Biorę do ręki książkę Joanny Zając sprzed... siedemnastu lat. Zapis rozmów z kompozytorem: „Muzyka, teatr i filozofia Bogusława Schaeffera”. Uderza mnie zgodność autorki i interlokutora: to samo poczucie humoru, ten sam system wyznawanych wartości, ba!, nawet ta sama poetyka. Trochę tak, jakby jedna osoba rozmawiała sama ze sobą. Z książki zapamiętuję sporo barwnych sformułowań, prowokacyjnych opinii profesora. Na przykład: „zasadą podczas komponowaniajest absolutne niemyślenie”. Lub: „wokół mojej osoby wytworzyła się atmosfera niechęci, którą nota bene bardzo lubię”. Zamykam książkę wydaną w wydawnictwie samego Bogusława Schaeffera. Czytam na okładce notę o autorce: Joanna Zając, „...mając 18 lat napisała książkę o teatrze Schaeffera”. Ciekawe.
No tak, właściwie wszystko się zgadza: jeżeli artysta jest prowokatorem, jego dążeniem jest stworzenie „muzyki jakiej jeszcze nie było”, ciągle w awangardzie, na nowo, inaczej – musi liczyć się z niechęcią środowiska, wziąć na siebie rolę enfant terrible i dobrze się w tej roli czuć. Inaczej grozi mu zgorzknienie i frustracja. Ktoś taki potrzebuje też wsparcia i zrozumienia osób myślących i czujących tak samo, lub przynajmniej podziwiających buntownika i outsidera. Tylko że potrzeba prowokowania, błaznowania i (także) obrażania to jeszcze w przypadku Bogusława Schaeffera nie wszystko...
Kim jest? Jaki jest? Te pytania zadaję sobie od chwili, kiedy jeden jedyny raz spotkałam profesora osobiście – kilkanaście lat temu, na wykładzie w ramach kursów kompozytorskich w Kazimierzu. Niewiele wówczas z jego wykładu zrozumiałam, nie tylko z powodu wady wymowy. Tak to już jest, że osobowość artysty albo od pierwszego spotkania fascynuje, albo niepokoi, chce się ją zgłębić, poznać. Bywa też, że nie pociąga i tyle.
W moim przypadku z Schaefferem był to przypadek trzeci łamane przez drugi. Kolejne jego utwory zwykle wydawały mi się grafomańsko rozwleczone, ale miały też w sobie coś intrygującego, ziarno czegoś odkrywczego – choćby był to tylko techniczny detal, rodzaj harmoniki, niepowtarzalne współbrzmienie, faktura, czy powracający, czający się za dźwiękami dystans, ironia. Niemniej po ich wysłuchaniu – mimo oryginalności rozwiązań, ogromnej często kompozytorskiej maestrii – mam też zwykle, przyznaję, nieodmiennie poczucie niesmaku. I pewnie nie zwierzałabym się z tych odczuć publicznie, gdyby nie przeświadczenie, że autor tej muzyki wszystkich nas słuchaczy ma nie tylko gdzieś, lecz że czuje do nas głęboką niechęć...
Czy tak jest naprawdę? Nie wiem. Siedząc w sali koncertowej i słuchając muzyki Bogusława Schaeffera, mam jednak zawsze przed oczami jego postać w geście drwiny grającego nam wszystkim na nosach. Można taki rodzaj stosunku do świata lubić – wtedy z pewnością zostanie się, jak Joanna Zając, jego wyznawcą. Lub nie.
Ale osobiste odczucia zostawmy na boku i spróbujmy zgłębić fenomen kompozytora, który płynnym krokiem, pociągając za sobą wielkie aktorskie indywidualności (Jan Peszek), wszedł na teren teatru, a uprawiając rozszerzoną notację muzyczną, potem grafikę muzyczną, trafił ze swymi grafikami na wystawy, i wreszcie – pociągnął za sobą grono młodych ludzi ze środowiska muzyków alternatywnych (Patryk Zakrocki, Tomasz Gwinciński), zasypał tym samym tradycyjnie nie zasypywalną przepaść między akademikami i amatorami, przepaść, jaka zdaje się współcześnie, w Polsce, jeszcze się pogłębiać. Jedna z jego złotych myśli brzmi: „szkoła jest przeżytkiem, uczy się tam rzeczy niepotrzebnych”. Artystom scen alternatywnych starszy pan, profesor, wybitny muzyczny buntownik, zarazem erudyta, zawsze na uboczu, mieszkający w bloku na peryferiach konserwatywnego Krakowa, musi się bardzo podobać...
A więc Bogusław Schaeffer. Grafik, pedagog, dramaturg i jednak – przede wszystkim – kompozytor.
