W cytrynowej wyszywanej satynie, z krótkim trenem spływającym do kostek, Leonora Carrington zaszczyca swoją obecnością londyński bal debiutantek. Jest rok 1935. Do zdjęcia razem z nią pozuje jej matka Maurie; to prawdopodobnie ostatni moment, kiedy ma jeszcze nadzieję, że wszystko jakoś się ułoży, a jej krnąbrna córka, która wybiera czytanie książek zamiast wyścigów konnych w Ascot, odnajdzie swoje miejsce w zacnych brytyjskich kręgach, jak przed laty jej matka.
To była opowieść, jakich wiele: Irlandka wyszła za Brytyjczyka, najbogatszego człowieka w Lancashire, i niespodziewanie została panią w wielkiej wiktoriańskiej rezydencji, nieoczekiwaną katoliczką w protestanckim rodzie. Całe życie starała się zachować swój status, wyprawiając popołudniowe herbatki lub uczęszczając na popołudniowe herbatki do osób, które ceniła zbyt wysoko, żeby móc je po prostu zaprosić do domu. To ludzie wytworni, pachnący, popadający w podejrzane wzruszenie na sam dźwięk melodii „Merry Widow” i potrafiący rozprawiać długo i „czysto teoretycznie” o oprawianiu królika, gestykulując przy tym białymi, nietkniętymi pracą dłońmi. Leonora wybierze drogę w przeciwnym kierunku, podejmie świadomą decyzję: chce nie pasować nigdzie i do niczego, chce wyróżniać się we wszystkich miejscach i okolicznościach, w jakich się znajdzie.
Tymczasem jest wciąż rok 1935, ma osiemnaście lat i wolny czas najchętniej spędza w zoo. Jej ulubionymi zwierzętami są hieny, uważa je za „najinteligentniejsze ze wszystkich zwierząt”. Już wtedy tak zwany świat realny Carrington nie wystarcza; uważa, że jeśli dobrze się wytężyć, jeśli naprawdę się postarać, wstawać w głowie o godzinę wcześniej, niż inni wstają w swoich głowach, nie trwonić wyobraźni na myśli o kawie na mieście i jedzeniu awokado, można – w sposób bajeczny – osiągnąć wszystko. Zaczyna od tego, aby wymyślić opowieść o hienie, która zastępuje ją, Carrington, na balu debiutantek. Jest pilna, czarująca na sposób zwierzęcy i na sposób zwierzęcy rozwiązuje problemy, jakie stawia przed nią ta sytuacja. Nie zdradzę nic więcej, bo chcę, żebyście sięgnęli koniecznie do zbioru opowiadań „Siódmy koń”, który w przekładzie Maryny Ochab i Michała Kłobukowskiego ukazuje się właśnie w wydawnictwie Filtry. Opowiadanie „Debiutantka” otwiera ten zbiór, podobnie jak otwierało słynną „Antologię czarnego humoru” André Bretona.
Leonora Carrington, „Siódmy koń. Opowiadania zebrane”. Przeł. Maryna Ochab, Michał Kłobukowski, 224 strony, w księgarniach od lutego 2022Leonora buntuje się więc, czyta, snuje po galeriach i muzeach, marzy, planuje szeroko zakrojony bunt przeciwko rodzinie. W trakcie jednej z wielu kulturalnych włóczęg staje twarzą w twarz z czymś, co określi przeznaczeniem: obrazem Maxa Ernsta „Dwoje dzieci i słowik”. To obraz przedstawiający rzeczywistość pozornie zupełnie w porządku – i to właśnie niepokoi. Jest sielanka, spokój, coś w rodzaju kremowego powietrza, które wydaje się spowijać tę scenę – i ptak zawieszony na niebie, stawiający wszystko to pod znakiem zapytania lub w ramie cudzysłowu.
Ernst twierdzi, że namalował to dzieło pod wpływem gorączki, a wizja, którą przerzucił na płótno, prześladowała go nieustannie od momentu, kiedy jako mały chłopiec zachorował na odrę. Ptaki – ich symbolika, cicha, kolorowa obecność – są motywem, do którego chętnie powraca. W tym ptasim uniwersum Carrington będzie jak orzeł – jedyny ponoć ptak, który jest w stanie spojrzeć na słońce. Zaczyna szukać informacji na jego temat: „Daily Express” opisze go krótko: malarz surrealista, Niemiec, który mieszka w Paryżu i sam sobie gotuje. To jeszcze nie obsesja, ale ogień jest niemały.
