AGNIESZKA BERLIŃSKA: Skąd wziąłeś niedźwiedzia do zdjęcia „Polaris”?
KUBA BĄKOWSKI: Ze wsi Żywocice na Opolszczyźnie. Do dzisiaj praktykuje się tam zwyczaj „wodzenia niedźwiedzia”. To specyficzny zwyczaj, polegający na tym, że niedźwiedź prowadzony przez księdza i policjanta chodzi po wsi, zbierając ludzkie grzechy, a potem zostaje wyspowiadany i rozgrzeszony. Co de facto oznacza rozgrzeszenie lokalnej społeczności. Po rozgrzeszeniu następuje symboliczne zabicie niedźwiedzia. Odradza się on co roku, gotowy na przyjęcie nowych grzechów. Wypożyczono mi strój, który służył kilkanaście lat. Zrobiony z owczych skór, z głową na stelażu ze sklejki, a oczami z niebieskich guzików. Wygląda bardziej jak wesoły wilkołak niż niedźwiedź. Oddaje potoczne i ludowe wyobrażenia o zamorskim potworze.
Zabrałeś go na Arktykę. Dotarłeś tam z wyprawą Polskiej Akademii Nauk, która na Spitsbergenie prowadzi stację badawczą Hornsund. Jak ci się to udało?
Skontaktowałem się z Instytutem Geofizyki PAN, który organizował wyprawę na wyspę Spitsbergen w archipelagu Svalbard i zaproponowałem swój udział. Pierwotny plan zakładał, że Polaris zapali się w czasie nocy polarnej na tle rozgwieżdżonego nieba w towarzystwie zorzy polarnej. Jednak otrzymałem zaproszenie na wyprawę letnią, kiedy noce na Arktyce są jasne. Myślałem więc, że projekt będzie miał dwie części – zdjęcia Polaris za dnia polarnego i w czasie nocy polarnej. Później uznałem, że to jedno, które powstało, jest bardziej interesujące. Sztuczna Polaris, która zasłania tę prawdziwą – i tak niewidoczną – to intrygująca figura.
Kuba Bąkowski
Absolwent Wydziału Komunikacji Multimedialnej w Uniwersytecie Artystycznym w Poznaniu.
Sztukę Kuby Bąkowskiego można zdefiniować jako eksperymentalną działalność w obszarze fotografii, filmu, performansu i rzeźby. Prezentował swoje prace na wystawach w Zachęcie Narodowej Galerii Sztuki w Warszawie, Centrum Sztuki Współczesnej w Warszawie. Museum Moderner Kunst w Wiedniu, Musée d'Art Moderne w Saint-Etienne, Artspace Sydney, Narodowym Centrum Sztuki Współczesnej w Moskwie, Palazzo delle Arti Napoli, Royal Scottish Academy i Chelsea Art Museum w Nowym Jorku.
Najnowszy projekt Kuby Bąkowskiego „Spitting to Abstraction” można oglądać obecnie w Galerii Foksal w Warszawie do 23 sierpnia.
A co z niedźwiedziami? Widziałeś je?
Kilka razy. Niedźwiedzie mają potężny węch i wyczuwają bazę z odległości wielu kilometrów. Przychodzą do niej szczególnie latem, kiedy głodują, bo brak pokrywy lodowej na fiordach i przybrzeżnym oceanie uniemożliwia im polowania na foki. Wtedy jedzą wszystko – kwiaty tundry, ptasie jaja, czasem udaje im się zabić renifera. Podczas mojego pobytu pewien niefrasobliwy niedźwiedź ciągle wchodził do bazy. Próbował dobrać się do beczek na odpady, zeżreć kable, zapolować na któregoś z psów-strażników. Ostrzelany gumowymi kulami odchodził, ale wracał następnego dnia.
Norwegowie, do których należy archipelag, otaczają niedźwiedzie bezwzględną ochroną. Za zabicie niedźwiedzia w sytuacji niebędącej bezpośrednim zagrożeniem życia grozi nawet kara więzienia.
Każdy przypadek jest rozpatrywany przez specjalną komisję, która ustala okoliczności zajścia. Ludzi niedźwiedzie atakują najczęściej w sytuacji niespodziewanego kontaktu, kiedy się przestraszą. Człowiek w takim starciu nie ma szans. Dlatego nie można sobie tak po prostu wychodzić z bazy. Wychodzi się zawsze w minimum dwie osoby, z których przynajmniej jedna ma broń i amunicję.
