżeli ktoś żył wtedy w Warszawie, może mieć podobne skojarzenie. Dzieci z osiedla nad Dolinką nazywały takie depozyty „szkiełkami”. W książce Olgi Drendy – obok określenia „sekret” – pojawia się też nazwa „widoczek”.
Przetrwa to, co najmniejsze.
Część wspólna
Historia rodzinna – jak wiele rodzinnych historii – jest niekompletna i nieciągła. Pełna przemilczeń i uników. Opowiadając taką historię, najłatwiej się skoncentrować na tych kilku wybranych punktach (fotografii, zapisków, dokumentów, wspomnień). Uznać, że nic więcej już nie ma. Ocalały tylko pojedyncze przedmioty i obrazy z przyklejonymi do nich strzępami rodzinnych anegdot i wspomnień. Nic więcej.
Takie „nic” można oddać za pomocą środków graficznych. Urwanych zdań, krótkich akapitów. Zanikających wielokropków. Białych marginesów oblewających tekst.
Jednak książka Stiepanowej pokazuje właśnie to, co leży pomiędzy. Biel. („Może dzisiaj tylko to można robić w Rosji? Malować biel!” – powiedziała Nadjeżdża Mandelsztam Bruce’owi Chatwinowi).
W tym „pomiędzy”, w tle, w tej suprematystycznej bieli – znajdujemy cudze historie. Obce rodziny. Niespokrewnione nieszczęścia.
Rodzinny reportaż jest przeplatany cyklem esejów. Znalazło się w nich miejsce dla W. G. Sebalda, dla Charlotte Salomon (malarki zamordowanej w Auschwitz), dla Filifionki z książki Tove Jansson, Daniiła Charmsa i kręgu jego leningradzkich przyjaciół. A także dla Osipa Mandelsztama i „Zgiełku czasu” (książki, w której Mandelsztam pisał: „Nie chcę mówić o sobie. Chcę śledzić stulecie, zgiełk i kiełkowanie czasu. Pamięć moja jest nastawiona wrogo do spraw osobistych”).
Nie można uzupełnić luk. Nie da się odnaleźć brakujących elementów, rozpoznać miejsc, odtworzyć topografii ani kolejności zdarzeń.
Mimo to można powiązać fakty czyjegoś życia w całość. Pozbierać. Poukładać. Jakoś fastrygować, zespolić ze stuleciem, z kiełkowaniem czasu, zgiełkiem epoki, brzmieniem i barwą lat, czy jak to jeszcze nazwiemy.
Część naszego doświadczenia została rozpoznana przez innych. Cudze opowieści przechowują ślad naszych historii. W cudzym losie, w opisie, w literaturze możemy odnaleźć brakujące informacje, zagubione wspomnienia.
Odkryć, że jesteśmy samotni, ale nie jedyni. Że zostały jeszcze nici, które nas łączą z resztą świata. Czasami to, co wspólne – choćby to były litery na papierze – pomaga ocalić to, co osobiste, własne, niepowtarzalne.
W jakiejś książce o japońskiej sztuce pakowania widziałem zdjęcie: pięć jajek w śnieżnobiałych skorupach. Stały jedno na drugim, jak kule w maszynie losującej. Trzymały się razem tylko dzięki kilku źdźbłom trawy, plecionce z ryżowej słomy. Podobnie pracuje ta książka. Z cudzych historii splata sieci, ptasie gniazda, nosiłki – w których niesie swój dobytek.
Cudze historie pozwalają przechować i przenieść pamięć o naszych umarłych. I pomaszerować dalej. Może właśnie do tego służy literatura.
Ładunek łatwotłukący
Maria Stiepanowa tak opowiada historię swojego zakupu połamanej porcelanowej figurki:
Ale ja, oczywiście, zapytałam sprzedawczynię, czy nie ma bardziej kompletnego chłopca, i w odpowiedzi usłyszałam opowieść, którą postanowiłam sprawdzić. Te groszowe figurki produkowano w pewnym niemieckim mieście przez pół wieku z rzędu, powiedziała mi, od końca lat 80. dziewiętnastego wieku. Sprzedawano je gdzie popadnie, w sklepach spożywczych i przemysłowych, ale ich pierwotne przeznaczenie było inne: tanie i niewymyślne, wykorzystywane były jako sypki amortyzator przy przewożeniu ładunków – żeby ciężkie przedmioty z epoki nie obijały sobie nawzajem boków, stykając się w ciemności.
Patronem tej historii jest anioł – przecinek. Okruch porcelany wrzucany pomiędzy rzeczy (zanim wynaleziono styropianowe kulki i folię bąbelkową). Znak interpunkcyjny rozdzielający słowa, obrazy, wspomnienia, pamięci (nasze i cudze). Poświęcony, żeby nie zbiły się na miazgę.
W ten sposób tytuł ulega jeszcze jednej metamorfozie. Staje się początkiem wyliczenia, ciągu: Pamięci, pamięci, pamięci.
Instrukcja
W niedawno wydanym tomie korespondencji Wisławy Szymborskiej i Stanisława Barańczaka znalazł się krótki list z grudnia 1979 roku. Przyszła noblistka dziękuje za tom przekładów Josifa Brodskiego. Przy okazji wyraża rozczarowanie brakiem postawy obywatelskiej u rosyjskiego poety:
…trochę mnie rozczarował, może dlatego, że oczekiwałam po nim jakiejś analizy, jakiejś postawy obywatelskiej, jakiejś odpowiedzi – dlaczego tam dzieje się tak a nie inaczej. Tego w dalszym ciągu w tamtej poezji nie ma i musimy na takiego poetę czekać.
Najwyraźniej Rosjanin – zanim zaprezentuje elegię dla Johna Donne’a lub list do rzymskiego przyjaciela – powinien się wytłumaczyć z rewolucji październikowej, kolektywizacji, wielkiej czystki lub chociaż z doktryny Breżniewa.
Jasne, dziś też fajnie byłoby poznać odpowiedź (Dlaczego tak? Dlaczego tam? A jeśli tu? A jeśli tu się dzieje nie inaczej?). Książka Stiepanowej nie spełni podobnych oczekiwań. Nie temu służy. Została zaprojektowana dla wspomnień. Ofiarowana pamięci. Tak jak się daje komuś schowek, schronienie, mieszkanie w przystępnej cenie. Jest miejscem pamięci. Rezerwatem. Parkiem krajobrazowym.
Możemy ją zwiedzać. Możemy po niej krążyć. Ma wiele pomieszczeń, ukrytych przejść, zaułków. Jest tam mieszkanie rodziców Charlotte Salomon (jedenaście izb w Berlinie), jest obdrapana walizka, w której Jakow Druskin przechował teksty aresztowanego Charmsa, tobołek z rzeczami Cwietajewej zabrany z Jełabugi. „Będzie co zwiedzać przez parę lat”.
Tej książki nie należy wysłać do działu „Nostalgia”. Mimo ozdobnej typografii, mimo zdjęcia dam w szerokich kapeluszach – dotyczy współczesności. Od stu lat świat skarży się na nadmiar analogowych obrazów i wspomnień. Od dwóch dekad tonie w cyfrowych słowach i obrazach. Narzekamy i błądzimy po wysypisku, gdzie nic nie znika, ale wszystko traci znaczenie. Książka Stiepanowej stanowi rodzaj instrukcji. Jak przechować to, na czym nam zależy. Jak domowym sposobem uratować pamięć i – wzorem Dżambli z wiersza Edwarda Leara – żeglować po morzu w sicie.