„Jeśli chodzi o prozę poetycką – napisał anonimowy użytkownik portalu lubimyczytać.pl – to były, Wyborczo, lepsze sposoby, by zasygnalizować nam, że jest z nią źle”. Chodziło, rzecz jasna, o ostatnią Nagrodę Nike, bo od dawna żaden werdykt nie wzbudził tak żywego sprzeciwu. A skoro okazuje się coraz częściej, że to opinie anonimowych użytkowników, a nie ekspertów, decydują o losach świata, wypada się nad tym zdaniem zastanowić.
Po pierwsze: kiedy mianowicie z tą poetycką prozą miałoby być lepiej niż właśnie teraz, kiedy albo dostaje prestiżowe nagrody (jak nie Nike dla „Nakarmić kamień” Bronki Nowickiej, to Nagroda im. Wisławy Szymborskiej dla „Drożdżowni” Jakuba Kornhausera), albo niespodziewanie sięgają po nią poeci, którzy nie robili tego nigdy wcześniej (jak Marcin Świetlicki w „Drobnej zmianie”)? Po drugie zaś, czy odcumowując termin „proza poetycka” od szczuplutkiego nabrzeża współczesności i przesuwając w czasie, nie zmieniamy go w dryfujący, pusty wrak?
Niewykluczone, że takie wydrążenie terminu jest nam wszystkim na rękę. Krytycy piszący o „Nakarmić kamień” Bronki Nowickiej – chyba mając w głowie wzorcowy przykład prozy poetyckiej dodawany do większości jej definicji, czyli „Księgi narodu polskiego i pielgrzymstwa polskiego” Mickiewicza – mogą oskarżać autorkę i jurorów, którzy ją nagrodzili, o brak zaangażowania politycznego i zanik moralnego niepokoju.
Zupełnie na odwrót mogą robić ci krytycy „Drożdżowni” Jakuba Kornhausera, którzy widzą w nagrodzie dla niego jedynie wyraz woli politycznej. Gdyby jednak przyjrzeli się lepiej i zobaczyli w tej książce gmatwaninę polskich i niepolskich wątków – podobnie jak w innym szkolnym przykładzie prozy poetyckiej, czyli „Sklepach cynamonowych” Brunona Schulza – mogliby uznać, że wywiad Kornhausera dla „Dużego Formatu” był nie tyle głównym powodem przyznania mu nagrody, ile świadectwem spisku sięgającego dużo głębiej w czas i literaturę.
W końcu ja sam, pisząc niedawno na niniejszych łamach o „Drobnej zmianie” Marcina Świetlickiego, zasłaniałem się terminem proza poetycka. Nie miałem odwagi przyznać, że Świetlicki skończył się na „Kill ‘Em All” i dawałem ukradkowe znaki zza monitora, że autor pisze to, co zawsze, tylko trochę wtórnie, a trochę bez dawnego pazura, więc na wszelki wypadek inaczej sformatował tekst. Z tym formatowaniem tekstu (no i oczywiście ze spiskiem) coś musi być na rzeczy, ponieważ wyraźnie ułatwia karierę literacką, nie tylko w Polsce. „Okazuje się – jak zauważył cytowany na początku anonimowy użytkownik portalu lubimyczytać.pl – że Nike i Nobel w tym roku zmyślnie ze sobą współgrają, bo i jedno, i drugie to jakieś dziwne nieporozumienia”.