Udaje się wreszcie zaaranżować spotkanie, obydwoje zamawiają po kieliszku szampana, kelner rozlewa go zbyt pośpiesznie, szampan perli się, rośnie w kieliszkach; Ernst wsuwa do kieliszka palec, Carrington również. Ernst się rozpływa: taka posłuszna i taka domyślna!
Zaczynają szukać podobieństw. Pierwsze jest oczywiste, narzuca się wszystkim zakochanym: wspólna dusza. Miłość, co szarpie serce. Dalej: przekonanie o tym, że są wyjątkowymi ludźmi, najjaśniejszymi punktami na nocnej mapie ziemi, jedynymi obiektami – prócz chińskiego muru – dostrzegalnymi z kosmosu. Bo i kosmos musiał mieć udział w tym spotkaniu: kosmos wie o nich, kosmos wysłuchuje ich wilgotnego szeptania, a nade wszystko – to kosmos musiał doprowadzić do tego, aby tych dwoje w ogóle się spotkało. Nie ma zbiegów okoliczności, są nieprzypadkowe przypadki, Carrington i Ernst tropią je z megalomańską chciwością, przekonani, że są im pisane wielkie, gorące czyny.
Ernst przedstawia towarzystwu z kawiarni swoją nową partnerkę, świetnie się bawią. Czy znacie ulubioną grę surrealistów, grę w trupka? Oto jej zasady: weź kartkę papieru, długopis i kilka chętnych do gry. Pierwsza osoba niech zapisze na kartce papieru jedno zdanie, możliwie idiotyczne, najlepiej: gramatycznie poprawne, lecz niemające żadnego sensu. Niech ukryje to zdanie, zaginając kartkę jak papierowy akordeon. Niech później mistrz ceremonii odwinie wszystkie zakładki i przeczyta to, co powstało, tak jak czyta się poemat. Nazwa gry wzięła się ponoć od jednego z pierwszych zdań: „Wyborny trupek będzie pił młode wino”. W ten sposób znajomi Ernsta i Carrington będą streszczać we wspomnieniach ich relację – pisze o tym Joanna Moorhead w swojej książce „The Surreal Life of Leonora Carrington”.
Na razie para mieszka w Paryżu, co kilka dni wpada do nich na kolację Picasso, tańczy po posiłku wokół stołu, trzymając w objęciach butelkę wina. Bardzo hiszpański, bardzo macho – uzna Carrington – przekonany, że wszystkie kobiety się w nim kochają i że – poza miłością, której dostarczają – są bezużyteczne. Carrington przepada za to za Duchampem, Salvadora Dalí uznaje za nudziarza; nie potrafi mu wybaczyć przy tym, że kiedyś miał napisać o niej, że jest najważniejszą artystką na świecie. Artystką, czyli kobietą: rodzaj żeński zwraca jej uwagę, nie chce być zamykana w kobiecym getcie.
Towarzystwo ze stolika kawiarnianego widzi Carrington bardziej jako muzę niż jako artystkę.
Penny Murray w swoim eseju „Reclaiming the Muse” nazywa muzę loved object – z naciskiem na to ostatnie. Jest przedmiotem, który przynosi inspirację mężczyźnie artyście, pozostając przy tym jednocześnie cichy i pasywny. Ta pasywność jest potrzebna mężczyźnie, aby móc kobietą gospodarować. Mężczyzna tworzy, kobieta inspiruje do tworzenia, mężczyzna działa, kobieta jest przestrzenią, na której rozpościera się płachta męskiej wyobraźni. Bądź piękna i bądź tym, czym się wydajesz, bądź tym, czym pragnę, żebyś była, a dostąpisz zaszczytu i może nieśmiertelności na kartach książki, na deskach teatru czy na płótnie.
