Trafiony, zatopiony
fot. Michał Szlaga

Trafiony, zatopiony

Rozmowa z Michałem Szlagą

Deweloperzy myślą o stoczni jak o dużym, pustym terenie gdziekolwiek. Tyle że nad wodą. Tydzień temu pocięli mi kolejny dźwig. Takiego malucha – premiera albumu „Stocznia Szlaga” dziś w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie

Jeszcze 4 minuty czytania

AGNIESZKA BERLIŃSKA: Co to za scena jest na tym zdjęciu?
MICHAŁ SZLAGA
: Dzień przed wodowaniem statku. Robotnik przesmarowuje mechanizm wału, który porusza śrubą. Nie widać tego; siedzi nad dziurą i przeciera coś szmatami. Właściwie to już koniec prac, atmosfera święta. Wodowanie dla stoczniowców jest wyjątkowym dniem. Nazajutrz przyjdą ich rodziny, koledzy, gapie, panie przedszkolanki, które od lat przyprowadzają tutaj swoje grupy – one się starzeją, a dzieci wciąż w tym samym wieku. Ale nie chciałem robić zdjęcia o smarowaniu śruby. Wolałem mieć tę scenę jako nostalgiczne zawieszenie.

To zdjęcie pamiętam z twojego bloga. Ściana, z której złazi farba, i ledwo widoczny napis „Niech żyje Lech Wałęsa”.
Mam ten napis.

Michał Szlaga

Michał Szlaga (ur. 1978 r.) jest absolwentem Wydziału Fotografii gdańskiej Akademii Sztuk Pięknych. Publikował w najważniejszych polskich tytułach prasowych. Od 2000 roku dokumentuje Stocznię Gdańską i związane z nią wydarzenia. Kilka lat temu rozpoczął również projekt „Polska – Rzeczywistość”, który obecnie obejmuje ponad dwa tysiące zdjęć. Prowadzi autorskiego bloga. Promocja książki „Stocznia Szlaga” odbędzie się w warszawskim Muzeum Sztuki Nowoczesnej 11 września o godz. 19.

Jak to?
No tak. Budynek był do wyburzenia. Najpierw sfotografowałem napis, a potem z archeologiczną pieczołowitością zdjąłem go szpachelką razem z farbą. Mam. Czeka na zalanie żywicą.

Gdzie to trzymasz?
Na półce, w pudełku.

Dużo masz takich rzeczy ze stoczni?
Trochę. Krzyż, który został na ścianie, święty obrazek nieodpakowany z folii, kawałek muralu, fragment mozaiki z tłuczonych talerzy, która była w zakładowej stołówce. Zbierałem rzeczy, które miałem na zdjęciach. Mam też kawałek drzewa. Nie wiem po co.

Jakiego drzewa?
Kasztanowca. Tu z parku. Było wcześniej na zdjęciu.

Michał Szlaga, „Stocznia Szlaga”. Fundacja Karrenwall, Gdańsk, w księgarniach od września 2013

Czy album, który przygotowujesz o Stoczni Gdańskiej, ma pokazać zachodzące tu zmiany? Jak wspominałeś, zakończysz projekt zdjęciem ludzi idących z siatami z supermarketu, który się tu buduje?
Miałem taki pomysł, ale już teraz widzę, że to nie koniec. Nawet kupiłem mieszkanie przy stoczni, z widokiem na Pomnik Poległych Stoczniowców. To też stało się częścią projektu. Kiedy idę do mojej pracowni w budynku dawnej dyrekcji stoczni, zawsze mam przy sobie aparat. Zrozumiałem, że nie da się zrobić jednej wielkiej księgi. To historia w odcinkach. Zależy mi na tym, żeby w tej książce pokazać, że ktoś niszczy miasto. I że to jest złe, bo na zdjęciach gołym okiem widać, że stoczniowe miasto jest wspaniałe. To książka o architekturze. Osobna musi być o ludziach, kolejna o Solidarności.