Komentarze nieanonimowych fachowców potwierdzają przytoczoną na wstępie opinię amatora. Np. felietoniści z „Krytyki Politycznej” zdają się sugerować, że „Nakarmić karmień” Bronki Nowickiej jest książką kiepską lub w najlepszym razie niewartą uwagi dlatego, że jako proza poetycka odbiega od Mickiewiczowskiego wzorca. „Księgi narodu polskiego i pielgrzymstwa polskiego” są pełne nadzwyczajnych – nawet jak na stan wiedzy z pierwszej połowy XIX stulecia – farmazonów (które są logicznym rozwinięciem farmazonu założycielskiego, czyli pierwszego zdania „Ksiąg”: „Na początku była wiara w jednego BOGA, i była Wolność na świecie”), zaś ich propagandowy styl nijak nie potwierdza, że wyszły spod pióra, które napisało „Pana Tadeusza” czy „Sonety krymskie”. Ale nie można im odmówić zaangażowania w palące kwestie i jasnego zadeklarowania politycznego. Tymczasem Maja Staśko precyzyjnie wykazuje, że brak akurat tych dwóch cech nie tylko decyduje o słabości prozy poetyckiej Bronki Nowickiej, ale także o tym, że jury właśnie ją nagrodziło. Czyli – że nagrodziło ją ze szkodą tyleż dla literatury, co dla społeczeństwa („Werdykt Nike jest na wskroś polityczny i tak też go trzeba oceniać: «Nakarmić kamień» w tym miejscu i w tym czasie to deklaracja apolityczności i no logo. To osoby decydujące w polu – jurorzy, wydawcy, dyrektorzy festiwali i instytucji – ustawiają hierarchie, bo to w ich rękach jest kapitał, więc władza”).Bronka Nowicka, „Nakarmić kamień”. Biuro Literackie, 56 stron, w księgarniach od czerwca 2015
Jeśli spojrzeć wstecz, najbliżej „Nakarmić kamień” można by chyba postawić opowiadania ze zbioru „Guguły” Wioletty Grzegorzewskiej, ale jeśli wytężymy wzrok, to znajdziemy stosowne szczegóły choćby w „Sklepach cynamonowych” Schulza. Te fragmenty zresztą – jako przebrzmiałe, oderwane od współczesności i odczapistycznie metafizyczne – szczególnie by zirytowały felietonistów z „Krytyki Politycznej”. Np. w tekście „Skóra” Nowicka pisze:
Pewnego dnia ojciec założył prawdziwą skórę uszytą na miarę.
Była mniej różowa, ale grubsza od poprzedniej. Sprawił też sobie żółte zęby i pięty. Siadał na ziemi i mówił. Najpierw tylko przy zwierzętach. Początkowo były to małe zwierzęta, takie jak pająki czy ćmy. Po jakimś czasie nie wstydził się przemawiać przy ptakach i kundlach. Później przy dzieciach. Potem ojciec mówił do siebie przy wszystkich. Stawał przed lustrem i patrzył w nie, jakby było oknem. Nikt nie wie, co tam widział, ale chciał konsultować się w tej sprawie z Bogiem.
Pukał w stół.
– Kto tam? – pytał.
– Pan Bóg – odpowiadał, jakby samo słowo mogło sprowadzić Boga do kuchni. Próbował też do niego dzwonić. Bóg nie odbierał.
U Schulza zaś, w „Nawiedzeniu”, idzie to tak:
Mój ojciec powoli zanikał, wiądł w oczach.
Przykucnięty pod wielkimi poduszkami, dziko nastroszony kępami siwych włosów, rozmawiał z sobą półgłosem, pogrążony cały w jakieś zawiłe wewnętrzne afery. Zdawać się mogło, że osobowość jego rozpadła się na wiele pokłóconych i rozbieżnych jaźni, gdyż kłócił się ze sobą głośno, pertraktował usilnie i namiętnie, przekonywał i prosił, to znowu zdawał się przewodniczyć zgromadzeniu wielu interesantów, których usiłował z całym nakładem żarliwości i swady pogodzić. Ale za każdym razem te hałaśliwe zebrania, pełne gorących temperamentów, rozpryskiwały się przy końcu, wśród klątw, złorzeczeń i obelg.
(...)
Czasem wdrapywał się na karnisz i przybierał nieruchomą pozę symetrycznie do wielkiego wypchanego sępa, który po drugiej stronie okna zawieszony był na ścianie. W tej nieruchomej, przykucniętej pozie, z wzrokiem zamglonym i z miną chytrze uśmiechniętą trwał godzinami, ażeby z nagła przy czyimś wejściu zatrzepotać rękoma jak skrzydłami i zapiać jak kogut.