Dali „ma” Galę, Picasso „ma” Dorę Maar, Ernst „ma” Carrington, Man Ray „ma” Lee Miller – i tak dalej. Każdy z nich zbyt późno może zdaje sobie sprawę, że ów „obiekt kochany” – prócz przynoszenia inspiracji – sam w sobie jest twórczą i sprawczą siłą. Carrington ogłasza: jako artystka jestem zbyt zajętą osobą, żeby być przy tym jeszcze czyjąkolwiek muzą. Uwielbia opowiadać anegdotę o tym, jak malarz Joan Miró próbował kiedyś wysłać ją po paczkę papierosów: „Dał mi drobne i polecił «skoczyć po papieroski», bo panowie dyskutowali nad ważnymi sprawami świata i akurat im brakło. Cisnęłam w niego pieniędzmi, powiedziałam: od tej chwili sami sobie kupujcie swoje jebane papieroski”. Rzeczywiście, od tej chwili sami sobie kupowali swoje jebane papieroski.
Przed II wojną światową Ernst ucieka do Stanów Zjednoczonych, pomagać ma mu w tym wszystkim Peggy Guggenheim, która niedługo potem zostanie jego trzecią żoną. Carrington porzuca Francję, wyjeżdża do Madrytu, tam doświadcza narastających objawów choroby psychicznej, która niebawem zaprowadzi ją do szpitala. Trzy lata później, zachęcona przez Bretona, pisze opowiadanie „Na dole”, w którym przedstawi naturę swojej choroby.
Pierwszym symptomem była nagła potrzeba zarządzania własnym apetytem. Wymuszanie mdłości. Ograniczenie diety do sałaty i ziemniaków. Przekonanie, że jej ciało jest świątynią, a w żołądku – niby w lustrze – przegląda się cały świat. I że ciało – podobnie jak lustro – trzeba utrzymywać w czystości, za wszelką cenę, każdym możliwym sposobem. Można to osiągnąć za sprawą lodowatych kąpieli. Można to osiągnąć za sprawą głodzenia się, które doprowadza do zatrzymania menstruacji.
Motywy głodu, apetytu, posiłków przygotowywanych metodą dokręcania surrealistycznej śruby, motywy dziwacznych kolacji i obłędnych obiadów to ulubione motywy w twórczości Carrington. Pisze o tym Sonia Assa w pracy „Gardens of Delight or What’s Cookin’? Leonora Carrington in the Kitchen”. Surrealiści i surrealistki, którzy cenią nietypowe montaże, nie mogą się powstrzymać przed pożenieniem ze sobą potencjalnie obrzydliwych w połączeniu składników – skoro stawiamy wszystko na głowie, postawmy na głowie i to, co jest życiodajną siłą. Carrington wychodzi na przekór zasadzie, którą słyszało przy stole każde dziecko: nie baw się jedzeniem. Bo i czemu by się nie bawić?
Wśród licznych anegdot o Carrington mamy więc i takie: artystka, która smaruje stopy musztardą, nie tracąc ani jednego wątku w ożywionej dyskusji prowadzonej przy stole w jednej z wykwintniejszych restauracji. Inne przykłady podaje w posłowiu do zbioru opowiadań wybitna badaczka surrealizmu, Agnieszka Taborska: „Carrington lubowała się w dowcipach kulinarnych: rostbefie w ostrygach, faszerowanym ostrygami zającu i zabarwionej atramentem tapioce udającej kawior. Niechcianych gości częstowała omletem z ich włosami ściętymi podczas snu i wkładała im do łóżek żywy drób”.
Kobiety, bohaterki świata konstruowanego przez Carrington podlegają, pisze o tym Assa, rozmaitym kategoriom. Do pierwszej kategorii należą wszelkie rodzaje kobiet mięsożernych, których bunt wyraża się w energii, w żarłoczności i nieposkromieniu. Kobieta żrąca – w monografii i w społecznej wyobraźni – jest jedną z figur przekraczających tabu. Bywają więc surrealistyczne bohaterki kobiecymi bestiami, których chęcią, chucią i zamiarem jest wbicie zębów, rozorywanie paznokciami i zachłanne nasycenie głodu. Nie użyczają własnej krwi w geście poświęcenia, ale bezwstydnie się żywią krwią, dopóki nie staną się wielkie, błyszczące i wspaniałe. Krew fascynuje Carrington nie tylko jako komponent biologiczny, ale i jako kulinarny składnik: bywa krew w jej opowieściach najdoskonalszą przyprawą, miksturą ze zmieszanych w jednym kotle śmierci i kobiecości, morderstwa i porodu, końca życia i jego początku.