Jest na terenie stoczni coś, czego jeszcze nie sfotografowałeś?
Jest, ale po pół roku pracy nad albumem zacząłem myśleć, że to nie problem. Wcześniej doprowadziłem się do stanu maniakalnego. Po pożarze jednej z hal, którą przez lata omijałem, wpadłem w panikę – „Nie mam!”. Zacząłem gorączkowo szukać w negatywach i okazało się, że coś tam jednak mam. Ujęcia z zewnątrz, lotnicze. To ta hala, która jest na okładce książki. Nigdy nie wydawała mi się szczególnie atrakcyjna. Była jakaś dziwna – brzydka, niska, strasznie długa i bez sensu. Spłonęła 14 miesięcy temu. Kiedy szukałem jej zdjęć na starych negatywach, uświadomiłem sobie, jak wiele etapów przeszedłem w fotografowaniu stoczni.

fot. Michał Szlaga

Pamiętasz początek?
To był rok 1999. Studiowałem na gdańskiej ASP, stocznia była moim poligonem. Wtedy interesowały mnie impresje i przeżywanie tego miejsca. Od 2002 roku, kiedy zamieszkałem w stoczni w Kolonii Artystów, fotografowałem tu ludzi. Mój dyplom był o stoczniowcach. Potem przyszła praca zawodowa i fotografia prasowa. „Przekrój” i „Newsweek” wepchnęły mnie w tematy solidarnościowe. Wtedy poznałem Annę Walentynowicz i stoczniowców, którzy uczestniczyli w wydarzeniach '80 i '88 roku. Później zacząłem intensywnie pracować dla prasy kobiecej, byłem ciągle w drodze i zniknąłem z Gdańska. W stoczni uprawiałem wtedy niedzielne fotografowanie, od święta. Dosłownie, bo nie omijałem świąt stoczniowych, takich jak wodowania. W 2007 roku zaczęła się likwidacja Kolonii Artystów, co zbiegło się z pierwszymi dużymi wyburzeniami. Wtedy zacząłem dokumentować wszystko, co jeszcze stoi. I to była decyzja, którą się pogrążyłem.

Dlaczego?
To praca dla zespołu badaczy, a nie jednej osoby. Do tego jeszcze w pewnym momencie uznałem, że fotografia nie oddaje wszystkiego i zacząłem filmować. Mam dziesiątki godzin nagranych podczas wyburzeń. Rejestrowałem wszystko, myśląc, że może kiedyś się przydać, a i tak, pracując nad książką, odkryłem potężne dziury. Nawet jeżeli mam większość hal, to nie mam ich kamień po kamieniu. Pytanie, czy powinienem mieć.

Powinieneś?
Oczywiście, że nie. Tylko że kiedy wyleczyłem się już z tej spalonej hali, to spotkałem prezesa jednej z tutejszych firm deweloperskich, opowiedziałem mu o tym i wtedy on mnie zapytał: „Ale wie pan, czym była ta hala?”. Okazało się, że była rampą do przeładunku. Miała w środku dwa rzędy torów kolejowych. Po jednych wjeżdżał pociąg z huty ze składem blach, drugimi inny pociąg wyjeżdżał i rozprowadzał je w stoczni. Dlatego była długa i niska.