Nie zamierzam, uchowaj Boże, porównywać pisarskiej klasy Nowickiej i Schulza, bo cel mam znacznie skromniejszy: wskazać na psychologiczne (wyobraźnia dziecka) i socjologiczne (prowincjonalne środowisko, schematy relacji rodzinnych) podłoże, na którym kiełkuje pewien stan świadomości , który – jak się ostatnio coraz częściej okazuje – wcale nie jest wymysłem literatów. Poetyckie legendy czy przypowiastki z dzieciństwa – na jakie stylizuje swoje teksty Nowicka – w których wiejska rzeczywistość lat 70. i 80. przenika się z nadwrażliwą wyobraźnią dziecka, językowo fermentują w rodzaj „realizmu przesądnego”. Przesądem staje się w nim każda wiedza, ponieważ żadna wiedza nie ma oparcia jedynie racjonalnego, a każda narracja zyskuje od razu odcień „legendarności”. Trzebaż było do tego odkrycia dopiero Haydena White’a czy Franka Ankersmita? Nie, wystarczyło spędzić dzieciństwa na polskiej prowincji. Niby lewicowi krytycy z „Krytyki Politycznej” powinni w lot chwytać tę przewrotność, niby powinni skojarzyć antropologiczne korzenie „Nakarmić kamień” z korzeniami internetowych stron dla alt-prawicy w USA i rozmów na antenie Radia Maryja w RP, ale jednak zatrzymują się na poziomie lektury naiwnej – trochę jakby dzieci czytały o dziecku. „Ładne i sentymentalne – pisze Maja Staśko – można się wzruszyć, zastanowić nad przemijaniem, jeśli się ma na to czas – gorzej, jeśli się nie ma, bo nie ma się czym nakarmić nie kamienia (?!), tylko na przykład dziecka”. Brawurowe przejście od drwiny do moralnego szantażu każe zapytać – jak na lekcji – o elementarne zrozumienie treści czytanej książki: kto miałby to dziecko karmić? Mała dziewczynka, która jest narratorką u Nowickiej?
Kłopot i z dziewczynką, i ze wszystkim, co dzieckiem podszyte, ma także inny felietonista „Krytyki Politycznej”, Jaś Kapela. Pomijam jego retoryczne pytania o dorosłość (które w kontekście twórczości i wizerunku Kapeli budzą niepokój, czy za chwilę Jerzy Pilch nie znacznie wzywać do masowej trzeźwości, a Michał Witkowski do powszechnej heteroseksualności), bo ciekawszy wydaje się fragment pokazujący, że krytyk czyta „Nakarmić kamień”, jakby sam wciąż siedział w szkolnej ławce nad „Jankiem Muzykantem” („wiem, że nagrodzona została książka, która być może mogłaby być odkrywcza w XIX wieku. W latach 70. w Polsce pisało się też podobne rzeczy. Ale dziś – zdawałoby się – jesteśmy już trochę dalej”). Szok lekturowy Kapeli przypomina szoki sondażowe w trakcie kampanii i szoki tużpowyborcze. Pewnie w USA też ktoś napisał jakieś „Nakarmić kamień”, z którego wyłania się – na przykład – obraz środowiska kobiet czy Latynosów głosujących na Donalda Trumpa. Czyli środowiska, które – według ekspertów – po prostu nie istnieje. Tak samo jak w Polsce, według felietonistów „Krytyki Politycznej”, nie istnieją – lub jeszcze gorzej: podistnieją w formie „ciemnego pisowskiego luda” – te tysiące Polaków, którzy w październiku pojechali na Wielką Pokutę do Częstochowy i którzy nie dojadają, bo większą część swoich emerytur oddają na Kościół.
Ale załóżmy przez moment – hipotetycznie – że ci ludzie jednak są. I że chcemy się czegoś o nich dowiedzieć: skąd się wzięli i co ich ukształtowało. Wtedy książka Bronki Nowickiej, odsłaniająca swój potencjał społeczny i polityczny, będzie jak znalazł. O tym, na jak różne sposoby (przemilczenie, wyparcie, agresja) nie radzą sobie młodzi polscy pisarze z Polską, w której wyrośli, z krajem jak najbardziej współczesnym i rodzimym, tyle że nienowoczesnym i niewielkomiejskim, ostatnio pisał Konrad Zych. Do pisarzy wypada dodać krytyków. Szkoda, że akurat lewicowych, ale przynajmniej wiadomo, skąd się biorą ostatnie wyborcze wyniki lewicy.
Z książką Jakuba Kornhausera można mieć podobne problemy – i z powodu narratora-chłopca w wielu tekstach, i wskutek sięgnięcia przez autora po formę sprozaizowanej poezji (spoetyzowanej prozy). „Drożdżownia” to zbiór migawek, notatek skupionych na wrażeniach wzrokowych, mimo podziału tematycznego dość monotonnych, może nawet nudnych (przez, paradoksalnie, jakby nadmierną konsekwencję stylistyczną). To, co pamiętane, swobodnie miesza się tu z wyobrażonym czy wyśnionym, a to, co widziane w naturze (w prowincjonalnych realiach Małopolski), z tym, co obejrzane w kulturze (np. na obrazach – czego efektem cykl złożony z ekfraz). Ta monotonia i nuda wydają się wszelako kontrolowane i mają oddać sposób magazynowania i katalogowania zarówno „faktów”, jak i „wrażeń” (bądź tu mądry i oddziel jedne od drugich), przez ludzką pamięć. Tę świadomą i tę drugą, do której Kornhauser postanowił się dobrać.