W kolejnych kategoriach mieszczą się kobiety delikatniejsze, drobne w gestach i powściągliwe wobec własnego apetytu, często i takie, które odmawiają sobie wszystkiego. Albo – i to kolejna kategoria – te, które poprzez bierność doprowadzają do tego, że to one stają się tym, co jedzone. Same powodują żarłoczność u innych stworzeń. Wreszcie: są i takie, które wyrzekają się jedzenia w ogóle.
Weźmy historię Owalnej Damy, postaci nawiązującej do celtyckiej bogini Epony. Owalna Dama jest wąska i wysoka, podobnie jak świat, w którym żyje. Wobec propozycji podania herbaty mówi: nie piję. Wobec propozycji zjedzenia obiadu mówi: nie jem. Wyjaśnia: na znak sprzeciwu wobec tego skurwysyna, mojego ojca. Surowy rygor łamie tylko wtedy, kiedy nikt nie patrzy, i tylko wtedy możemy się dowiedzieć, że apetyt ciągle jej dopisuje. Jest Owalna Dama jednym z literackich wcieleń Carrington, która sama przyznawała, że jako młoda kobieta miewała „ochotę, żeby zagłodzić się na śmierć” w ramach buntu wobec rodziny.
Assa pisze, że żyła w strachu, który Simone de Beauvoir przypisywała większości nastolatek: lęku przed tym, że zmieniające się na skutek dojrzewania ciało stanie się potężniejsze, „mięsne”. Odmowa jedzenia jest w tym ujęciu jednym ze sposobów na zaznaczenie własnej autonomii, indywidualności. Granica skóry jest granicą między mną – moim ja – a światem, i ta granica powinna być respektowana.
Autonomię można też wyznaczyć za pomocą narzucenia – sobie, światu – własnych zasad. W tym ujęciu bohaterki Carrington to kobiety poszukujące przepisu doskonałego: który nie tylko działa na ciało, ale też zmienia świat na zewnątrz. W opowiadaniu „Królewskie wezwanie” Szalona Królowa kąpie się w kozim mleku, karmi konie dżemem, leczy choroby własnymi szalonymi medykamentami i naparami, mawiając: „Łatwo jest wyleczyć katar, jeśli człowiek wierzy w siebie”. I dodaje: „Ja biorę kawałki wołowiny marynowane w oliwie i wsadzam je sobie do nosa”.
W mitologii Carrington kobiece ciało jest niczym naczynie żaroodporne, w którym zachodzi akt łączenia i transformacji. Assa określi te poszukiwania „językiem córczyzny”, który opiera się na zanegowaniu rzeczywistości, jaką matki i babki uważały za nienegocjowalny porządek świata. To język córek, które zostały pozbawione deseru – w geście kary, która ma przypominać im, że nawet ich menu nie zależy od nich samych, a co dopiero los. Jeśli chodzi o haute cousine, kuchnia może być domeną mężczyzn, bo kojarzy się z wyczynem i wyzwaniem, ale kuchnia codzienna, nudna i powtarzalna, obliczona na zaspokajanie głodu, pozostaje częściej po stronie kobiet i to za jej sprawą dokonują się przechwycenia narracji czy opowieści.
O kulinarnym aspekcie doświadczenia z Carrington pisze też Taborska w posłowiu: „Odwiedzając Leonorę Carrington w Meksyku w 2000 roku, przemyciłam z Polski suszone grzyby. Wiozłam zakazany produkt, zainspirowana lekturą jej powieści «Trąbka do słuchania» i opowiadań, w których gotowanie jest zawsze czynnością magiczną i drogą do kosmicznej transformacji, kucharka – boginią i czarownicą w jednej osobie, a ingredienty potraw – składnikami eliksiru życia. Moja gospodyni odłożyła jednak prezent na najwyższą półkę. Przestała gotować, bo – jak przyznała po ponad pół wieku rozwijania kulinarnych fantazji – osoby gotujące są wykorzystywane przez rodziny”.