To takie ważne?
Absolutnie. To, co mnie najbardziej w stoczni jarało i od czego wszystko się zaczęło, to technologia. Budynki są różne – małe i chude, potężne i grube, z małymi drzwiczkami lub wielkimi wrotami wysuwanymi ze ściany – ale różne z jakiegoś powodu. Na początku ciągu technologicznego wszystko jest małe, bo budowa zaczynała się z małych kawałków. Na końcu są potężne hale, bo z tych małych cząstek powstawały olbrzymie statki. Technologia jest jednym z możliwych kluczy opowiadania o tym miejscu. Jest też najlepszym sposobem opowiadania o ludziach. Stoczniowcy ze swoimi stanowiskami pracy związani byli po 30-40 lat. Miałem nadzieję, że Młode Miasto, które ma tu powstać, będzie do tego nawiązywać. Jednak deweloperzy myślą o stoczni jak o dużym, pustym terenie gdziekolwiek. Tyle że nad wodą. A dla mnie to 76 hektarów wyjątkowej szansy dla Gdańska, tu można dopowiedzieć – dla Polski. Miejsce, gdzie od połowy XIX wieku budowano statki. Trudno mi się pogodzić z faktem, że nowa dzielnica nie będzie o tym opowiadać. Tydzień temu pocięli mi kolejny dźwig. Takiego malucha.

fot. Michał SzlagaTobie?
To, że ktoś kupił te tereny, nie oznacza, że jest właścicielem dźwigów. Prawnie tak, ale one są nasze. Stocznia przetrwała ponad 150 lat i przez cały ten czas była potrzebna. Mieliśmy bonus w postaci przemysłowego miasta z architekturą najwyższej próby. Wystarczyło 10 lat, żeby ją zniszczyć. 150 do 10. To nie jest tylko rzecz o stoczni. Podobny projekt mógłby powstać na Śląsku lub w każdym innym miejscu, gdzie zniszczony został wielki przemysł. To, co się tu stało, jest pracą zbiorową. W 2003 roku uchwalono dla tego miejsca barbarzyński plan zagospodarowania, nie przykładając wagi do takich inicjatyw, jak choćby szansa wpisania zespołu dawnych stoczni na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Za takim planem zagospodarowania głosowali radni, których myśmy wybrali. Teraz chodzi o to, żeby nie zniszczyć pamięci o tym, co tu było. Mamy prawo mieć te dźwigi w nowej dzielnicy. Władze miejskie powinny umieć się dogadać w tej sprawie z deweloperem.

Czyli twoja książka jest formą nacisku? Tak jak „Paskudne pocztówki”, które wypuściłeś wiosną, ze zdjęciami wyburzonych budynków?
Z jednej strony chcę pokazać architekturę, którą można jeszcze uratować, a z drugiej – chciałbym, żeby ci, którzy doprowadzili do tego stanu poczuli wstyd. To ma być pamiętnik. I jednocześnie rodzaj presji… Chodź, pokażę ci wszystko na mapie. To plan ogólny Stoczni Gdańskiej z 1985 roku. Zaznaczam na niej kolejne wyburzenia i złomowania. Na czerwono – obiekty, które pamiętam i których już nie ma. Kolorem fioletowym – obiekty, których nie ma, a których nie pamiętam, bo być może zostały usunięte przed rokiem 2000. Na zielono – obiekty, które są chronione prawem jako zabytki z powodu ich solidarnościowej przeszłości.

Plan ogólny Stoczni, fot. Michał Szlaga

Całość tego terenu to jakieś 150 hektarów, z czego połowa została sprzedana. Powstanie tu Młode Miasto. Ta nazwa nie jest wymyślona na potrzeby projektu, tak nazwano już średniowieczną osadę, która powstała za murami obronnymi Gdańska. Osiedlili się w niej rzemieślnicy, co nie spodobało się bogatym gdańskim mieszczanom. Ponoć namówili wojsko, aby wyrżnąć tamtych w pień. To, co po nich zostało, spalono i wprowadzono urzędowy zakaz budowania w tym miejscu. Dlatego do połowy XVIII wieku nic tu nie powstało. Oprócz składu drewna. Stąd nazwa Drewnica, którą przyjął jeden z deweloperów, zarządzających obecnie tym terenem. W połowie XIX wieku umiejscowiła się tu pierwsza niemiecka stocznia państwowa, zwana Królewską, a po zjednoczeniu Niemiec została przemianowana na Cesarską. Już wcześniej, obok, działała prywatna stocznia Jana Wilhelma Klawittera, po której prawie nie ma śladu. Od końca XIX wieku rozwijała się w sąsiedztwie prywatna stocznia Ferdynanda Schichaua. Przed I wojną światową była drugą co do wielkości stocznią Rzeszy. Po Traktacie Wersalskim stocznię wojenną zdemilitaryzowano, a udziały podzielono pomiędzy zwycięskie kraje i Polskę. Potem Anglicy przekazali nam swoją część. Jest jeszcze wyspa Ostrów, na której umiejscowił się drobny przemysł, składy drewna, ruch pasażerski, a podczas II wojny światowej pracowali tam więźniowie obozu koncentracyjnego Stutthof.