Komponuje codziennie, systematycznie, rano. Skomponował już wiele godzin muzyki bez użycia gumki i ołówka, jego komponowanie często jest na wzór action peinting – action composing: spontanicznie przelewaną na papier ekspresją. Komponując nie należy przecież myśleć, należy po prostu komponować, „jak się pomyliłeś – nie poprawiaj, poprawisz w następnym utworze” – powtarza swoim uczniom. Jego muzyka powstaje zatem w oparciu o warsztatową wiedze, ale bez cyzelowania szczegółów – jeżeli wierzyć kompozytorowi – od ręki, w niekontrolowanym odruchu. Komponowanie Schaeffera jest też działaniem pozbawionym kompleksów – i pod tym względem w miotanej wielkimi kompleksami Polsce (w większości niższości, sporadycznie także wyższości) jest Schaeffer autentycznym unikatem.
Niepoprawny, niezłomny nowator – jego idee fixe jest muzyka naprawdę nowa – każdy utwór ma być inny. Codzienne wieloletnie „ćwiczenie” wyobraźni przez regularne komponowanie stało się jego prawdziwą pasją, nawykiem szukania wokół siebie i w sobie „nowego” – innego od tego, co wcześniej powstało. Przecież „muzyki nigdzie nie ma, nie ma gotowych wzorów, muzykę kompozytor tworzy – jeśli nie jest naśladowcą, a nie powinien być – od punktu zerowego”.
Ale to oczywiście utopia. Bogusław Schaeffer od dłuższego czasu nic naprawdę „awangardowego” nie skomponował. Ukształtowany został przez powojenną awangardę, zwłaszcza konceptualistów spod znaku Johna Cage’a, i po dziś dzień niewiele w jego muzyce się zmieniło. Z jednej strony graficzna notacja, otwarte dzieło muzyczne, improwizacja i aleatoryzm, z drugiej zaś – przy precyzyjnym zapisie: rozszerzone techniki wykonawcze, kolaż, poliwersyjność, wielowarstwowość i stronienie od tonalności – w tym kręgu sytuować należy jego muzyczny język i styl.
Ale ile, z kilometrów zapisanego przez Schaeffera papieru, będziemy chcieli – my i potem nasi potomni – jeszcze wysłuchać? Cokolwiek byśmy dziś na ten temat sądzili lub nie sądzili, pytanie oczywiście zostanie bez odpowiedzi.
Sam Schaeffer z tradycji jedno czerpie z pewnością: potrzebę i umiejętność budowania mitu własnej osoby – a mitu artysty kreatywnego i niezależnego bardzo dziś młodym ludziom w Polsce brakuje. Młodzi nie mają się przeciw czemu buntować, a Schaeffer, który pielęgnuje w sobie młodzieńczą kreatywność, ciekawość i światem zadziwienie – ma i chyba zawsze miał z młodymi ludźmi kontakt najlepszy.
Przez kolejne dekady od pięćdziesięciu lat młodzi pasjonaci muzyki współczesnej (nie tylko w Polsce) właśnie z jego książek dowiadywali się, na czym polega powojenna awangarda, od lektury jego książek nie jeden kompozytor, muzykolog i meloman – w tym pisząca te słowa – rozpoczynał swą przygodę z muzyką nową. Na jego książkach wychowały się co najmniej dwa pokolenia, a i to najmłodsze wciąż do schaefferowskiej wykładni muzycznej awangardy wraca (polecam na przykład środową nocną audycję Michała Libery i Michała Mendyka w Programie 2 Polskiego Radia).
Tę fantastyczną umiejętność nawiązywania kontaktu z młodymi pasjonatami „dźwięków niemożliwych” trudno przecenić. Wpływ na młodych, umiejętność komunikowania, dialogowania z ludźmi młodszymi o 50 lat – to jest chyba obecnie jedna z najcenniejszych zalet sędziwego awangardysty, profesora Bogusława Schaeffera.
I za czas jakiś znów pewnie usiądę na koncercie z jego muzyką – widzieć będę oczami wyobraźni jego postać drwiącą z nas wszystkich – i myśleć sobie, że to nie jest mój ulubiony rodzaj sztuki. Zarazem – coraz mniej mając ochotę na jego muzykę – coraz bardziej doceniam i podziwiam samego człowieka. Jego wytrwałość, niezłomność i w tym wszystkim samotność kompozytora, który żyjąc w konserwatywnym Krakowie był zawsze na konserwatyzm impregnowany. Ukształtowała go przecież powojenna awangardowa rewolucja i nigdy nie przestał tworzyć, kreować, eksperymentować i głęboko wierzyć, że możliwości sztuki są nieograniczone.
Jakże ubogie byłoby nasze życie bez Bogusława Schaeffera, tego dyżurnego outsidera, wkładającego wciąż kij w mrowisko, artysty-człowieka nie oglądającego się na normy, mody i konwencje, również te towarzyskie i środowiskowe.