Książka „Na dole”, jak podkreśla Joanna Moorhead, zawiera opowieść o dwóch rodzajach podróży. Pierwsza z nich jest opisem wyprawy z Francji do Hiszpanii. Druga z nich: relacją z piekłowstąpienia, tułaczki między chwilami przebłysków świadomości a kompletnym szaleństwem. Głodówka. Kąpiele w lodowatej wodzie, po których zakłada – jedną po drugiej – kolejne koszule nocne. Przekonanie, że jeden z jej towarzyszy szpieguje na rzecz jej ojca. Przekonanie, że wszyscy ludzie, których mija, są zrobieni z drewna. Że wszystkie gazety są urządzeniami do hipnotyzowania. Że papierosy, którymi jest częstowana, zawierają opiaty. Że współtowarzysz podróży, niejaki Van Ghent, jest jej ojcem, wrogiem jej i całej ludzkości. Próbuje złożyć na niego doniesienie, dzwoni do ambasady brytyjskiej, ale ostatecznie okazuje się, że donosi na siebie samą. Odwiedza ją lekarz, zabiera do hotelu Ritz, zamyka w pokoju.
Do rodziców w Lancashire stopniowo docierają coraz bardziej zatrważające wieści o stanie ich córki. Udaje się ostatecznie zorganizować transport i pobyt w sanatorium prowadzonym przez zakonnice. Dość szybko okazuje się jednak, że nikt nie potrafi sobie poradzić z jej pobudzeniem: „Otwierałam każde drzwi i każde okno, próbując za wszelką cenę dostać się na dach, gdzie – jak wierzyłam – znajdował się mój dom”.
W klasztorze pojawiają się dwaj lekarze, zabierają ją do San Sebastian. Okłamują: będzie ci tam wspaniale. Mamią: to piękne, spokojne miasteczko nad morzem, odpoczniesz. Obiecują: będziesz wypoczywać na plażach i wygrzewać się w słońcu. W rzeczywistości przewożą ją do Santander, do szpitala psychiatrycznego.
Główny lekarz, naczelny dozorca i – jak się okazuje – jeden z katów, ma na nazwisko Morales i prowadzi badania dotyczące wpływu elektrowstrząsów na zdrowie psychiczne. Jego pacjenci – unieruchomieni pasami – otrzymują lek Cardialoz, który powoduje u nich ataki epilepsji, co ma przywracać jasność myślenia.
Nie przywraca. Większość pobytu w szpitalu Carrington spędzi przypięta pasami. Później napisze: „To były najstraszniejsze i najciemniejsze dni w moim życiu”. Próbuje się ratować za pomocą małych rytuałów. Pokarmy przyjmuje tylko w określonej kolejności. Najpierw koniecznie mleko, potem koniecznie herbatnik, wreszcie, koniecznie, owoc. Dzięki temu czuje, że ma kontrolę.
Jeszcze w Paryżu, w 1938 roku, Carrington spotyka po raz pierwszy mężczyznę, który później stanie się jej mężem: Renato Leduc. Jest w połowie Meksykaninem, przeprowadził się do Paryża w wieku 38 lat, zaprzyjaźnił z Bretonem i z Picasso. Właśnie w trakcie jednej z kolacji – gdy Ernst i Picasso zajęci są rozmową – Leonora zbliża się z Leducem. Po latach odnowią znajomość w Hiszpanii.
To kolejny ze zwykłych przypadków. Carrrington mówi mu, że jest zupełnie sama, że rodzice chcą wysłać ją do sanatorium w Afryce Południowej. Leduc wybiera się do Lizbony, stamtąd ma wypłynąć promem do Nowego Jorku. Przedstawia jej plan ucieczki: niech pojedzie do Lizbony, ale tam – zamiast wsiadać na statek do Afryki – niech schroni się w ambasadzie Meksyku. Tam się spotkają. Stamtąd uciekną z Europy, aby zacząć nowe, wspólne życie. Carrington skomentuje później, że w tamtym czasie ojca bała się bardziej niż Hitlera.
W Nowym Jorku Renato Leduc zaczyna pracę w meksykańskiej ambasadzie, a Leonora odnawia kontakty z innymi surrealistami; wielu z nich zdecydowało się na ucieczkę do Ameryki. To nie trwa długo, bo już niebawem na horyzoncie pojawi się kolejna szansa: Meksyk. Carrington przybywa tam w 1942 roku i całkiem przepada.