Kiedy zacząłeś się interesować historią stoczni?
Od razu. Zanim Sala BHP stała się zabytkiem, było tu muzeum zakładowe. Ale i tak największymi specami byli sami stoczniowcy. Chętnie opowiadali. Poznałem człowieka, pana Wilka, który trafił do stoczni w latach 50. jako uczeń szkoły przyzakładowej. Potem skończył zawodówkę i przeszedł wszystkie szczeble, aż do kierownika wielkiej hali linii wydziału prefabrykacji i montażu kadłubów. Widział tu wszystko. Nie wiem, czy wiesz, ale w stoczni działa kapitalne koło emerytów.

W Polsce zwykle mówi się „stocznia”, myśli się „Solidarność”, a ty celowo o Solidarności nie opowiadasz.
Patrzenie na to miejsce tylko przez pryzmat Solidarności szkodzi mu. Świetną rzecz odkryłem ostatnio, szperając w jakichś papierach. W sierpniu 1920 roku w Stoczni Schichaua miał miejsce duży strajk okupacyjny. To jedna z analogii – sierpień jest dobrym miesiącem na strajk. Strajkowało dwa tysiące ludzi. A czego chcieli? Jednej wolnej soboty w miesiącu i chyba zmniejszenia godzin dniówki. W efekcie wszystkich strajkujących zwolniono dyscyplinarnie i wyrzucono z rodzinami z zakładowych mieszkań. W ich miejsce przyjęto nowe załogi, ale z uwzględnieniem postulatów strajkujących. Tutaj ciągle dokonywały się takie zmiany. Te budynki przeżyły wiele pokoleń robotników, setki tysięcy osób chodziło po tutejszym bruku. Powojenne losy stoczni i Solidarność to zaledwie jedna trzecia historii tego miejsca.

fot. Michał Szlaga

Ktoś z twojej rodziny był zaangażowany w politykę?
Zupełnie nie. Z Kaszubami jest tak, że jesteśmy nacją skupioną na sobie.

Jesteś Kaszubem?
Ojciec pochodzi ze starej kaszubskiej rodziny. Do siódmego roku życia mieszkałem na wsi, wśród lasów. Rodzice, kiedy się poznali, pracowali w nadleśnictwie. Marzyło im się mieszkanie w bloku i w końcu się przeprowadziliśmy. Żeby to chociaż był blok w wielkim mieście, ale to był blok w Kartuzach. Strasznie tęskniłem za wiochą. Każdy weekend spędzałem w lesie, a potem, jako nastolatek, przerzuciłem się na góry.

Jeździłeś znad morza w góry?
Co weekend. Jak wdepnąłem w stocznię, to przez 10 lat w górach nie byłem. Nie miałem nawet takiej potrzeby i do dzisiaj nie mam. Wszystko znalazłem tu. Było mnóstwo obiektów, na które mogłem wchodzić.

Dźwigi?
Byłem na wielu. Po godzinie 14.00 stocznia pustoszała i stawała się dziwnym parkiem przemysłowym.