Baza przy zatoce po prawej / fot. Kuba Bąkowski
Skąd wiedziałeś, jakie obowiązują zasady?
Każdy z letnich gości przechodzi podstawowe szkolenie dotyczące funkcjonowania bazy, a także kurs strzelania. Jak cię polubią, to pozwalają ci nosić broń.
Ciebie polubili?
Raczej tak. Mogłem brać udział w wyprawach na lodowce albo stalowym pontonem na drugą stronę i w głąb fiordu. Okolica jest niesamowita. W promieniu kilkudziesięciu kilometrów znajduje się 20 lodowców. Wszędzie dookoła są surowe, bardzo mocno zerodowane góry, wyglądające z daleka jak odcięte wierzchołki Alp. Są jeziora i rzeki zasilane przez lodowce, a w kilku miejscach pozostałości po bazach wielorybniczych w postaci fragmentów ogromnych szkieletów wielorybów.
Jak wygląda dzień w bazie? Śniadanie o 8?
Życie w bazie jest stosunkowo monotonne. Wszyscy pracują. Akurat kiedy tam byłem, prowadzono ponad 20 programów badawczych z różnych dziedzin. Wieczorami ludzie spotykają się w mesie. Posiłki przygotowuje kucharz, który jest tam na etacie. Pracownicy i goście mają dyżury w kuchni.
EKSKURSJE
Dom pracy twórczej, sanatorium, plener – w EKSKURSJACH badamy, co porabiają artyści na letnisku. Twórca i jego dzieło w podróży, a może podróż za dziełem? Karol Maliszewski o jeżdżeniu na konkursy poetyckie po całej Polsce, Kuba Bąkowski o podróży na Arktykę po jedno zdjęcie, Waldemar Baraniewski na wakacjach w Męćmierzu...
Ty też?
Oczywiście. Dyżur trwa 12 godzin. W tym czasie jest się do dyspozycji kucharza, nie można opuszczać bazy. Latem przebywa tam około 40 osób, więc pracy jest sporo. Na miejscu wypieka się chleb. Są duże chłodnie i magazyny żywności zaopatrzone po sam sufit. Wszystko przywozi się statkiem, który cumuje w zatoce. Zimą, gdy jest lód w zatoce, przewiezienie całego ładunku pontonami i transporterami może zająć nawet tydzień.
A jak wygląda baza?
Tak jak można sobie wyobrazić bazę polarną. Niskie baraki, wszędzie dookoła anteny, domki magnetyczne z aparaturą, pełno kabli. Główny budynek ma kształt litery C. Dzieli się na część letnią i zimową. Zimowa jest w pewnym sensie luksusowa. Mieszka w niej kilkanaście osób, które są na długich – kilku- lub kilkunastomiesięcznych – kontraktach. Część letnia to przechowalnia dla pozostałych osób i aparatury. Mieszczą się w niej pracownie wraz z całym zapleczem technicznym. Na terenie bazy jest też izolatka na wypadek choroby zakaźnej oraz barak gospodarczy, w którym parkują skutery śnieżne, traktory, stare i wysłużone skoty. Ciężki sprzęt używany jest wyłącznie na terenie bazy. Poza nią można korzystać jedynie ze skuterów śnieżnych i tylko wtedy, gdy grubość pokrywy śnieżnej przekracza 15 cm. To dlatego, że tundra jest niezwykle delikatna. Latem, kiedy śniegu jest mniej i wszystko zaczyna tajać – ogromne ilości wody spływają z lodowców i gór – ma się wrażenie, jakby wszystko leżało na poduszce z wody. Podłoże jest grząskie i jakby ażurowe. Istnieje ciekawe zjawisko geofizyczne związane z erozją skał na skutek procesów cyklicznego zamarzania i odmarzania. W niektórych miejscach z gruntu zostały wypchnięte na powierzchnię duże kamienie, które często układają się w idealne okręgi albo spirale. Na kimś, kto widzi to po raz pierwszy, robi to uderzające wrażenie. Podobnie jak złudzenia słuchowo-optyczne. Patrzysz na osoby rozmawiające w jakiejś odległości od siebie i masz wrażenie, że strasznie krzyczą. W rzeczywistości są od siebie dużo dalej, niż ci się wydaje. Patrzysz na drugą stronę fiordu i na oko wydaje ci się, że to dystans do przepłynięcia pontonem w 15 minut, a płyniesz półtorej godziny.