Pierwszym wrażeniem (ano właśnie) podczas lektury jest literacka sprawność i mocne (czytaj: niekonsumenckie) zakorzenienie autora w kulturze, ale też pewna emocjonalna płaskość, wynikająca nie tyle z niskiej czułości aparatury rejestrującej, ile z trybu rejestracji (a więc jednak – turysta, aczkolwiek obwieszony świetnym sprzętem). Wątpię, co prawda, by prawicowi publicyści sugerujący, że Jakub Kornhauser dostał Nagrodę im. Szymborskiej nie za tom, tylko za słuszne politycznie wyznania osobiste, w ogóle „Drożdżownię” czytali, ale gdyby jednak, to argumentów przeciw książce znaleźliby sporo.
Jakub Kornhauser, „Drożdżownia”. WBPiCAK w Poznaniu, 106 stron, w księgarniach od października 2015Ciekawe jednak, czy padłyby te – z prawicowego punktu widzenia – najważniejsze: że z prozy poetyckiej w „Drożdżowni” wyłania się rzeczywistość (ta wspólna: społeczna, i ta indywidualna: fermentująca w świadomości pojedynczego mieszkańca kraju nad Wisłą), w której nie sposób wyodrębnić jakiekolwiek twarde kategorie – narodowe, religijne, historyczne. Wszystko – polskie i niepolskie, chrześcijańskie, żydowskie czy z szemranych wierzeń wzięte – miesza się w tyglu głowy. W dodatku głowy, która w dużej części książki należy do dziecka – a więc jest głową wyjątkowo chłonną i pojemną. Dobry przykład to drugi w książce tekst, istotny – skoro tytułowy:
Drożdżownia
W starym budynku, gnieżdżącym się pod kominami, mieszkał zielony dzięcioł, głuchy jak pień. Przez rozbite okna wrzucaliśmy mu chleb i mrówki. Wszędzie walało się drewno, a tynk na ścianach przypominał zwoje Tory. Nie wiedzieliśmy jeszcze, że w ruinach nad rzeką ukrywa się mała bóżnica. Butwiejące liście pachniały drożdżami. Obserwowaliśmy, jak naszym trzewikom namakają nosy. Ojciec nigdy nie chciał uwierzyć, że dzięcioł śmieje się jak człowiek. Zresztą mieszkały tam też inne ptaki, nie większe od kciuka. Była jesień, a śnieg spadł dopiero w marcu.
Jest jednak coś jeszcze. Oprócz pomieszania z poplątaniem zauważyłem w powyższym fragmencie drobne oszukaństwo, którego dopuścił się autor. Zdanie z bóżnicą (pisane z punktu widzenia późniejszej świadomości narratora) powinno być przed zdaniem z Torą, bo przecież małym chłopcom tynk na pewno by się tak nie skojarzył. A nie skojarzyłby się, ponieważ przez dobre pół wieku po wojnie w polskim społeczeństwie panowało zgodne Przemilczenie. Potem przyszło mi do głowy, że to jednak nie oszukaństwo, bo dzieciństwo Jakuba (wnuka też Jakuba) Kornhausera wyglądało inaczej niż moje, wyłącznie polskie. Doświadczałem tego społecznego wyparcia przez całe dzieciństwo, np. często przechodząc z moją mamą pod murem bóżnicy w Płocku zamienionej na zakład dziewiarski – i nigdy, przez całe lata 70. i kawałek 80., nie usłyszałem nawet jednego słowa (od nikogo – w domu, w rodzinie, w szkole) o tym, co to za budynek. Kiedy Kornhauser szturchnął mnie chłopackim łokciem, „Drożdżownia”, chcąc nie chcąc, weszła na polityczne obroty. Bez pomocy „Dużego Formatu”.