Powiedziałeś, że w stoczni zrealizowałeś swój dyplom. Co to było?
Twardy dokument – 12 portretów stoczniowców plus 12 detali z miejsca ich pracy. Do tego podpis: imię i nazwisko, zawód, numer ewidencji osobowej.

fot. Michał SzlagaCo nazywasz twardym dokumentem?
Rezygnację ze wszystkich ozdobników. Na obronie mój promotor powiedział, że napisałem świetną pracę teoretyczną, ale żałuje, że zrobiłem takie zdjęcia, ponieważ dokument umarł i jest dla idiotów. Powiedział to w 2003 roku, a potem polscy dokumentaliści wzięli całą dekadę dla siebie. Mieliśmy wykładowców, którzy żyli latami 70. i 80. Wpajali nam ostry postkonceptualizm. Realizowałem te wszystkie ćwiczenia – nierealne odrealnienie, dekonstrukcja denonsensu i tak dalej. Po skończeniu szkoły odkryłem, że nic nie wiem. Trafiłem na te studia – można powiedzieć – z lasu. Nie miałem żadnych znajomych artystów, nie wiedziałem, że wielu zdaje po kilka razy. Ja dostałem się za pierwszym. Zacząłem poznawać polską fotografię i w ogóle fotografię współczesną od dziwnej strony.

A jak to się stało, że w ogóle zdawałeś?
Od czwartej klasy podstawówki non stop siedziałem w ciemni w Ognisku Pracy Pozaszkolnej w Kartuzach. Było to przyczyną moich wojen domowych. Mama zabraniała mi tam chodzić i waliła ścierką po głowie, mówiąc, że to mi chleba w życiu nie da. A w moim życiu cały czas była fotografia, nie interesowała mnie sztuka i fotografowałem intuicyjnie. Na egzamin przyniosłem zdjęcia natury i architektury. Potem moją potrzebę obcowania z przyrodą zaspokoiła stocznia. Dlatego tak dobrze się tu poczułem.

Ten katastroficzny przemysłowy pejzaż przypomina ci las?
Zobacz, co tu się dzieje. Jaka piękna jest toń wody, kiedy nie ma wiatru. Wydzierają się ptaki. Tu jest kawał przyrody, a te wielkie dźwigi wyglądają jak ptaszyska. Mieliśmy ze znajomymi kiedyś taką wizję, że wykluwają się z jaj w jednej z hal, a stoczniowcy dokarmiają je kanapkami. To mogło być niezwykłe miejsce do zamieszkania. I przez kilka lat było. Tu poznałem Monikę, tu mieszkaliśmy, gotowaliśmy, wracaliśmy z pracy, przyjmowaliśmy znajomych i nasze rodziny. Uważamy, że to najważniejsze, co dostaliśmy od stoczni, i co jej daliśmy – takie normalne życie. Dopiero później doszło poczucie odpowiedzialności. Na spacerach z owczarkiem niemieckim Hermanem, który od małego mieszkał z nami w stoczni – obsikał tu każdy krzak i zna każdego psa strażników – obserwowałem oznaczenia drzew do usunięcia, przegrupowania ciężkich maszyn do wyburzeń, wycinki krzaków wokół hali, która zaraz miała zniknąć. I nawet jeśli deweloperzy nie informowali o planowanych wyburzeniach, zdarzało się, że ktoś dzwonił do mnie z taką informacją. Ludzie wiedzieli, że się tym zajmuję.

A udało ci się coś z tych działań w obronie stoczni?
No właśnie nie. Piszę teraz wstęp do książki i to będzie takie „przybyłem, zobaczyłem i nie zwyciężyłem”. Co prawda moi znajomi konserwatorzy mówią, że najlepszym sposobem konserwowania jest dokumentowanie, ale nie chcę brać na siebie za dużej odpowiedzialności. Nie miałem tego w planach. Myślałem, że co najwyżej będę konserwatorem pamięci, a stałem się konserwatorem zabytków. W tej książce zostawiam kompletny zapis zmian z ostatnich 12 lat, niech teraz inni z tym pracują. Chcę wrócić do fotografowania ludzi. Ich też trzeba wysłuchać.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.