Krajobraz – pisze Joanna Moorhead – jest tu jednocześnie znajomy i inspirująco osobny. Graham Green, powieściopisarz, który kilka lat wcześniej poznawał Mexico City, notuje, że sama stolica –- w przeciwieństwie do tego, co ją otaczało – wydawała się bardziej europejska niż wiele z innych, znanych mu miast w Europie. Opisuje „białe drapacze chmur, ogromny park, którego początek miał sięgać jeszcze czasów Montezumy, sklepy z kosztowną biżuterią, sklepy z antykami, księgarnie”, opisuje amerykańskie bary, w których podawano herbatę, restauracje wysadzane kolorowymi mozaikami, dźwięki marimbo, nawoływania sprzedawców losów na loterię. Cytuje jeden z przewodników po Meksyku z lat 30.: „kraj kontrastów – z jednej strony nabita broń, z drugiej: nikt nie strzela”.
To właśnie w Meksyku Carrington przeżyje swój najbardziej twórczy okres. Zanim to jednak nastąpi, decyduje się na przewrócenie po raz kolejny swojego życia do góry nogami: odchodzi od Renata Leduca, wychodzi za mąż za węgierskiego fotografa Emérico „Cziki” Weisza. Rodzi dzieci. Nie przestaje się rozwijać. Agnieszka Taborska wylicza obszary jej zainteresowań: gnoza, alchemia, kabała, Jung, nauki ezoteryczne, zen, tybetański tantryzm, teoria reinkarnacji Gurdżijewa, kultura eskimoska i mitologia południowoamerykańska. Te zainteresowania łączą ją z przyjaciółką, hiszpańską malarką Remedios Varo.
Pisarz Octavio Paz opisuje je: w Meksyku żyją dwie niezwykłe artystki, dwie czarownice, którym nie zależało nigdy na słowach pochwały żadnej konkretnej grupy czy partii; żyją poza tym, co inni określają zasadami współżycia społecznego, poza tym, co określane jako estetyczne, i poza tym, co wyceniane za pomocą pieniędzy.
Ich długoletnia przyjaźń towarzyska i artystyczna odciska ślady na twórczości jednej i drugiej. Carrington wyjaśni później: nie chodzi o to, że jesteśmy jak bliźniaczki, ani o to, że pracujemy nad rzeczami wspólnie, ale o to, że dzielimy się pomysłami i że odnajdujemy bliskość i wsparcie. Moorhead napisze: tego rodzaju przyjaźnie były częste między artystami, zwłaszcza jeśli chodzi o surrealistów, dotychczas jednak niewiele było wśród nich przykładów podobnej przyjaźni, wsparcia i współpracy między artystkami.
W Meksyku Carrington spędzi niemal sześć dekad życia. Niegdyś określana jako blada piękność, odnajduje – przyznaje to sama – ulgę w tym, że nareszcie przestaje być młoda. Po sześćdziesiątce nie opuszcza jej naturalny seksapil, odkrywa na nowo przyjemność, jaką dają erotyka i przelotne – nieobarczone już ryzykiem ciąży – romanse. Starość – pisze Moorhead – nie jest dla niej powolnym zmierzchaniem, nie jest końcem podróży, jest raczej kulminacją życia, to znaczy: momentem, w którym wszystko staje się jeszcze bardziej wyraziste w tym, jak pachnie, jak smakuje i co ze sobą przynosi.
W 2011 roku spotyka się ze swoją przyjaciółką i biografką Joanną Moorhead po raz ostatni. Choruje na zapalenie płuc, ale nikt się tym jeszcze nie martwi: mówiła, że nie umrze przed ukończeniem stu lat, więc na pewno żadna choroba – póki co – jej nie powali. Tym razem jednak wieści ze szpitala są złe, są coraz gorsze. 25 maja 2011 roku po Mexico City zaczyna krążyć plotka, przeskakuje jak iskra między ekranami telefonów: mówi się, że Carrington nie żyje, czy to może być prawda?
Moorhead kończy: była awanturniczką, była nie do zatrzymania, całe życie kochała przygody, całe życie marzyła o przygodach, o życiu ciekawym i intensywnym, o życiu, w którym wiele się dzieje, nawet jeśli w tym „wiele” będzie mieścić się też zakres cierpienia. Miała wybór: mogła wybrać łatwiejsze życie; przy bogatej rodzinie, wśród rytuałów i podawanej o piątej herbaty. Mogła pozostać w miejscu. Mogła postawić na związki ze statecznymi mężczyznami. Szukała tego, co dalej, co wyżej, tego, co ukryte w rosnącej ciemności. To było życie, na które wielu surrealistom nie starczyłoby wyobraźni.