Miałeś pod ręką naukowców, którzy pewnie potrafili to wszystko zgrabnie wytłumaczyć. Nie dziwiła ich twoja obecność?
Mój udział początkowo prowokował sporo pytań, a wśród niektórych uczestników nawet wątpliwości. Jednak po pierwszych rozmowach – przy wódce, jeszcze podczas rejsu – lody pękły. Potem, już na miejscu, zorganizowałem prezentację z pokazem dokumentacji z moich projektów. Miało to zabawny finał – pracownicy techniczni zbudowali dla mnie instalację na nabrzeżu. Z wyrzuconego przez falę drewna, kawałów lodu i kamieni zbudowali wielkiego strusia, który rzekomo przebił się głową z drugiej półkuli, prosto z Australii.
Wśród naukowców, których tam poznałem, było kilku pozytywnych freaków, darzących tę surową, niegościnną wyspę czystym uczuciem. Projekt zrozumieli bez zbędnych słów i zdeklarowali pomoc. Bez ich logistycznego wsparcia zaaranżowanie tej sesji mogłoby okazać się za trudne. Szczególne podziękowania należą się szefowi Instytutu Geofizyki Piotrowi Głowackiemu, dzięki któremu się tam znalazłem.
Czym zajmowali się w bazie?
Akurat kiedy tam byłem, prowadzono ponad 20 programów badawczych z różnych dziedzin. Na przykład trzech inżynierów z Instytutu Badań Kosmicznych, którzy przypłynęli razem ze mną na misję letnią, budowało wielką antenę nadawczą. Emitowane wiązki o różnej charakterystyce miały odbijać się od poszczególnych warstw atmosfery i trafiać w odbiornik pod Warszawą, gdzie poddawano by je analizie. Wyobraź sobie trzech facetów – bynajmniej nie polarników – którzy budują wielką antenę 200 metrów od bazy i muszą skończyć robotę przed przybyciem powrotnego statku, a akurat wtedy do bazy przychodziły niedźwiedzie. Bali się jak cholera. Pracowali na zmiany – dwóch budowało, trzeci z bronią nerwowo rozglądał się dookoła. I tak przez trzy tygodnie, także w nocy.
Flumar, Ocean Arktyczny / fot. Kuba Bąkowski
Tamtego lata dobudowano również nowe pomieszczenie do naukowej części bazy, gdzie zainstalowano działo laserowe do badania migracji materii w wysokich warstwach atmosfery. Strzelano laserem pionowo w górę, badając na przykład odbicie promienia lasera od drobin piasku przywleczonych prądami powietrza znad Sahary.
Rosyjscy nurkowie badali faunę podwodną. Polka, która przebrana w strój niedźwiedzia pozowała do „Polaris”, badała tamtejsze kolonie mchów. Flora Spitsbergenu, mimo że tak skromna, jest wyjątkowo ciekawa. Osiemdziesięcioletnia wierzba polarna jest normalnym drzewem, choć ma wysokość ołówka.
Nie miałeś wrażenia, że wasze projekty są podobnie surrealistyczne?
Odwrotnie, powiedziałbym, że są podobnie niesurrealistyczne – w obu przypadkach to konkretna robota. Ale tu się kończy podobieństwo – jeśli zinterpretować to pytanie w kontekście dyskusji o przenikaniu się czy też możliwości dialogu sztuki i nauki. Mam raczej sceptyczne podejście do tego dyskursu. Przynajmniej jak chodzi o próby łączenia sztuki z naukami przyrodniczymi, fizyką. Moich prac, mimo że występują w nich odniesienia do nauki, nigdy nie nazwałbym artystyczno-naukowymi.
Dlaczego pojechałeś aż na Arktykę, by zrobić to zdjęcie?
Interesowały mnie m. in. zagadnienia dotyczące fotografii i performansu. Projekt był kilkudziesięciodniowym performansem, który rozpoczął się z chwilą wejścia na statek w Gdyni i skończył tamże, po powrocie ze Svalbardu. Efektem tej podróży-performansu jest jedno zdjęcie. Jednostkowość, oszczędność „Polaris” w pewnym sensie postuluje przywrócenie fotografii znaczenia zatraconego w nadprodukcji obrazków.