Dopiero po burzy nad Nike dla „Nakarmić kamień” przyjrzałem się – pod kątem przemilczenia, odsunięcia – „Drobnej zmianie” Marcina Świetlickiego. I dopiero po skojarzeniu, że jakoś w ogóle ku prozie poetyckiej idzie (bo i Nowicka, i Kornhauser), przyszło mi do głowy, jakie mogą być tego powody. Czyli – czego mogą chcieć dotknąć pisarze, wybierając taką właśnie formę. Można ją uznać za przystanięcie w pół drogi; wahanie, czy iść na prawo od poezji, czy na lewo od prozy (albo na odwrót: na lewo od poezji, na prawo od prozy); uchylenie się od czystej gatunkowo, skodyfikowanej formy wypowiedzi. Najlżej, najbardziej mimochodem dotyka tego w kilku tekstach Świetlicki, ale właśnie dzięki temu, że robi to z największego dystansu, łatwiej dostrzec, o co chodzi:
Tyle
Tyle wiem, że dziadek przesiadywał całymi dniami na krześle niedaleko drzwi wyjściowych i miał czapkę maciejówkę. Babci łóżko było żelazne i były na nim płaskorzeźby ze słoniami. Pomyślałem o tym dlatego, że dzisiaj ustawiłaś krzesło blisko drzwi.
Leżę i słucham
Późne lata czterdzieste tamtego wieku. Mama wiezie końską czaszkę na kolanach. Dla wuja, co się uczy na weterynarza. Mama chroni czaszkę, boi się, że uszkodzą ją w tłoku. Nie da się wykorzystać tego obrazka do czego innego niż to, tu.
Pierwsza poetycka notatka sięga dzieciństwa narratora (ciekawe który Świetlicki zna słowo „maciejówka”: ten współczesny czy tamten?), druga natomiast – wspierając się zapewne rodzinną fotografią – zapuszcza się jeszcze dalej. Ale nie to, co w obu tekstach jest na pierwszym planie, nie opisane obrazy wydają się najważniejsze, tylko ostatnie zdania każdej z notatek. Co wyrażają? Ano chyba przede wszystkim pełną szacunku i dyskrecji bezradność. Bezradność wobec Obcego czy Innego, które raptem (wykład Lacana? nie, pokład Nostromo) wyłazi nam z brzucha. Bezradność wobec echa przeszłości – indywidualnej i wspólnej, osobistej i narodowej (mówi się o narodzie amerykańskim: no to wyobraźcie sobie lewicowo zorientowanego Kalifornijczyka po zwycięstwie Donalda Trumpa).
Wobec tego bagażu świadomości i podświadomości, z którego Nowicka i Kornhauser zrobili książki. Świetlicki całej książki nie zrobił („Zmiana”, przypomnijmy, jest „drobna”), ale jego wizerunek wielkomiejskiego birbanta i krakowskiego dekadenta został naruszony. Skąd się wywodzi naczelny poeta knajpianej nieprzysiadalności, gwarnych lokali nieopodal kościoła Mariackiego i ogólnopolskich tras koncertowych ze Świetlikami? Z prowincjonalnej Lubelszczyzny. I jakiś pies jest właśnie tam pogrzebany.
Podobno
Podobno byłem dzieckiem i chciałem mieć psa. I miałem psa, ale miałem go bardzo krótko. Od razu wpadł pod samochód. Wyparłem tego psa. Wszystko, co wyparłem, powraca i żąda świadczeń. A ten pies nie powrócił nigdy.
W 2000 roku Marcel Reich-Ranicki w programie „Kwartet literacki” obszedł się nader okrutnie z książkami m.in. Olgi Tokarczuk i Andrzeja Stasiuka, zarzucając im, że ukazują Polskę jako kraj wiejski, zacofany, bliski średniowiecznemu ciemnogrodowi. Ta mentalna i faktyczna wiocha, zapyziała i odwrócona plecami do nowoczesnej Europy, została opisana ręką pisarzy, którym autorytarny krytyk wytykał eskapizm, ucieczkę od rzeczywistości, rejteradę w dzieciństwo i jego mitologie. Gerhard Gnauck, autor biografii Reicha-Ranickiego, określił postać, jaką krytyk wykreował na potrzeby „Kwartetu literackiego”, mianem „łysy, autorytarny belfer”. Leszek Szaruga zaś sugerował, że popliteracka formuła programu służyła głównie lansowi prowadzącego, który, owszem, rozumiał, że „chodzi o afirmację wiejskości, prowincjonalizmu”, ale nie zadał sobie nawet odrobiny trudu, by zastanowić się jej nad przyczynami („gdyby choć przez chwilę pomyślał – po co?”).
Przed łysym autorytarnym belferstwem wypada zatem przestrzec krytyków polskiej prozy poetyckiej. Z którą być może nie jest tak źle, jak im się wydaje.
Cykl tekstów o poezji powstaje we współpracy z Fundacją Wisławy Szymborskiej.