Zawsze zwracam uwagę na strukturę projektu. Punktem dojścia jest zawsze pewna elegancja struktury rozumianej jako całość, na którą składają się jakości konceptu i realizacji.
„Polaris. Summer 2009” / fot. Kuba BąkowskiMógłbyś przełożyć to na „Polaris”?
„Polaris” pomyślany był jako struktura przywołująca wiele znaczeń. Postać ze zdjęcia – hybryda naukowca i zwierzęcia – wykreowana została w miejscu, gdzie niedźwiedź jest u siebie, a człowiek jest obcym. Na Spitsbergenie oba gatunki obserwują się nawzajem, a ich relacje nie są tak zdeterminowane przez człowieka, jak w innych miejscach na świecie. Zwierzęco-ludzka hybryda z „Polaris”, zapalająca nową Gwiazdę Polarną nad tym wciąż niezbadanym do końca miejscem, wydała mi się interesująca jako figura rozpatrywana na przykład w kategoriach posthumanistycznych – może nawet jako obietnica nowych możliwości, zaskakujących i pozytywnych rozwiązań. Na to wszystko nakłada się wątek „polskości” mojego białego niedźwiedzia, który tak naprawdę nie istnieje, nawet w szeroko pojętej kulturze, tylko gdzieś na uboczu na Opolszczyźnie, i nie wiadomo w jaki sposób zawleczony został na Krupówki. Obecność polskiej nauki na Spitsbergenie, która wynika wprost z obecności wojskowej, związanej z radziecką okupacją tych terenów w latach 50., to kolejny ciekawy trop, który „Polaris” wciąga na swoją orbitę. Do tego mamy jeszcze Gwiazdę Polarną, sztucznie wykreowaną w miejsce prawdziwej, której nie widać, bo trwa dzień polarny. Ten wątek akurat łączy się z pytaniem o prawdę w samym projekcie czy w ogóle o prawdę przedstawienia w sztuce, bo ta fotografia mogła w zasadzie powstać w studiu lub nad brzegiem Bałtyku. To wszystko, plus kilka innych wątków, tworzy splątany węzeł znaczeń. Ale nie mam zamiaru go rozcinać. Raczej zależy mi na wyeksponowaniu i zwróceniu uwagi na tę dziwność.
Dlaczego?
Bo widzę rzeczywistość pełną paradoksów. Mamy trudności z rozpoznaniem rzeczywistości i naszego w niej miejsca. „Polaris” do tego nawiązuje i w jakimś sensie próbuje oddać poczucie dysonansu między naszym porządkiem a światem w szerszym, ponadludzkim wymiarze.
Temu służy twój cykl zdjęć z gwiazdami?
Jako element większej całości, tak. Chociaż właściwie nigdy nie traktowałem tych siedmiu fotografii – bo tyle ich w sumie zrobiłem – jako cyklu. Jeśli miałbym wyróżnić jakąś serię, byłoby to wciąż nieukończone trio, związane z konstelacją Wielkiej Niedźwiedzicy. Pierwsza praca to „Ursa Major. Bobrek-Centrum Bytom” – efekt spotkania z górnikami w bytomskiej kopalni węgla, którzy światłami z lamp na hełmach odtworzyli kształt Wielkiego Wozu. Drugi jest „Polaris” ze Spitsbergenu. Trzeci, niezrealizowany projekt, chciałbym zrobić na północy Japonii, gdzie Gwiazda Polarna i Wielka Niedźwiedzica są mocno zakorzenione w kulturze. Projekt mógłby polegać na odtworzeniu przez lokalnych mieszkańców właściwej konstelacji Wielkiej Niedźwiedzicy, na którą składa się aż 19 gwiazd. Taki świetlny rysunek mógłby powstać na zboczu wzgórza albo wygasłego wulkanu, bo lokalizację chyba już wybrałem. Wówczas rzeczywiście miałbym cykl z Gwiazdą Polarną, która jest elementem dyszla Wielkiego Wozu, który jest z kolei częścią Wielkiej Niedźwiedzicy, no i ją samą – schodzącą w dół wulkanicznego zbocza.
„Ursa Major. Bobrek-Centrum Bytom” / fot. Kuba Bąkowski